Podczas wycieczki do Amsterdamu Thomas Lang dostaje propozycję zabójstwa Amerykanina, której nie przyjmuje. Po wielu przemyśleniach postanawia uprzedzić swoją niedoszłą ofiarę Woolfa. Ciąg nieprzypadkowych zdarzeń uzależnia go od Woolfa i jego córki Sary. Ich celem jest uniknięcie amerykańskiego planu ataku terrorystycznego, który miałby zmusić rząd do kupienia nowoczesnych helikopterów (projekt Absolwent). Thomas przez cały czas wmawia sobie, że nic nie czuje do dziewczyny, lecz gotowy jest zrobić dla niej wszystko. W pewnym momencie mężczyźni trafiają w pułapkę, Woolf zostaje zabity. Ranny Lang próbuje odnaleźć Sarę, pomoc w poszukiwaniach oferuje Ronnie — jej koleżanka z pracy. Thomas udaje się do ambasadora USA w Wielkiej Brytanii i uświadamia sobie jak zawiła i tajemnicza jest to sprawa. W ostateczności zostaje zmuszony to przygotowania tego ataku, inaczej Sara zginie.

Hugh Laurie

Sprzedawca broni

Mojemu ojcu

Jestem wdzięczny pisarzowi i prezenterowi telewizyjnemu Stephenowi Fry'owi za uwagi; Kim Harris i Sarah Williams za ich zniewalająco dobry smak i inteligencję; mojemu literackiemu agentowi Anthony'emu Goffowi, który okazywał mi nieustające wsparcie i zachęcał do dalszej pracy; mojej teatralnej agentce Lorraine Hamilton za to, że nie przeszkadzało jej, że mam również agenta literackiego, oraz mojej żonie Jo za rzeczy, których lista wypełniłaby książkę dłuższą niż ta.

Część pierwsza

Rozdział 1

Widziałem dziś rano człowieka,
Co nie chciał pójść na śmierć.

Patrick Shaw-Stewart

Wyobraźcie sobie, że musicie złamać komuś rękę.

Nieważne, prawą czy lewą. Rzecz w tym, że musicie ją złamać, bo jeśli nie… no cóż, to też nie ma znaczenia. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że jeśli tego nie zrobicie, przytrafi się wam coś złego.

W związku z tym mam następujące pytanie: czy łamiecie rękę szybko — trzask, ojej, przepraszam najmocniej, zaraz panu pomogę założyć tę prowizoryczną szynę — czy też przeciągacie całą zabawę do ośmiu minut, z każdą chwilą zwiększając odrobinę nacisk na kończynę, aż odchodzący od zmysłów delikwent zacznie z bólu chodzić po ścianach i wyć z przerażenia?

No przecież. Oczywiście. Właściwa decyzja, jedyna właściwa decyzja, to załatwić sprawę możliwie jak najszybciej. Złam rękę, popraw sobie humor kieliszkiem brandy, bądź dobrym obywatelem. To jedyne słuszne rozwiązanie.

Chyba że…

No chyba że…

A co, jeżeli nienawidziłbyś osoby po drugiej stronie ręki? Tak naprawdę, naprawdę jej nienawidził.

To właśnie kwestia, którą muszę teraz wziąć pod uwagę.

Mówię „teraz”, mając na myśli „wtedy”, czyli chwilę, którą właśnie opisuję; chwilę, kiedy dosłownie kilka cholernych sekund dzieliło mój nadgarstek od znalezienia się na wysokości karku, co spowodowałoby złamanie kości ramieniowej lewej ręki na co najmniej dwa — a bardzo prawdopodobne, że więcej — luźno zwisające, choć wciąż połączone kawałki.

Omawiana ręka należy, jak się domyślacie, do mnie. Nie chodzi o abstrakcyjną rękę z konstruktu myślowego jakiegoś filozofa. Kość, skóra, włoski, mała biała blizna na łokciu będąca pamiątką po spotkaniu z narożnikiem pieca akumulacyjnego w Gateshill Primary School — wszystkie należą do mnie. I właśnie nadchodzi chwila, gdy muszę wziąć pod uwagę możliwość, że stojący za mną człowiek, który trzyma mnie mocno za nadgarstek i przesuwa go w górę wzdłuż kręgosłupa z niemal pieszczotliwą ostrożnością, mnie nienawidzi. Tak naprawdę, naprawdę mnie nienawidzi.

Przeciąga tę chwilę w nieskończoność.

Nazywał się Rayner. Imię nieznane. W każdym razie mnie, więc przypuszczalnie również wam.

Zakładam, że ktoś gdzieś musiał znać jego imię — nadał mu je na chrzcie, zawołał go na śniadanie, nauczył go, jak się je pisze, wykrzyczał je nad głowami klientów baru, proponując drinka, wymruczał podczas uprawiania seksu lub wpisał w odpowiednią rubrykę na polisie ubezpieczeniowej. Wiem, że wszystko to musiało się kiedyś zdarzyć. Po prostu ciężko mi to sobie wyobrazić i tyle.

Rayner, jak oceniałem, był ode mnie dziesięć lat starszy. Co mi zupełnie nie przeszkadza. Nie ma w tym nic złego. Mam dobre, serdeczne, niezakończone złamaniem ręki relacje z wieloma osobami, które są ode mnie dziesięć lat starsze. Ludzie starsi ode mnie o dziesięć lat są w sumie godni podziwu. Ale Rayner był na dodatek ponad siedem centymetrów ode mnie wyższy, dwadzieścia pięć kilogramów cięższy i co najmniej osiem jednostek przemocy (niezależnie od tego, jak się je zdefiniuje) brutalniejszy. Był brzydszy niż parking samochodowy, miał dużą, łysą czaszkę, której pofałdowana powierzchnia przypominała balon wypełniony kluczami francuskimi, a spłaszczony nos boksera sprawiał wrażenie, jakby ktoś namalował mu go na twarzy lewą ręką, a może nawet lewą stopą — tworzył krętą, asymetryczną deltę poniżej chropowatej faktury czoła.

Boże Wszechmogący, cóż to było za czoło! Cegły, noże, butelki i rozsądne argumenty zwykły odbijać się od tej masywnej ściany frontowej, nie wyrządzając jej najmniejszej szkody, a zostawiając tylko mikroskopijne wgniecenia między głębokimi, rozległymi porami. Nie sądzę, abym kiedykolwiek widział na ludzkiej skórze głębsze i bardziej rozległe pory, co obudziło wspomnienia związane z polem golfowym w Dalbeattie, gdzie przebywałem pod koniec długiego, suchego lata 1976 roku.

Kiedy spojrzymy na boczną elewację Raynera, przekonamy się, że jego uszy dawno temu zostały odgryzione i wyplute z powrotem na boczną część jego głowy, ponieważ lewe z nich zdecydowanie zawieszono do góry nogami, wywinięto na lewą stronę lub dokonano na nim jakiejś innej dziwacznej operacji, przez co człowiek gapił się na nie przez dłuższą chwilę, zanim pomyślał wreszcie „ach, przecież to ucho”.

Poza tym — jeżeli jeszcze nie dotarło do was, z kim miałem do czynienia — Rayner miał na sobie czarną skórzaną kurtkę założoną na czarny golf.

Ale oczywiście od razu dotarłoby to do was. Rayner mógłby się przebrać w połyskujący jedwab i zatknąć sobie za ucho gałązkę orchidei, a przypadkowi przechodnie i tak najpierw nerwowo wręczaliby mu pieniądze, a dopiero potem się zastanawiali, czy faktycznie byli mu coś winni.

Ja akurat nie miałem u niego żadnego długu. Rayner należał do elitarnej grupy ludzi, którym niczego nie byłem winien. Gdyby sprawy między nami układały się odrobinę lepiej, zaproponowałbym, aby wzorem pozostałych członków przypiął sobie specjalny klubowy krawat. Na przykład z motywem krzyżujących się ścieżek.

Ale, jak już powiedziałem, sprawy nie układały się między nami aż tak dobrze.

Jednoręki instruktor walki imieniem Cliff (tak, wiem — uczył walki wręcz, a miał tylko jedną rękę — to rzadko spotykana sytuacja) powiedział kiedyś: ból to coś, co sam sobie zadajesz. Inni ludzie coś ci robią — biją cię, dźgają nożem albo próbują ci złamać rękę — ale jeżeli odczuwasz przy tym ból, to już twoja wina. Dlatego — powiedział Cliff, który spędził dwa tygodnie w Japonii i z tego powodu czuł się upoważniony do wygłaszania tego rodzaju bredni w obecności wsłuchanych w jego słowa podopiecznych — człowiek jest zawsze w stanie powstrzymać ból. Trzy miesiące później Cliff zginął podczas bójki w pubie z rąk pięćdziesięciopięcioletniej wdowy, tak więc nie sądzę, abym kiedykolwiek miał okazję wyjaśnić mu, że się mylił.

Ból to zdarzenie. Przytrafia ci się i radzisz sobie z nim na wszelkie dostępne sposoby.

Jedyne, co przemawiało na moją korzyść, to fakt, że jak na razie nie wydałem z siebie żadnego dźwięku.

Nie miało to nic wspólnego z męstwem, rozumiecie, po prostu nie zostałem do tego sprowokowany. Jak na razie Rayner i ja, jak to mężczyźni, odbijaliśmy się od ścian i mebli w pełnej napięcia ciszy, tylko od czasu do czasu wydając z siebie jakieś chrząknięcie, aby pokazać drugiej stronie, że nie straciliśmy koncentracji. Ale kiedy najwyżej pięć sekund dzieliło mnie od omdlenia lub chwili, gdy kość ostatecznie by nie wytrzymała, nadszedł idealny moment, aby wprowadzić do walki jakiś nowy element. Jedynym, jaki przychodził mi do głowy, był dźwięk.

Wciągnąłem zatem głęboko powietrze przez nos, wyprostowałem się, aby znaleźć się jak najbliżej jego twarzy, wstrzymałem na chwilę oddech, a następnie wyrzuciłem z siebie coś, co japońscy mistrzowie sztuk walki określają mianem kiai — prawdopodobnie określilibyście to mianem bardzo głośnego wrzasku i nie bylibyście znów tak dalecy od prawdy — okrzyku o tak przejmującej, wstrząsającej intensywności z gatunku „a co to, kurwa, było?”, że sam się nieźle przestraszyłem.

Okrzyk wywarł na Raynerze skutek zgodny z oczekiwaniami, ponieważ mimowolnie się odsunął i na mniej więcej jedną dwunastą sekundy rozluźnił uchwyt na mojej ręce. Z największą siłą, jaką potrafiłem w sobie znaleźć, odrzuciłem głowę do tyłu — prosto w jego twarz. Poczułem jak chrząstki w jego nosie zmieniają położenie, dopasowując się do kształtu mojej czaszki, po której zaczęła się rozprzestrzeniać delikatna wilgoć. Zaraz potem skierowałem piętę w kierunku jego krocza, szorując nią po wewnętrznej części uda, aby na koniec natrafić na imponujących rozmiarów kiść genitaliów. W tym momencie minęła jedna dwunasta sekundy, Rayner nie wyłamywał mi już ręki, a ja zdałem sobie sprawę, że pot leje się ze mnie strumieniami.

Odsunąłem się od niego i tańcząc na palcach niczym stareńki święty Bernard, zacząłem rozglądać się za jakąś bronią.

Piętnastominutowa runda pojedynku między zawodowcami i amatorami rozegrała się w małym, niegustownie umeblowanym salonie w londyńskiej dzielnicy Belgravia. Architekt wnętrz wykonał absolutnie koszmarną robotę — jak to mają w zwyczaju wszyscy architekci wnętrz, za każdym razem, niezawodnie i bez wyjątków — tak się jednak złożyło, że w tamtej konkretnej chwili jego lub jej upodobanie do ciężkich, przenośnych przedmiotów pokrywało się z moim. Sprawną ręką chwyciłem stojącą na gzymsie kominka czterdziestopięciocentymetrową figurkę Buddy i przekonałem się, że uszy małego człowieczka zapewniają zadowalająco przyjemny uchwyt jednorękiemu graczowi.

Rayner klęczał i wymiotował na chiński dywan, niebywale urozmaicając jego kolorystykę. Wybrałem miejsce uderzenia, zebrałem siły, wziąłem zamach i przyłożyłem z backhandu narożnikiem cokołu figurki Buddy w miękką przestrzeń za jego lewym uchem. Dało się słyszeć głuchy, przytłumiony odgłos (z gatunku tych, jakie powstają jedynie w wyniku ataku na ludzką tkankę) i Rayner przewrócił się na ziemię.

Nie zawracałem sobie głowy sprawdzaniem, czy żyje. Bezduszność? Być może, ale cóż mogę poradzić?

Wytarłem pobieżnie twarz z potu i wyszedłem do przedpokoju. Starałem się nasłuchiwać, ale nawet jeżeli z pozostałej części domu lub z ulicy dochodziły jakieś odgłosy, i tak w żadnym razie bym ich nie usłyszał, ponieważ serce waliło mi z siłą młota pneumatycznego. A może na zewnątrz naprawdę ktoś pracował młotem pneumatycznym? Byłem zbyt zajęty wciąganiem potężnych haustów powietrza, rozszerzających moje płuca do objętości walizki, aby zaprzątać sobie tym głowę.

Otworzyłem drzwi frontowe i natychmiast poczułem na twarzy delikatną mżawkę. Woda zmieszała się z potem, rozcieńczając go, rozcieńczając ból w ramieniu, rozcieńczając wszystko, a ja zamknąłem oczy i poddałem się urokowi chwili. Było to jedno z najmilszych doświadczeń w całym moim życiu. Moglibyście powiedzieć, że musiałem prowadzić nieszczególnie ciekawe życie. Ale przecież w ostatecznym rozrachunku — rozumiecie — wszystko zależy od kontekstu.

Zatrzasnąłem za sobą drzwi, zszedłem schodami na chodnik i zapaliłem papierosa. Stopniowo, niechętnie serce wróciło do normalnego stanu, po jakimś czasie dołączył do niego oddech. Ręka bolała mnie koszmarnie i wiedziałem, że potrwa to jeszcze kilka dni, jeżeli nie tygodni. Ale przynamniej nie była to ręka, w której zawsze trzymam papierosa.

Wróciłem do środka i przekonałem się, że Rayner leży w tym samym miejscu, w którym go zostawiłem, w kałuży wymiocin. Albo nie żył, albo doznał „poważnych obrażeń ciała”. W obu wypadkach groziło mi pięć lat. Dziesięć, doliczając czas za złe zachowanie. Z mojego punktu widzenia sprawy miały się nie najlepiej.

Siedziałem już kiedyś w więzieniu. Tylko trzy tygodnie, i to w areszcie śledczym, ale kiedy człowiek musi rozgrywać codziennie dwie partie szachów — korzystając z kompletu, w którym brakuje sześciu pionków, wszystkich wież i dwóch gońców — z mrukliwym kibicem West Ham United, który na jednej dłoni ma wytatuowane słowo „nienawiść”, a na drugiej „nienawiść”, zaczyna doceniać w życiu drobne przyjemności. Jak na przykład przebywanie poza więzieniem.

Kiedy tak dumałem nad tymi oraz temu podobnymi sprawami i przed oczami stanęły mi wszystkie ciepłe kraje, których nie zdążyłem jeszcze odwiedzić, zdałem sobie sprawę, że dochodzące do moich uszu dźwięki — ciche skrzypnięcia, szuranie i drapanie — zdecydowanie nie wydobywają się z mojego serca. Ani także z płuc czy jakiejkolwiek innej części skomlącego z bólu ciała. Te dźwięki miały zdecydowanie charakter zewnętrzny.

Ktoś lub coś całkowicie nieumiejętnie próbowało wykazać się umiejętnością bezszelestnego schodzenia po schodach.

Odstawiłem Buddę na miejsce, chwyciłem ze stołu ohydną alabastrową zapalniczkę i zbliżyłem się do drzwi, które również wyglądały ohydnie. Jak można zaprojektować ohydne drzwi? — zapytacie. Wymaga to oczywiście pewnego wysiłku, ale uwierzcie: czołowi architekci wnętrz potrafią machnąć coś takiego przed śniadaniem.

Starałem się wstrzymać oddech, ale mi się nie udało, więc czekałem, wydając z siebie najróżniejsze odgłosy. Za ścianą ktoś zapali! światło i po chwili je zgasił. Otworzył jakieś drzwi, znów chwila ciszy, zamknął. Zastanów się przez chwilę. Pomyśl. Zajrzyj do salonu.

Zaszeleściło ubranie, usłyszałem cichy odgłos kroków i nagle zorientowałem się, że rozluźniam dłoń ściskającą alabastrową zapalniczkę i z uczuciem ulgi opieram się plecami o ścianę. Wszystko dlatego, że nawet w stanie, w jakim się znajdowałem — przerażony i ranny — mógłbym dać głowę, że perfumy Fleur de Fleurs Niny Ricci nie zwiastują kolejnej walki.

Zatrzymała się w drzwiach i rozejrzała po pokoju. Mimo zgaszonego światła, przez rozsunięte zasłony, do pokoju wpadała wystarczająca ilość światła z ulicy.

Zaczekałem, aż zatrzyma wzrok na ciele Raynera i dopiero wtedy zasłoniłem jej usta dłonią.

Przeszliśmy przez wszystkie etapy, jakich wymaga hollywoodzka konwencja i zwyczajna ludzka uprzejmość. Ona próbowała krzyknąć i ugryzła mnie w dłoń. Ja powiedziałem, żeby była cicho, bo jeżeli zacznie krzyczeć, będę musiał sprawić jej ból. Ona krzyknęła i sprawiłem jej ból. Doprawdy nic nadzwyczajnego.

Po chwili siedziała na ohydnej sofie ze szklaneczką calvadosu w dłoni (wcześniej myślałem, że to brandy), a ja stałem przy drzwiach, przybierając możliwie najinteligentniejszy wyraz twarzy, który miał mówić „jestem ostatnią osobą, którą spodziewałabyś się spotkać u czubków”.

Przewróciłem Raynera na bok, układając go w swego rodzaju „pozycji bezpiecznej”, aby przestał się dławić własnymi wymiocinami. Albo wymiocinami innej osoby, gdyby takowe się pojawiły. Chciała wstać i trochę przy nim pomajstrować — poduszki, mokre kompresiki, bandaże i inne rzeczy, które pomogłyby biernemu widzowi poczuć się lepiej — ale kazałem jej zostać tam, gdzie siedzi, ponieważ wezwałem już karetkę i generalnie najlepiej będzie zostawić go w spokoju.

Zaczęła lekko drżeć. Najpierw dłonie, którymi kurczowo trzymała szklaneczkę, później łokcie i ramiona. Jej stan pogarszał się za każdym razem, kiedy rzucała okiem na Raynera. Drżenie to pewnie w miarę typowa reakcja, kiedy w środku nocy znajduje się we własnym domu leżącą na dywanie kompozycję z trupa i wymiocin, niemniej jednak nie chciałem, aby jej stan pogorszył się jeszcze bardziej. Zapaliłem papierosa alabastrową zapalniczką — tak, nawet płomień był ohydny — i rozejrzałem się dookoła, starając się zgromadzić jak najwięcej informacji, zanim wzmocniona calvadosem dziewczyna dojdzie do siebie i zacznie zadawać pytania.

W pokoju dostrzegałem jej wizerunek w trzech miejscach: na oprawionej w srebrną ramkę fotografii stojącej na gzymsie kominka, gdzie w okularach słonecznych dyndała na wyciągu narciarskim, na wiszącym przy oknie wielkim, koszmarnym portrecie olejnym, namalowanym przez kogoś, kto z pewnością nie darzył jej szczególną sympatią, i wreszcie — w zdecydowanie najlepszym wydaniu — na kanapie trzy metry przede mną.

Nie mogła liczyć sobie więcej niż dziewiętnaście lat, miała szerokie ramiona i długie brązowe włosy opadające radośnie kaskadami na plecy. Wydatne, zaokrąglone kości policzkowe sugerowały wpływy orientalne, ale to wrażenie znikało z chwilą, gdy dochodziło się do oczu, które również były okrągłe, duże i jasnoszare. O ile ten opis ma jakikolwiek sens. Miała na sobie czerwony jedwabny szlafrok i szykowny pantofel z wykwintną złotą nitką wzdłuż palców. Rozejrzałem się dookoła, ale nigdzie nie dostrzegłem jego kompana. Być może mogła sobie pozwolić na kupno tylko jednego pantofla.

Oczyściła gardło z zalegających w nim substancji.

— Kto to jest? — zapytała.

Myślę, że jeszcze zanim otworzyła usta, już wiedziałem, że jest Amerykanką. Zbyt zdrowo wyglądała, aby pochodzić z innego kraju. Skąd oni biorą takie zęby?

— Nazywa się Rayner — powiedziałem i natychmiast zdałem sobie sprawę, że jak na odpowiedź to trochę za mało, więc uznałem, że wypada jeszcze coś dodać. — Był bardzo niebezpiecznym człowiekiem.

— Niebezpiecznym?

Wydawała się zaniepokojona tą odpowiedzią; zupełnie słusznie, wypada dodać. Zapewne przeszło jej przez myśl to samo, co mnie, a mianowicie, że jeżeli Rayner był niebezpieczny, a ja go zabiłem, to ten fakt czynił mnie — jeżeli spojrzeć na sprawę z hierarchicznego punktu widzenia — jeszcze bardziej niebezpiecznym.

— Niebezpiecznym — powtórzyłem i obserwowałem ją z uwagą, kiedy odwróciła wzrok.

Miałem wrażenie, że trzęsie się trochę mniej, co mnie ucieszyło. A może jej drgawki zsynchronizowały się z moimi i przez to nie dostrzegałem ich tak wyraźnie?

— No dobrze… a skąd on się tu wziął? — zapytała w końcu. — Czego chciał?

— Trudno powiedzieć — w każdym razie ja miałem kłopot z odpowiedzią. — Może chciał ukraść pieniądze albo srebra…

— To znaczy… nie powiedział ci tego? — spytała niespodziewanie głośno. — Załatwiłeś go i nawet nie wiesz, kim jest? Co on tu robił?

Mimo szoku wydawała się nadążać bez większych problemów.

— Załatwiłem go, ponieważ usiłował mnie zabić — wyjaśniłem. — Taki już jestem.

Spróbowałem szelmowskiego uśmiechu, ale kątem oka zobaczyłem swoje odbicie w wiszącym nad kominkiem lustrze i zdałem sobie sprawę, że mi nie wyszedł.

— Taki już jesteś — powtórzyła obojętnie. — A kim ty właściwie jesteś?

No dobrze. Nadszedł czas, abym zatroszczył się o własną skórę. W przeciwnym razie sprawy mogły przybrać znacznie gorszy obrót.

Spróbowałem udać zaskoczenie, a może również odrobinę urazy.

— Jak to, nie poznajesz mnie?

— Nie.

— Co? To dziwne. Fincham. James Fincham — wyciągnąłem dłoń.

Nie uścisnęła jej, więc zamieniłem to w gest nonszalanckiego przygładzenia włosów.

— To tylko nazwisko — powiedziała. — Nie wyjaśnia, kim jesteś.

— Jestem przyjacielem twojego ojca.

Zastanawiała się chwilę.

— Robicie razem interesy?

— Tak jakby.

— Tak jakby — skinęła głową. — Nazywasz się James Fincham, robisz „tak jakby” interesy z moim ojcem i właśnie zabiłeś człowieka w moim domu.

Przekrzywiłem głowę na bok, starając się pokazać, że owszem, świat bywa czasami cholernie wkurzający. Ponownie pokazała zęby.

— To wszystko, tak? To całe twoje CV?

Ponowiłem szelmowski uśmiech, ale z równie marnym skutkiem.

— Chwileczkę — rzuciła.

Spojrzała na Raynera i nagle trochę się wyprostowała, jakby uderzyła ją jakaś myśl.

— Nie zadzwoniłeś do nikogo, prawda?

Biorąc pod uwagę dotychczasowy przebieg rozmowy, wyglądało na to, że musi mieć jednak około dwudziestu czterech lat.

— To znaczy… — zacząłem plątać się w zeznaniach.

— To znaczy, że nie przyjedzie żadna karetka. Chryste! Postawiła szklaneczkę na dywanie, wstała i podeszła do telefonu.

— Posłuchaj — powiedziałem. — Zanim zrobisz coś głupiego…

Ruszyłem w jej kierunku, ale świat natychmiast zawirował mi przed oczami i zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie najlepszą taktyką będzie pozostanie na miejscu. Nie miałem ochoty przez kilka następnych tygodni wydłubywać z twarzy kawałeczków słuchawki telefonicznej.

— Niech pan nie rusza się z miejsca, panie Jamesie Finchamie — syknęła w moją stronę. — Nie ma w tym nic głupiego. Dzwonię po karetkę i na policję. To procedura stosowana na całym świecie. Przyjadą panowie z długimi pałkami i cię stąd zabiorą. Nie ma w tym niczego głupiego.

— Posłuchaj, nie byłem z tobą całkiem szczery.

Obróciła się w moją stronę, jej oczy się zwęziły — jeżeli wiecie, co mam na myśli. Zwęziły się horyzontalnie, a nie wertykalnie. Myślę, że powinno się mówić „spłaszczyły”, ale nikt tak nie mówi.

A więc jej oczy się zwęziły.

— Co, do diaska, masz na myśli, mówiąc: „nie byłem całkiem szczery”? Powiedziałeś mi tylko dwie rzeczy. Mam rozumieć, że jedna z nich była kłamstwem?

Zapędziła mnie do narożnika, bez dwóch zdań. Byłem w tarapatach. Z drugiej strony wykręciła dopiero pierwszą dziewiątkę.

— Nazywam się Fincham — wyjaśniłem — i znam twojego ojca.

— Czyżby? Jakiej marki papierosy pali?

— Dunhille.

— Przez całe życie nie wziął do ust ani jednego papierosa.

Możliwe, że miała dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć lat. Ewentualnie trzydzieści. Wziąłem głęboki oddech, a ona wykręciła drugą dziewiątkę.

— No dobrze, nie znam twojego ojca. Ale staram się pomóc.

— No tak… Przyszedłeś naprawić prysznic.

Trzecia dziewiątka. Czas na naprawdę mocną kartę.

— Ktoś próbuje go zabić — powiedziałem. Usłyszałem ciche kliknięcie i ktoś zapytał, z kim ma nas połączyć. Bardzo powoli obróciła się w moją stronę, oddalając słuchawkę od twarzy.

— Co powiedziałeś?

— Ktoś próbuje zabić twojego ojca — powtórzyłem. — Nie wiem kto i nie wiem dlaczego. Ale staram się ich powstrzymać. Dlatego właśnie tu jestem.

Na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia. Gdzieś w oddali idiotycznie tykał zegar.

— Ten człowiek — wskazałem na Raynera — miał z tym coś wspólnego.

Widziałem po niej, że uważa to oskarżenie za nieuczciwe, jako że Rayner nie za bardzo miał jak zaprzeczyć moim słowom. Złagodziłem zatem trochę ton, rozglądając się dookoła z niepokojem, jakbym był równie zdumiony i przejęły, co ona.

— Nie jestem w stanie stwierdzić, czy przyszedł tu z zamiarem zabójstwa — powiedziałem — ponieważ nie mieliśmy okazji sobie pogadać. Ale nie można tego wykluczyć.

Nie przestawała mi się przyglądać. W słuchawce operator powtarzał piskliwym głosikiem „halo” i prawdopodobnie próbował namierzyć rozmówcę.

Czekała. Nie byłem pewien na co.

— Karetka — odezwała się wreszcie, nadal ze wzrokiem utkwionym we mnie, po czym odwróciła się nieznacznie i podała adres.

Skinęła głową, po czym powoli, bardzo powoli, odłożyła słuchawkę na widełki i ponownie spojrzała na mnie. Zapadło milczenie z rodzaju tych, o których od początku wiadomo, że potrwają, więc wytrząsnąłem kolejnego papierosa z paczki i wyciągnąłem ją w kierunku dziewczyny.

Podeszła do mnie. Była niższa, niż to się wydawało z drugiego końca pokoju. Ponownie uśmiechnąłem się, a ona wzięła papierosa. Nie zapaliła go, tylko obracała przez chwilę w palcach, po czym utkwiła we mnie parę szarych oczu.

Mam na myśli jej parę oczu, a nie byle jaką parę. Nie wyciągnęła z szuflady pary cudzych oczu i nie spojrzała nimi na mnie. Utkwiła we mnie własną parę wielkich, jasnych, szarych, jasnych, wielkich oczu. Z gatunku tych, które potrafią sprawić, że dorosły mężczyzna zaczyna pleść bzdury. Weź się w garść, na litość boską!

— Jesteś kłamcą — stwierdziła.

Bez złości. Bez strachu. Zupełnie obojętnie. Jesteś kłamcą.

— No cóż, zgadza się — odparłem — ogólnie rzecz biorąc, jestem. Tak się jednak składa, że akurat w tej chwili mówię prawdę.

Wciąż wpatrywała się w moją twarz; w podobny sposób, jak sam to czasami robię, kiedy skończę się golić. Nie wyglądało na to, aby uzyskała dzięki temu więcej odpowiedzi, niż mnie się kiedykolwiek udało. Zamrugała i od tej chwili klimat naszej rozmowy uległ zmianie. Jakiś proces został uruchomiony lub wyłączony, a przynajmniej odrobinę wyciszony. Zacząłem się rozluźniać.

— Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć zamordować mojego ojca? — zapytała łagodniejszym tonem.

— Szczerze mówiąc, nie wiem — powiedziałem. — Jedyne, czego udało mi się o nim dowiedzieć, to że nie pali.

Natychmiast zadała następne pytanie, jakby nie słuchała tego, co mówię:

— Niech mi pan powie, panie Fincham, skąd się pan o tym wszystkim dowiedział?

Podchwytliwe pytanie. Naprawdę podchwytliwe. Podchwytliwość do trzeciej potęgi.

— Ponieważ dostałem propozycję wykonania tego zlecenia — odpowiedziałem.

Wstrzymała oddech. Mówię serio, dosłownie przestała oddychać. W dodatku nie wyglądało, żeby planowała w najbliższej przyszłości wznowić tę aktywność.

Kontynuowałem najspokojniej jak mogłem.

— Pewna osoba zaproponowała mi bardzo dużo pieniędzy za zabicie twojego ojca — powiedziałem, na co ona zmarszczyła brwi z niedowierzaniem. — Odmówiłem.

Nie powinienem był tego dodawać. Naprawdę nie powinienem.

Gdyby istniało Newtonowskie trzecie prawo konwersacji, głosiłoby, że każde stwierdzenie wywołuje kontrstwierdzenie o równej sile i przeciwnym zwrocie. Stwierdzenie, że odrzuciłem propozycję zabicia jej ojca, zwiększało prawdopodobieństwo, że mogłem tego nie zrobić. A nie chciałem, aby taka myśl zaczęła w tej chwili krążyć po pokoju. Dziewczyna zaczęła jednak znów oddychać, więc była szansa, że nie dostrzegła tego wątku.

— Dlaczego?

— Co dlaczego?

Na jej lewym oku zauważyłem małą smużkę zieleni, która zaczynała się w źrenicy i podążała w kierunku północno-wschodnim. Stałem nieruchomo i patrzyłem jej w oczy, lecz bardzo ostrożnie, ponieważ znajdowałem się w strasznych tarapatach. Z wielu powodów.

— Dlaczego ją odrzuciłeś?

— Ponieważ… — zacząłem i natychmiast przerwałem, bo przecież nie mogłem sobie w tym momencie pozwolić na najmniejszy błąd.

— Tak?

— Ponieważ nie zajmuję się zabijaniem ludzi.

Nastąpiła chwila ciszy, podczas której przeżuwała tę informację, aby w końcu ją przełknąć. Zerknęła na ciało Raynera.

— Przecież mówiłem. To on zaczął.

Przyglądała mi się przez następne trzysta lat i wreszcie, wciąż obracając powoli papierosa między palcami, oddaliła się w kierunku sofy. Sprawiała wrażenie zatopionej w myślach.

— Mówię prawdę. — Starałem się zapanować nad sobą i sytuacją. — Jestem miłym facetem. Wpłacam datki na cele charytatywne, segreguję śmieci i w ogóle.

Doszła do ciała Raynera i się zatrzymała.

— A więc kiedy do tego wszystkiego doszło?

— No… przed chwilą — wyjąkałem jak idiota.

Zamknęła na chwilę oczy.

— Chodziło mi o to, kiedy złożono ci propozycję.

— A, to. Dziesięć dni temu.

— Gdzie?

— W Amsterdamie.

— W Holandii, zgadza się?

Co za ulga! Poczułem się znacznie lepiej. Miło, jeśli od czasu do czasu człowiek spotka się z podziwem młodzieży. Nie chcę, aby działo się tak na okrągło, ale właśnie od czasu do czasu.

— Zgadza się — potwierdziłem.

— A kim był człowiek, który zaproponował ci tę pracę?

— Nigdy wcześniej ani później go nie widziałem.

Schyliła się po szklaneczkę, wypiła łyk calvadosu i skrzywiła się.

— I ja mam w to wszystko uwierzyć?

— No cóż…

— Chodzi mi o to, że mógłbyś mi w tym trochę pomóc — znów mówiła głośniej. Wskazała głową na Raynera. — Mamy tu gościa, który, jak mi się wydaje, nie potwierdzi twojej historyjki, więc niby dlaczego miałabym ci uwierzyć? Bo masz sympatyczną twarz?

Nie mogłem się powstrzymać. Wiem, że powinienem był się powstrzymać, ale po prostu nie mogłem.

— A dlaczego nie? — zapytałem, starając się wyglądać czarująco. — Ja bym ci uwierzył we wszystko.

Straszny błąd. Naprawdę straszny. Jedna z najbardziej prostackich, najgłupszych uwag, jakie kiedykolwiek wygłosiłem w moim długim życiu, wypełnionym głupimi uwagami.

Obróciła się w moją stronę nagle bardzo zagniewana.

— Nawet nie próbuj się wysilać.

— Chodziło mi tylko o to… — zacząłem, ale ucieszyłem się, kiedy mi przerwała, bo szczerze mówiąc, nie wiedziałem, o co mi chodziło.

— Powiedziałam, nie wysilaj się. Mamy tu umierającego człowieka.

Kiwnąłem głową z miną winowajcy i oboje pochyliliśmy się nad Raynerem, zupełnie jakbyśmy składali mu ostatni hołd. Chwilę później wyglądało na to, że zatrzasnęła śpiewnik z psalmami i przeszła do porządku dziennego nad stanem Raynera. Rozluźniła ramiona i podała mi szklaneczkę.

— Mam na imię Sara — powiedziała. — Idź i spróbuj znaleźć dla mnie trochę coli.

W końcu zadzwoniła jednak na policję, która dotarła w chwili, gdy sanitariusze z karetki ładowali, jak się wydawało, wciąż oddychającego Raynera na składane nosze. Policjanci nucili pod nosem, zaglądali tu i tam, podnosili przedmioty leżące na półce nad kominkiem, zaglądali do paleniska; generalnie sprawiali wrażenie ludzi, którzy woleliby znajdować się w innym miejscu.

Policjanci zazwyczaj nie lubią zapoznawać się z nowymi sprawami. Nie z lenistwa, ale dlatego, że jak wszyscy pragną odnaleźć sens czy logikę w ogromnym bałaganie przypadkowych nieszczęść, z jakimi spotykają się w pracy. Jeżeli w trakcie prób złapania jakiegoś nastolatka, który podkrada kołpaki, wezwie się ich na miejsce masowej zbrodni, po prostu nie potrafią się powstrzymać, aby nie zajrzeć pod sofę w nadziei znalezienia tam kilku kołpaków. Pragną odnaleźć jakiś związek między tymi zdarzeniami i nadać w ten sposób sens otaczającemu ich chaosowi. Chcieliby móc powiedzieć, że stało się to, ponieważ stało się tamto. Kiedy im się to nie udaje — kiedy każde kolejne wezwanie kończy się sporządzeniem raportu, wprowadzeniem do akt, które się następnie gubi, znajduje na dnie czyjejś szuflady, ponownie gubi i ostatecznie wpisuje do kategorii „niewyjaśnione” — wtedy są, no cóż, rozczarowani.

W tym wypadku policjanci byli wyjątkowo rozczarowani naszą historią. Sara i ja przygotowaliśmy historyjkę, która wydawała się sensowna, po czym odegraliśmy ją trzykrotnie przed policjantami coraz wyższej rangi, kończąc na potwornie młodym inspektorze, który przedstawił się jako Brock.

Brock rozsiadł się na sofie i od czasu do czasu spoglądając na swoje paznokcie, we właściwy dlań młodzieńczy sposób kiwał głową przez całą opowieść o nieustraszonym Jamesie Finchamie, przyjacielu rodziny, spędzającym noc w pokoju gościnnym na pierwszym piętrze. Usłyszał jakieś hałasy i zszedł na palcach na dół, aby zbadać ich źródło, a tam natknął się na niemiłego człowieka w skórzanej kurtce i czarnym golfie — nie, nigdy wcześniej go nie widziałem — walka, upadł — o mój Boże! — uderzył się w głowę. Sara Woolf, ur. 29 sierpnia 1964 roku, usłyszała odgłosy bójki, zeszła na dół i była świadkiem całego zajścia. Napije się pan czegoś, inspektorze? Herbaty? Soku z czarnej porzeczki?

Nie da się ukryć, pomogła nam sceneria. Gdybyśmy spróbowali opowiedzieć tę samą historyjkę w mieszkaniu komunalnym w Deptford, w kilka sekund wylądowalibyśmy na podłodze furgonetki, prosząc młodych, wysportowanych, krótko ostrzyżonych mężczyzn, żeby byli tak mili i przestali przez chwilę przyciskać nam głowy do podłogi, byśmy mogli się wygodnie ułożyć. Jednak w pełnej zieleni i otynkowanych ścian Belgravii policja w większości wypadków jest skłonna wierzyć rozmówcom. Sądzę, że znajduje to swoje odzwierciedlenie w statystykach.

Kiedy podpisaliśmy zeznania, usłyszeliśmy, że lepiej będzie, jeżeli nie zrobimy niczego głupiego w rodzaju opuszczenia kraju bez powiadomienia o tym lokalnego posterunku policji, i generalnie nie zmienimy miejsca pobytu.

Po Raynerze (imię nieznane), który dwie godziny wcześniej próbował złamać mi rękę, pozostał jedynie zapach.

Wyszedłem na zewnątrz i z każdym kolejnym krokiem czułem, jak ból coraz bardziej daje o sobie znać. Zapaliłem papierosa i skończyłem go, zanim doszedłem do najbliższej przecznicy. Skręciłem w lewo w brukowaną uliczkę, na której kiedyś trzymano konie. Koń, który chciałby tu teraz mieszkać, musiałby oczywiście być niezwykle bogaty, niemniej stajenny charakter uliczki unosił się w powietrzu i właśnie z tego powodu uznałem za słuszne zaparkować tu motor. Z wiaderkiem owsa i wiązką słomy pod tylnym kołem.

Motor znajdował się w tym samym miejscu, w którym go zostawiłem, co może sprawiać wrażenie nieciekawej uwagi, ale w obecnych czasach nią nie jest. Jeżeli zostawi się motor w ciemnym miejscu na więcej niż godzinę, nawet z kłódką i alarmem, i znajdzie się go tam po powrocie, człowiek zdobywa niemalże materiał na powieść. Szczególnie, jeżeli ten motor to Kawasaki ZZR 1100.

Nie będę zaprzeczał, że Japończycy znaleźli się na spalonym po Pearl Harbor oraz że ich pomysły na przyrządzanie ryby są niewątpliwie ubogie — ale, kurczę blade, wiedzą to i owo o robieniu motocykli. Wystarczy wrzucić dowolny bieg i otworzyć przepustnicę gazu na oścież, a wypycha człowiekowi gałki oczne tyłem głowy. No dobrze, być może nie jest to doznanie, jakiego poszukuje większość ludzi, wybierając środek transportu, jednak odkąd wygrałem motor w tryktraka, wprowadzając pionki do domu niesamowicie szczęśliwym rzutem 4-1 i trzema podwójnymi szóstkami z rzędu, bardzo lubiłem na nim jeździć. Był czarny, duży i nawet przeciętnemu motocykliście pozwalał na podróże do innych galaktyk.

Uruchomiłem silnik, zwiększyłem obroty na tyle, żeby obudzić kilku tłustych belgraviańskich finansistów, po czym wyruszyłem do Notting Hill. Jadąc w deszczu, nie mogłem pozwolić sobie na szaleństwa, miałem więc mnóstwo czasu na zastanowienie się nad wydarzeniami wieczoru.

Kiedy tak sobie szusowałem zakosami po śliskich, oświetlonych na żółto ulicach, myślałem jedynie o słowach Sary, bym „nawet nie próbował się wysilać”. Powodem, dla którego miałem nawet nie próbować, był człowiek umierający w tym samym pokoju.

Newtonowska konwersacja, pomyślałem. Wynikało z tego, że mógłbym kontynuować „wysilanie się”, gdyby w pokoju nie znajdował się umierający człowiek.

Poprawiło mi to nastrój. Doszedłem do wniosku, że jeżeli nie potrafię tak pokierować wydarzeniami, abyśmy pewnego dnia znaleźli się w pokoju, w którym nie byłoby umierającego człowieka, to nie nazywam się James Fincham.

Oczywiście wcale się tak nie nazywam.

Rozdział 2

Przez długi czas kładłem się spać wcześnie.

Marcel Proust

Wróciłem do mieszkania i zaliczyłem rytuał odsłuchiwania wiadomości z automatycznej sekretarki. Dwa nic nieznaczące sygnały, jedna pomyłka, jedna wiadomość od przyjaciela urwana w trakcie pierwszego zdania, a na koniec trzy osoby, których nie chciałem słyszeć, ale do których musiałem teraz oddzwonić.

Mój Boże, nienawidziłem tej maszyny.

Usiadłem przy biurku i przejrzałem korespondencję, która przyszła tego dnia. Wyrzuciłem kilka rachunków do kosza, po czym przypomniałem sobie, że przeniosłem go do kuchni — zdenerwowałem się, wepchnąłem resztę poczty do szuflady i porzuciłem nadzieję, że zajęcie się uciążliwymi pracami domowymi pozwoli mi uporządkować myśli.

Było już zbyt późno, aby puszczać głośno muzykę, a z innych rozrywek miałem do dyspozycji tylko whisky. Chwyciłem zatem szklankę i butelkę famous grouse, nalałem sobie kilka palców whisky i przeszedłem do kuchni. Dolałem wystarczającą ilość wody, aby zamienić płyn w nieco mniej szlachetny trunek, po czym usiadłem przy stole, na którym położyłem kieszonkowy dyktafon. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wypowiadanie myśli na głos pomaga wyklarować sobie to i owo. Kiedy zapytałem, czy ta sztuczka zadziała również z masłem, usłyszałem, że nie, powinna jednak pomóc, kiedy coś człowiekowi leży na wątrobie.

Włożyłem kasetę do dyktafonu i włączyłem nagrywanie.

— Dramatis personae — zacząłem. — Aleksander Woolf, ojciec Sary Woolf, właściciel ładnego georgiańskiego domu na Lyall Street w dzielnicy Belgravia, zatrudniający ślepych i mściwych dekoratorów wnętrz, prezes i dyrektor kadry kierowniczej Gaine Parker. Nieznany mężczyzna rasy białej, Amerykanin lub Kanadyjczyk, około pięćdziesiątki. Rayner. Tęgi, agresywny, hospitalizowany. Thomas Lang, lat trzydzieści sześć, mieszkający przy ulicy Westbourne Close 42/D, do niedawna członek Gwardii Szkockiej, zwolniony z honorami w randze kapitana. Oto fakty, które udało się do tej pory ustalić.

Nie mam pojęcia, dlaczego w taki sposób przemawiam do magnetofonów, ale tak się właśnie dzieje.

— Nieznany mężczyzna usiłuje doprowadzić do zatrudnienia T. Langa w celu popełnienia bezprawnego morderstwa na A. Woolfie. Lang nie przyjmuje zlecenia, tłumacząc, że jest miłym człowiekiem. Pryncypialnym. Przyzwoitym. Gentlemanem.

Pociągnąłem łyk whisky i spojrzałem na dyktafon, zastanawiając się, czy kiedykolwiek odtworzę komuś ten monolog. Księgowy uznał zakup dyktafonu za rozsądny pomysł, ponieważ mogłem go sobie odliczyć od podatku. Ale ponieważ nie płacę żadnych podatków, nie potrzebuję dyktafonu i za grosz nie ufam mojemu księgowemu, uważałem to urządzenie za jeden z moich mniej rozsądnych nabytków.

Mówi się trudno.

— Lang udaje się do domu Woolfa z zamiarem ostrzeżenia go o możliwej próbie zamachu na jego życie. Woolf nieobecny. Lang postanawia uzyskać odpowiedź na kilka pytań.

Przerwałem na chwilę, a kiedy owa chwila przekształciła się w długą chwilę, wypiłem kolejny łyk whisky i odłożyłem dyktafon, aby się zastanowić.

Jedynym pytaniem, jakie zdążyłem zadać, było słowo „co”, a i tak ledwie zdołałem wypowiedzieć to słowo, zanim Rayner uderzył mnie krzesłem. Poza tym udało mi się połowicznie zabić człowieka i wyjść, żywiąc głęboką nadzieję, że jego druga połowa również nie żyje. Umieszczanie tego rodzaju zwierzeń na taśmie magnetycznej nie jest najlepszym pomysłem, chyba że człowiek wie, co robi. Ja, o dziwo, nie wiedziałem.

Wiedziałem jednakże dostatecznie wiele, aby rozpoznać Raynera, zanim jeszcze poznałem jego nazwisko. Nie miałem pewności, czy śledził mnie przez cały czas, ale mam dobrą pamięć do twarzy — czym rekompensuję sobie beznadziejną pamięć do nazwisk — a twarz Raynera nie była trudna do zapamiętania. Dostatecznie wyraźnie zaanonsował swoją obecność na lotnisku Heathrow, w barze w hotelu Devonshire Arms na King's Road i przy wejściu do metra na Leicester Square; nawet dla takiego idioty jak ja.

Miałem przeczucie, że w końcu się spotkamy, dlatego poczyniłem stosowne przygotowania na czarną godzinę, odwiedzając Blitz Electronics na Tottenham Court Road, gdzie wybuliłem dwa funty osiemdziesiąt na trzydziestocentymetrowy kawałek grubego kabla elektrycznego. Giętkiego, ciężkiego i — kiedy przychodzi do odpierania ataków zbójców i rozbójników — lepszego niż jakakolwiek specjalnie do tego celu przystosowana pałka. Nie nadaje się na broń jedynie w sytuacji, kiedy zostawi się go w kuchennej szufladzie w sklepowym opakowaniu. Wtedy rzeczywiście staje się zupełnie nieskuteczny.

Co do nieznanego mężczyzny rasy białej, który chciał mi zlecić zabójstwo, to, prawdę mówiąc, nie robiłem sobie wielkich nadziei, że kiedykolwiek uda mi się go namierzyć. Dwa tygodnie temu pojechałem do Amsterdamu, eskortując bukmachera z Manchesteru, który żywił głęboką wiarę w istnienie jakichś agresywnych wrogów. Zatrudnił mnie, aby podtrzymać w sobie to urojenie. Tak więc przytrzymywałem dla niego drzwi od samochodu, sprawdzałem, czy na okolicznych budynkach nie czają się snajperzy (choć wiedziałem, że ich tam nie ma), a następnie spędziłem wyczerpujące czterdzieści osiem godzin, przesiadując z nim w klubach nocnych i patrząc, jak szasta pieniędzmi na wszystkie strony z wyjątkiem mojej. Kiedy wreszcie opadł z sił, wróciłem do swojego pokoju w hotelu, gdzie leniuchowałem, oglądając filmy erotyczne w telewizji. Zadzwonił telefon — jak pamiętam, w trakcie wyjątkowo dobrego kawałka — i męski głos zaprosił mnie do baru na drinka.

Upewniłem się, że bukmacher leży bezpiecznie w ciepłym łóżeczku z miłą i gorącą prostytutką, po czym wymknąłem się na dół, mając nadzieję, że naciągnę jakiegoś starego znajomego z armii na kilka drinków i zaoszczędzę w ten sposób czterdzieści funciaków.

Jak się jednak okazało, głos w słuchawce należał do niskiego, grubego, zdecydowanie mi nieznanego jegomościa w drogim garniturze. Nie miałem też specjalnej ochoty, aby go poznać, aż sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął zwitek banknotów mniej więcej tak gruby jak ja.

Amerykańskich banknotów. Wymienialnych na dobra i usługi w tysiącach punktów sprzedaży detalicznej na całym świecie. Przesunął po stole studolarowy banknot w moim kierunku, więc na pięć sekund zdążyłem nawet polubić małego człowieczka, ale miłość wygasła niemal natychmiast.

Podał mi kilka „suchych faktów” na temat mężczyzny nazywającego się Woolf — gdzie mieszkał, czym, dlaczego i za ile się zajmował — po czym powiedział, że leżący na stole banknot ma tysiąc małych przyjaciół, którzy staną się moją własnością, jeżeli uda się dyskretnie doprowadzić owego Woolfa do śmiertelnego zejścia.

Z odpowiedzią musiałem zaczekać, aż nasza część baru się opróżni, co, jak wiedziałem, nastąpi dość szybko. Przy cenach, jakich sobie tam życzyli za alkohol, na świecie istniało prawdopodobnie tylko kilka tuzinów ludzi, którzy mogli sobie pozwolić na drugą kolejkę.

Kiedy przy barze zrobiło się pusto, nachyliłem się do grubasa i wygłosiłem przemówienie. Było nieszczególnie ciekawe, mimo to słuchał z uwagą, ponieważ sięgnąłem ręką pod stół i chwyciłem go za mosznę. Powiedziałem mu, jakiego typu człowiekiem jestem, jakiego typu błąd popełnił i co może sobie podetrzeć swoimi pieniędzmi. Po czym się rozstaliśmy.

To wszystko. Nic więcej nie wiedziałem i w dodatku bolała mnie ręka.

Położyłem się do łóżka.

Śniło mi się wiele rzeczy, którymi nie będę wprawiał was w zakłopotanie. Na koniec wydawało mi się, że muszę odkurzyć dywan. Odkurzałem i odkurzałem, ale cokolwiek zrobiło plamę na dywanie, nie chciało zejść.

Wreszcie zdałem sobie sprawę, że już nie śpię, a plamę na dywanie tworzy światło słoneczne wpadające do pokoju, ponieważ ktoś gwałtownym ruchem rozsunął zasłony. W mgnieniu oka zwinąłem ciało, wykonałem przysiad, przyjmując pełną napięcia postawę „No, spróbuj się tylko do mnie zbliżyć”. W dłoni miałem kabel elektryczny, a w sercu żądzę krwawego mordu.

Wtedy jednak zdałem sobie sprawę, że to również mi się przyśniło, i tak naprawdę leżę w łóżku i patrzę na wielką, owłosioną rękę znajdującą się bardzo blisko mojej twarzy. Ręka zniknęła, zostawiając kubek z wydobywającą się ze środka parą i zapachem popularnego naparu z herbaty sprzedawanego pod nazwą PG Tips. Być może w owym mgnieniu oka ustaliłem, że intruzi, którzy przychodzą z zamiarem poderżnięcia komuś gardła, nie gotują wody w czajniku i nie rozsuwają zasłon.

— Która godzina?

— Trzydzieści pięć minut temu minęła ósma. Czas na pańskie piątki, panie Bond.

Podniosłem się z łóżka i przyjrzałem się Solomonowi. Był niski i pogodny, jak zawsze, i miał na sobie ten sam koszmarny brązowy płaszcz przeciwdeszczowy, który kupił z ogłoszenia znalezionego na ostatnich stronach „Sunday Express”.

— Zakładam, że przyszedłeś przeprowadzić śledztwo w sprawie kradzieży? — powiedziałem, przecierając oczy, aż zaczęły się w nich pojawiać białe plamki światła.

— O jaką kradzież miałoby chodzić, sir?

Solomon zwracał się „sir” do wszystkich z wyjątkiem swoich przełożonych.

— Kradzież dzwonka w moich drzwiach — wyjaśniłem.

— Jeżeli w swoim sarkastycznym stylu nawiązuje pan do faktu, iż po cichu wszedłem na pański teren, pozwolę sobie przypomnieć, że zawodowo praktykuję czarną magię. A jak wszyscy, którzy praktykują coś zawodowo, muszę praktykować, aby to pojęcie w ogóle miało sens. A teraz niech pan będzie grzecznym chłopcem i wrzuci coś na siebie, dobrze? Już jesteśmy spóźnieni.

Zniknął w kuchni i usłyszałem brzęczenie mojego czternastowiecznego tostera.

Zwlokłem się z łóżka, krzywiąc się przy poruszeniu zdrętwiałej lewej ręki, wcisnąłem się w koszulę oraz parę spodni i z elektryczną maszynką do golenia wszedłem do kuchni.

Solomon przygotował dla mnie nakrycie i zdążył już wyłożyć na stół koszyk z kilkoma tostami. Nawet nie wiedziałem, że go mam. Istniała też możliwość, że Solomon przyniósł go ze sobą, ale wydawało mi się to mało prawdopodobne.

— Jeszcze herbaty, pastorze?

— Spóźnieni na co? — zapytałem.

— Na spotkanie, panie, na spotkanie. Masz może krawat, panie?

Spojrzał na mnie z nadzieją swoimi wielkimi, brązowymi, błyszczącymi oczami.

— Mam dwa — odpowiedziałem. — Jeden z nich ma logo klubu Garrick, do którego nie należę, a drugi przytrzymuje rezerwuar w toalecie.

Usiadłem przy stole i zauważyłem, że udało mu się nawet wyszperać skądś słoik dżemu Keiller's Dundee. Nigdy nie wiedziałem, jak właściwie Solomon to wszystko robi, ale jeżeli musiał, potrafił przegrzebać pojemnik na śmieci i wyciągnąć z niego samochód. Idealny towarzysz podróży, jeżeli człowiek wybierał się na pustynię.

Może tam właśnie mieliśmy się udać.

— A więc, panie, z czego aktualnie opłacasz swoje rachunki?

Usiadł połową zadka na stole i przyglądał się, jak jem.

— Miałem nadzieję, że ty za nie zapłacisz.

Dżem smakował wybornie i chciałem przedłużyć śniadanie, ale Solomonowi wyraźnie bardzo zależało, abyśmy wyszli jak najszybciej. Spojrzał na zegarek i zniknął w sypialni, gdzie, jak wynikało z odgłosów, przetrząsał szafę, starając się znaleźć dla mnie marynarkę.

— Leży pod łóżkiem — zawołałem.

Podniosłem dyktafon ze stołu. Taśma wciąż znajdowała się w środku.

Wypiłem duszkiem herbatę, a Solomon pojawił się, niosąc dwurzędową marynarkę, w której brakowało dwóch guzików. Wyciągnął ją w moją stronę, jakby był służącym. Nie ruszyłem się z miejsca.

— Och, panie — westchnął. — Nie sprawiaj, proszę, kłopotów. Zaczekaj, aż plony trafią do stodoły, a muły wypoczną.

— Po prostu powiedz mi, gdzie jedziemy.

— Prosto przed siebie dużym, lśniącym samochodem. Będziesz zachwycony, panie. A w drodze powrotnej do domu będziesz mógł sobie kupić lody.

Powoli wstałem i pozwoliłem, aby założył mi marynarkę.

— Dawidzie — zacząłem.

— Wciąż tu jestem, panie.

— Co się dzieje?

Zasznurował wargi i zmarszczył lekko brwi. Taka postawa nie wróżyła niczego dobrego. Nie poddałem się.

— Jestem w tarapatach? — zapytałem.

Trochę bardziej zmarszczył brwi, po czym spojrzał na mnie swoimi opanowanymi, spokojnymi oczami.

— Na to wygląda.

— Na to wygląda?

— W tamtej szufladzie znajduje się trzydziestocentymetrowy kawałek grubego kabla. Broń wybrana przez panicza.

— I co w związku z tym?

Obdarzył mnie delikatnym, uprzejmym uśmiechem.

— Kłopot dla kogoś.

— Och, daj spokój, Dawid — powiedziałem. — Mam go od miesięcy. Zamierzałem podłączyć dwie rzeczy, które stoją bardzo blisko siebie.

— Tak, tak. Paragon został wystawiony dwa dni temu. Wciąż znajduje się w torebce.

Przyglądaliśmy się sobie przez chwilę.

— Przykro mi, panie — powiedział. — Czarna magia. Chodźmy.

Samochód okazał się roverem, co wskazywało, że wizyta będzie miała charakter oficjalny. Nikt bez wyraźnej potrzeby nie jeździ tymi idiotycznie snobistycznymi samochodami, których wnętrza wypełnia masa drewnianych i skórzanych części marnie przyklejonych do każdego łączenia i szczeliny. A taka potrzeba zachodzi jedynie w przypadku członków rządu Wielkiej Brytanii i zarządu Rovera.

Nie chciałem przeszkadzać Solomonowi podczas jazdy, ponieważ jego związki z samochodami są dosyć nerwowe. Nie lubi nawet, jeżeli włącza się radio. Kierował ubrany w specjalne rękawiczki, specjalny kapelusz, specjalne okulary do jazdy, miał specjalny wyraz twarzy i obracał kierownicę w taki sposób, w jaki wszyscy przestają to robić najpóźniej cztery sekundy po zdaniu egzaminu na prawo jazdy. Jednak kiedy toczyliśmy się powoli wzdłuż placu Horse Guards Parade, igrając z prędkością mniej więcej czterdziestu kilometrów na godzinę, postanowiłem zaryzykować.

— Zakładam, że nie ma szans, abyś powiedział mi, co też rzekomo zrobiłem?

Solomon cmoknął z niezadowoleniem i jeszcze mocniej zacisnął dłonie na kierownicy, koncentrując się z wściekłością, gdyż próbowaliśmy pokonać jakiś wyjątkowo skomplikowany odcinek szerokiej i pustej jezdni. Dopiero kiedy sprawdził prędkość, obroty silnika, poziom paliwa, ciśnienie oleju, temperaturę, godzinę i (dwukrotnie) swoje pasy, uznał, że może sobie pozwolić na odpowiedź.

— To, co powinieneś był zrobić, panie — powiedział przez zaciśnięte zęby — to pozostać dobrym i szlachetnym człowiekiem. Jakim zawsze byłeś.

Zatrzymaliśmy się na dziedzińcu na tyłach Ministerstwa Obrony.

— A nie zachowałem się właśnie w ten sposób?

— Bingo. Parking. Umarliśmy i poszliśmy do nieba.

Mimo pokaźnej tablicy informacyjnej, głoszącej, że na terenie wszystkich obiektów Ministerstwa Obrony obowiązuje żółty alarm antyterrorystyczny, przeszliśmy przez bramę, ledwie zwracając na siebie uwagę strażników.

Zauważyłem, że angielscy strażnicy zawsze tak postępują, chyba że ktoś akurat pracuje w budynku, którego pilnują, a wtedy sprawdzają wszystko od plomb w zębach do mankietów w spodniach, aby upewnić się, że jest się tą samą osobą, która piętnaście minut wcześniej wyszła kupić kanapkę. Jeżeli jednak widzą kogoś po raz pierwszy, przepuszczają go od razu, ponieważ sprawienie mu jakiegokolwiek kłopotu uważaliby po prostu za zbyt krępujące.

Jeżeli chcecie zapewnić sobie dobrą ochronę, wynajmijcie Niemców.

Przebyliśmy trzy klatki schodowe, przeszliśmy tuzin korytarzy, wsiedliśmy do dwóch wind. Solomon wpisał mnie po drodze na kilka list gości, aż wreszcie dotarliśmy do ciemnozielonych drzwi z tabliczką C188. Solomon zapukał i usłyszeliśmy kobiecy głos wykrzykujący „Chwileczkę”, a zaraz potem „Już można”.

W środku, w odległości metra od wejścia znajdowała się ściana. Pomiędzy ścianą a drzwiami, w niesamowicie wąskiej przestrzeni siedziała przy biurku dziewczyna w cytrynowej bluzce. Przed nią znajdowały się elektroniczna maszyna do pisania, kwiatek w doniczce, kubek z ołówkami, pluszowa maskotka i wielki stos pomarańczowego papieru. Wydawało się nieprawdopodobne, że ktokolwiek lub cokolwiek może funkcjonować w tak niewielkiej przestrzeni. To zupełnie tak, jakbyście nagle odkryli, że w jednym z waszych butów żyje rodzina wydr.

O ile kiedykolwiek spotkało was coś takiego.

— Oczekuje was — powiedziała, nerwowo obejmując rękami całe biurko na wypadek, gdybyśmy coś przewrócili.

— Dziękuję pani — powiedział Solomon, przeciskając się obok niej.

— Ma pani agorafobię? — zapytałem, podążając za nim, i gdybym tylko miał więcej miejsca, kopnąłbym się — w tyłek, bo musiała słyszeć ten tekst pięćdziesiąt razy dziennie.

Solomon zapukał w kolejne drzwi i weszliśmy do środka.

Każdy metr kwadratowy, o który pomniejszono korytarz, wykorzystano na to biuro.

Mieliśmy tu wysoki sufit, z obu stron okien wisiały firanki z państwowego przydziału, pomiędzy oknami stało biurko wielkości kortu do squasha. Nad biurkiem pochylała się w namyśle łysiejąca głowa.

Solomon skierował się ku rozecie na środku perskiego dywanu i stanął wyprostowany zaraz obok jej lewego ramienia.

— Panie ONeal — powiedział. — Przyszedł Lang.

Czekaliśmy.

ONeal, jeżeli naprawdę tak się nazywał, w co wątpiłem, wyglądał jak mężczyzna, który przesiaduje za dużymi biurkami. Mówi się, że właściciele psów upodabniają się do swoich pupili, ale zawsze uważałem, że ta zasada sprawdza się, może nawet w większym stopniu, w odniesieniu do właścicieli biurek. Duża, płaska twarz, płaskie uszy i mnóstwo miejsc, w których można wygodnie trzymać spinacze. Nawet brak jakiegokolwiek zarostu korespondował z błyszczącą politurą biurka. Mężczyzna miał na sobie drogą koszulę i nie mogłem nigdzie dostrzec marynarki.

— Wydawało mi się, że byliśmy umówieni na dziewiątą trzydzieści — powiedział ONeal, nie podnosząc wzroku i nie spoglądając na zegarek.

Mówił w sposób kompletnie nierealistyczny. Starał się wydobyć z siebie arystokratyczne rozmarzenie, ale chybiał celu o kilometr. Miał tak ściśnięty i piskliwy głos, że w innych okolicznościach mógłbym współczuć panu ONealowi. Jeżeli naprawdę tak się nazywał. W co wątpiłem.

— Niestety, trafiliśmy na korki — wyjaśnił Solomon. — Przyjechaliśmy najszybciej jak tylko się dało.

Wlepił wzrok w okno, dając niejako do zrozumienia, że jego rola się skończyła. ONeal popatrzył na niego, spojrzał na mnie, po czym wrócił do odgrywania przedstawienia pod tytułem „Czytanie ważnych dokumentów”.

Skoro Solomon dostarczył mnie bezpiecznie na miejsce i nie istniała możliwość, że wpędzę go w jakieś tarapaty, uznałem, że nadszedł czas, aby zaznaczyć swoją obecność.

— Dzień dobry, panie ONeal — powiedziałem idiotycznie głośno. Dźwięk odbił się od odległych ścian. — Przykro mi, że trafiliśmy na nieodpowiednią chwilę. Również dla mnie, pozwolę sobie dodać. Może byłoby lepiej, gdyby moja sekretarka umówiła to spotkanie z pańską sekretarką? Może nawet nasze sekretarki mogłyby pójść razem na lunch? To naprawdę wprowadziłoby jakiś porządek w świecie.

ONeal zazgrzytał zębami, po czym obrzucił mnie spojrzeniem, które najwyraźniej uważał za przenikliwe.

Kiedy zakończył to przesadzone przedstawienie, odłożył papiery i oparł dłonie na krawędzi biurka. Potem ponownie je podniósł i złożył na kolanach. Następnie zdenerwował się, widząc, że śledzę wzrokiem ten dziwny proceder.

— Panie Lang — powiedział. — Ma pan świadomość, gdzie się pan znajduje?

Zacisnął usta w wyćwiczonym geście.

— W rzeczy samej, panie ONeal. Znajduję się w pokoju C188.

— Znajduje się pan w Ministerstwie Obrony.

— Uhm. Wprost cudownie. Macie tu jakieś krzesła?

Ponownie spiorunował mnie wzrokiem, kiwnął głową na Solomona, który podszedł do drzwi i przyciągnął na środek dywanu kawałek drewna w stylu regencji. Nie ruszyłem się z miejsca.

— Proszę spocząć, panie Lang.

— Dziękuję, postoję — odparłem.

Tym razem autentycznie wprawiłem go w zakłopotanie. Ten sam numer robiliśmy w szkole nauczycielowi geografii. Odszedł po dwóch semestrach i został księdzem na jednej z wysp archipelagu Hybryd Zewnętrznych.

— Proszę powiedzieć, co pan wie o Aleksandrze Woolfie?

ONeal pochylił się do przodu, opierając przedramiona na biurku. Mignął mi bardzo złoty zegarek. Zdecydowanie zbyt złoty, aby był ze złota.

— O którym?

Zmarszczył brwi.

— Co to znaczy „o którym”? Ilu Aleksandrów Woolfów pan zna?

Poruszyłem nieznacznie wargami, licząc w myślach.

— Pięciu.

Westchnął z rozdrażnieniem. No dalej, 4B, uspokój się.

— Aleksander Woolf, o którym myślę — powiedział tym szczególnym tonem sarkastycznej pedanterii, jakiego prędzej czy później nabywa każdy Anglik siedzący za biurkiem — posiada dom na Lyall Street w Belgravii.

— Lyall Street. Ależ oczywiście — cmoknąłem niezadowolony z siebie. — W takim razie sześciu.

ONeal rzucił okiem na Solomona, ale nie uzyskał od niego pomocy. Ponownie zwrócił się do mnie z nieprzyjemnym uśmiechem.

— Pytam pana, panie Lang, co panu o nim wiadomo.

— Posiada dom na Lyall Street w Belgravii — powiedziałem. — Czy ta informacja jest panu w jakikolwiek sposób pomocna?

Tym razem ONeal spróbował z innej strony. Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił z siebie powietrze, co miało skłonić mnie do myśli, że za tą pucołowatą facjatą skrywa się maszyna do zabijania i wystarczy, że mrugnę okiem, a przeskoczy przez biurko i spierze mnie na kwaśne jabłko. Żałosne przedstawienie. Sięgnął do szuflady, wyciągnął z niej szarą teczkę i ze złością zaczął przeglądać jej zawartość.

— Gdzie pan przebywał wczoraj o dziesiątej trzydzieści?

— Pływałem na desce surfingowej na wodach Wybrzeża Kości Słoniowej — odpowiedziałem, jeszcze zanim skończył pytanie.

— Pytam poważnie, panie Lang — powiedział ONeal. — Radzę panu absolutnie poważnie, aby udzielił pan poważnej odpowiedzi.

— A ja mówię, że to nie pański interes.

— Mój interes… — zaczął.

— Pańskim interesem jest obrona. — Nagle zacząłem krzyczeć, autentycznie krzyczeć, i kątem oka zauważyłem, że Solomon przygląda mi się badawczo. — Dostaje pan pieniądze za obronę mojego prawa do robienia tego, co mi się podoba, bez konieczności odpowiadania na mnóstwo popieprzonych pytań.

Wrzuciłem swój zwyczajny bieg:

— Coś jeszcze?

Nie odpowiedział, więc odwróciłem się i ruszyłem w kierunku drzwi.

— Narazka, Dawid — rzuciłem.

Solomon również nie odpowiedział. Trzymałem już rękę na klamce, kiedy odezwał się ONeal.

— Chcę byś wiedział, Lang, że mogę kazać cię aresztować w sekundę po tym, jak opuścisz ten budynek.

Obróciłem się i spojrzałem na niego.

— Za co?

Nagle przestało mi się to podobać. Przestało mi się podobać, ponieważ po raz pierwszy, od kiedy wszedłem do pokoju, ONeal wyglądał na rozluźnionego.

— Za współudział w planowaniu morderstwa.

W pokoju zapadła cisza.

— Współudział? — zapytałem.

Wiecie, jak to jest, kiedy człowiek zostanie wytrącony z rytmu. Normalnie mózg wysyła słowa w kierunku ust i zawsze starcza czasu, aby je gdzieś po drodze skontrolować, sprawdzić, czy rzeczywiście są tymi, które zostały zamówione, czy są ładnie zapakowane — zanim ostatecznie złożone w całość dotrą do podniebienia i zostaną wypuszczone na świeże powietrze.

Kiedy jednak wytrąci się kogoś z rytmu, punkt kontrolny w umyśle może zawalić robotę.

ONeal wypowiedział cztery słowa:

— Współudział w planowaniu morderstwa.

Słowem, które powinienem powtórzyć pełnym niedowierzania tonem, było „morderstwa”, ewentualnie „w planowaniu morderstwa”. Niewielka, niezrównoważona psychicznie część populacji mogłaby opowiedzieć się za samym „w”. Tak czy inaczej, tym jednym słowem, którego zdecydowanie nie powinienem wybrać do powtórzenia, był „współudział”.

Oczywiście, gdybyśmy mogli odbyć tę rozmowę jeszcze raz, postąpiłbym inaczej. Ale nie mogliśmy.

Solomon patrzył na mnie, a ONeal patrzył na Solomona. Chwyciłem za werbalną szufelkę i zmiotkę.

— O czym pan, do cholery, mówi? Naprawdę nie ma pan nic lepszego do roboty? Jeżeli ma pan na myśli tę sprawę z wczorajszego wieczoru, to powinien pan wiedzieć, jeżeli tylko zapoznał się pan z moim zeznaniem, że nigdy nie widziałem wcześniej tego człowieka na oczy, ze broniłem się przed bezprawną napaścią i że w trakcie bojki on… uderzył się w głowę.

Natychmiast zdałem sobie sprawę, jak kiepsko musi brzmieć to wytłumaczenie.

— Policja — kontynuowałem — uznała moje wyjaśnienia za w pełni wystarczające i…

Przerwałem.

ONeal oparł się na krześle i założył ręce za głowę, odkrywając plamki potu wielkości dziesięciopensówek na koszuli pod pachami.

— Oczywiście policja mogła uznać je za wystarczające, nieprawdaż? — powiedział, a wyglądał przy tym na cholernie pewnego siebie. Czekał, aż coś powiem, ale nic nie przychodziło mi do głowy, więc pozwoliłem mu kontynuować. — Ponieważ nie wiedziała wczoraj tego, co my wiemy teraz.

Westchnąłem.

— Mój Boże, ta rozmowa jest doprawdy tak fascynująca, że chyba zaraz dostanę krwotoku z nosa. Czegóż tak cholernie istotnego dowiedzieliście się, że musieliście mnie tu przywlec o tej, prawdę mówiąc, absurdalnie wczesnej godzinie?

— Przywlec? — brwi ONeala wystrzeliły w kierunku linii włosów. — Rzeczywiście przywlokłeś tu pana Langa? — zwrócił się do Solomona.

ONeal przybrał nagle zniewieściały, wesoły ton, czym przyprawił mnie o mdłości. Solomon musiał być tym równie zbulwersowany, jak ja, nic bowiem nie odpowiedział.

— Tracę w tym pokoju cenne minuty mojego życia — powiedziałem z irytacją. — Niech pan łaskawie przejdzie do rzeczy.

— Proszę bardzo — odparł ONeal. — Policja nie mogła tego wiedzieć wczoraj, ale my już wiemy, że tydzień temu odbył pan spotkanie z kanadyjskim handlarzem bronią o nazwisku McCluskey. McCluskey zaproponował panu sto tysięcy dolarów za… zlikwidowanie Woolfa. Wiemy, że pojawił się pan w londyńskim domu Woolfa i że na pana drodze stanął niejaki Rayner — alias Wyatt, alias Miller — legalnie zatrudniony przez Woolfa w roli ochroniarza. Wiemy, że w rezultacie tej konfrontacji Rayner odniósł poważne obrażenia.

Miałem wrażenie, że żołądek skurczył mi się do rozmiarów piłki do krykieta. Kropla potu spłynęła mi po amatorsku po plecach.

ONeal kontynuował:

— Wiemy, wbrew temu, co opowiedział pan policji, że ubiegłej nocy nie wykonano jednego telefonu na numer alarmowy, ale dwa; pierwszy jedynie z żądaniem wezwania karetki, drugi na policję. Między telefonami upłynęło piętnaście minut. Wiemy, że podał pan policji fałszywe nazwisko z powodów, których nie udało nam się jeszcze ustalić. I wreszcie — spojrzał na mnie wzrokiem kiepskiego iluzjonisty, który zamierza wykonać sztuczkę z królikiem ukrytym w kapeluszu — wiemy, że cztery dni temu na pańskie konto bankowe w Swiss Cottage została przelana kwota dwudziestu dziewięciu tysięcy czterystu funtów, równowartość pięćdziesięciu tysięcy dolarów amerykańskich.

Zatrzasnął teczkę i uśmiechnął się.

— Wystarczy na początek?

Siedziałem na krześle na środku biura ONeala. Solomon poszedł zrobić kawę dla mnie i herbatę rumiankową dla siebie. Świat powoli wyhamowywał.

— Niech pan posłucha — zacząłem — jest zupełnie oczywiste, że z jakiegoś powodu zostałem wrobiony.

— W takim razie niech mi pan wyjaśni, panie Lang odparł ONeal — dlaczego taki wniosek miałbym uznać za oczywisty.

Wrócił do afektowanego sposobu mówienia. Wziąłem głęboki oddech.

— No więc, po pierwsze, nie wiem nic o tych pieniądzach. Każdy mógł wykonać taki przelew z dowolnego banku na świecie. To proste.

ONeal odstawił wielkie przedstawienie, zdejmując zatyczkę ze swojego parkera Duofolda i zapisując coś w notatniku.

— Poza tym jest jeszcze córka Woolfa — dodałem. — Widziała bójkę. Zaręczyła za mnie wczoraj wieczorem w obecności policji. Dlaczego jej pan tu nie sprowadził?

Drzwi się otworzyły i pojawił się w nich kroczący tyłem Solomon, który niósł ostrożnie trzy filiżanki. Pozbył się gdzieś brązowego płaszcza przeciwdeszczowego i paradował teraz w rozpinanym swetrze tego samego koloru. Ten widok wyraźnie zirytował ONeala i nawet ja dostrzegałem, że wygląd Solomona nie przystaje do reszty pokoju.

— Mogę pana zapewnić, że mamy zamiar przesłuchać pannę Woolf w stosownym momencie — powiedział ONeal, wypijając ostrożnie łyk kawy. — Jednakże z punktu widzenia operacji prowadzonej przez ten departament to pan jest najpilniejszym obiektem zainteresowania. To właśnie pan, panie Lang, został poproszony o dokonanie zabójstwa. Za pana zgodą czy bez niej, pieniądze zostały przelane na konto bankowe. Pojawił się pan w domu potencjalnej ofiary i omal nie zabił jej ochroniarza. Wobec tego jest pan…

— Chwileczkę — przerwałem. — Niech pan przerwie na jedną pierdoloną w dupę chwileczkę. O co chodzi z tym całym ochroniarzem? Woolfa nawet tam nie było.

ONeal bezlitośnie odpowiedział beznamiętnym spojrzeniem.

— Ciekawi mnie — kontynuowałem — w jaki sposób ochroniarz chroni ciało, które nie znajduje się nawet w tym samym budynku? Przez telefon? Tu chodzi o cyfrową ochronę, tak?

— Przeszukał pan dom, prawda Lang? — zapytał ONeal. — Wszedł pan do domu i szukał Aleksandra Woolfa?

Uśmiech zatańczył niezdarnie na jego ustach.

— Powiedziała mi, że nie ma go w domu — odpowiedziałem, zirytowany jego widocznym zadowoleniem. — A w ogóle, to odpierdol się pan ode mnie.

Wzdrygnął się nieznacznie.

— Niemniej jednak — odezwał się w końcu — w tych okolicznościach pańska obecność w domu Woolfa każe nam poświęcić panu odrobinę czasu i wysiłku.

Nadal nie potrafiłem tego rozgryźć.

— Dlaczego? — zapytałem. — Dlaczego wy, a nie policja? Z jakiego powodu Woolf jest taki wyjątkowy?

Przeniosłem wzrok z ONeala na Solomona.

— A jeżeli już o tym mowa, co znów takiego wyjątkowego jest we mnie?

Telefon na biurku ONeala zabrzęczał, a on chwycił słuchawkę wyćwiczonym teatralnym gestem, po czym przyłożył ją do ucha, spychając kabel za łokieć. W trakcie rozmowy patrzył na mnie.

— Tak? Tak… W rzeczy samej. Dziękuję.

Słuchawka wróciła na widełki i natychmiast zapadła w głęboki sen. Przyglądając się temu przedstawieniu, doszedłem do wniosku, że posługiwanie się telefonem to naprawdę wielka umiejętność ONeala.

Nagryzmolił coś w notatniku i skinął głową na Solomona, aby podszedł do biurka. Solomon przyjrzał się notatce i obaj podnieśli wzrok na mnie.

— Czy posiada pan broń palną, Lang?

ONeal zadał to pytanie z pogodnym, kompetentnym uśmiechem. Woli pan miejsce przy przejściu czy przy oknie?

Zaczęło mi się robić niedobrze.

— Nie, nie posiadam.

— A może ma pan dostęp do broni palnej dowolnego rodzaju?

— Nie, od kiedy odszedłem z armii.

— Rozumiem — powiedział ONeal, kiwając głową. Zrobił długą pauzę, sprawdzając, czy na pewno dokładnie — odczytał informacje z notatnika. — A zatem zaskakuje pana wiadomość, że browning kaliber dziewięć milimetrów z piętnastoma nabojami został znaleziony w pańskim mieszkaniu?

Zastanowiłem się nad tym.

— Bardziej zaskakuje mnie wiadomość, że moje mieszkanie zostało przeszukane.

— Mniejsza o to.

Westchnąłem.

— No, dobrze — powiedziałem. — W takim razie, nie jestem szczególnie zaskoczony.

— Co pan przez to rozumie?

— Rozumiem przez to, że zaczynam pojmować sens wydarzeń dzisiejszego poranka.

ONeal i Solomon wyglądali na skonsternowanych.

— Ten, kto jest gotowy wydać trzydzieści tysięcy funtów, abym wyglądał na płatnego zabójcę, przypuszczalnie nie miałby oporów przed wydaniem kolejnych trzystu, abym wyglądał na wynajętego zabójcę posiadającego broń, którą może zabić.

ONeal przez chwilę bawił się dolną wargą, ściskając ją z obu stron kciukiem i palcem wskazującym.

— I tu mamy problem, nieprawdaż panie Lang?

— Naprawdę?

— Tak, myślę, że raczej tak — powiedział. Puścił wargę, która zawisła w niezgrabnym grymasie, zupełnie jakby nie chciała wrócić do pierwotnego kształtu. — Albo jest pan zabójcą, albo ktoś stara się, aby pan na takiego wyglądał. Problem w tym, że wszystkie dowody, którymi dysponuję, pasują w równym stopniu do obu możliwości. To doprawdy trudna sytuacja.

Wzruszyłem ramionami.

— Pewnie dlatego dostał pan takie wielkie biurko — zauważyłem.

Ostatecznie musieli mnie wypuścić. Z jakiegoś powodu nie chcieli mieszać policji w oskarżenie o nielegalne posiadanie broni, a Ministerstwo Obrony, o ile mi wiadomo, nie dysponuje własnymi celami.

ONeal poprosił mnie o paszport i zanim zdążyłem opowiedzieć niestworzoną historię o tym, że uległ zniszczeniu w suszarce bębnowej, Solomon wyjął go z tylnej kieszeni spodni. Powiedziano mi, że mam pozostać w kontakcie i zawiadomić ich, gdyby ów tajemniczy człowiek ponownie się ze mną skontaktował. Nie pozostało mi nic innego, jak się zgodzić.

Kiedy wyszedłem z budynku i ruszyłem St James's Park, ciesząc się rzadkim kwietniowym słońcem, zastanawiałem się, czy fakt, iż Rayner tylko wykonywał swoją pracę, zmienia moje odczucia wobec niego. Zastanawiałem się również, dlaczego nie wiedziałem, że pracował jako ochroniarz dla Woolfa. Ani też że ten w ogóle ma jakiegoś ochraniarza.

No i, co o wiele bardziej istotne, dlaczego nie wiedziała o tym jego córka.

Rozdział 3

Boga i lekarza jednako wielbimy,
Lecz dopiero w trwodze czoła przed nim chylimy.

John Owen

Prawda jest taka, że sam sobie współczułem.

Bywałem już spłukany, na własnej skórze przekonałem się też, jak to jest być bezrobotnym. Porzucały mnie kobiety, które kochałem, cierpiałem też kiedyś na rozdzierający ból zęba. A jednak żadne z tych wspomnień nie mogło równać się z poczuciem, że cały świat obrócił się przeciwko mnie.

Zacząłem się zastanawiać, na których przyjaciół mógłbym liczyć, zdałem sobie jednak sprawę — jak to się zawsze dzieje, kiedy przeprowadzałem tego rodzaju bilans relacji społecznych — że zbyt wielu z nich przebywa za granicą, nie żyje, pozostaje w związku małżeńskim z osobami, które mnie nie aprobują, albo, kiedy zacząłem się nad tym teraz zastanawiać, tak naprawdę nie są moimi przyjaciółmi.

Z tego właśnie powodu znalazłem się w budce telefonicznej na Piccadilly, wykręciłem numer i zapytałem, czy zastałem Pauliego.

— Obawiam się, że w tej chwili przebywa na sali sądowej — poinformowano mnie. — Może mu coś przekazać?

— Proszę mu powiedzieć, że dzwonił Thomas Lang i jeżeli Paulie nie pojawi się w Simpson's na Strand punktualnie o pierwszej i nie postawi mi lunchu, będzie to oznaczało koniec jego kariery prawniczej.

— Koniec… kariery prawniczej — powtórzył sekretarz Pauliego. — Przekażę mu pańską wiadomość, panie Lang, kiedy tylko tu zadzwoni. Do widzenia.

Moja znajomość z Pauliem, a tak naprawdę Paulem Lee, miała nietypowy charakter.

Jej nietypowość polegała na tym, że spotykaliśmy się raz na dwa miesiące wyłącznie na stopie towarzyskiej — wyjście do pubu, na kolację, do teatru lub do opery, którą Paulie darzy! uwielbieniem — a mimo to obaj bylibyśmy gotowi w każdej chwili przyznać, że nie darzymy się cieniem sympatii. Nawet najmniejszym. Gdyby nasze uczucia osiągnęły poziom nienawiści, moglibyście zinterpretować to jako specyficzną formę sympatii. Ale nie pałaliśmy do siebie nienawiścią. Po prostu się nie lubiliśmy, to wszystko.

Uważałem Pauliego za ambitnego, chciwego zarozumialca, a on mnie za leniwego, niegodnego zaufania flejtucha. Jedyna pozytywna rzecz, jaką moglibyśmy powiedzieć o naszej „przyjaźni”, to że była wzajemna. Spotykaliśmy się, spędzaliśmy w swoim towarzystwie jakąś godzinę, po czym rozstawaliśmy się, a każdy z nas dziękował w myślach Bogu, że nie spotkał go taki los, jak tego drugiego. Płacąc pięćdziesiąt funtów za mój lunch składający się z pieczeni wołowej i czerwonego wina claret, Paulie twierdził, że odzyskiwał równowartość tej kwoty w lepszym samopoczuciu.

Po przybyciu do Simpson's musiałem poprosić maitre d'hotel o pożyczenie krawata. Ukarał mnie, dając do wyboru fioletowy i fioletowy, niemniej jednak o dwunastej czterdzieści pięć siedziałem już przy stoliku, topiąc niektóre z nieprzyjemnych zdarzeń poranka w dużej ilości wódki z tonikiem. W restauracji znajdowało się wielu Amerykanów, co wyjaśniało, dlaczego pieczeń wołowa sprzedawała się szybciej niż pieczeń z baraniny. Idea jedzenia owiec jakoś nigdy nie zyskała uznania wśród Amerykanów. Myślę, że uważają baraninę za jedzenie dla cykorów.

Paulie pojawił się punktualnie co do minuty, ale wiedziałem, że i tak przeprosi za spóźnienie.

— Przepraszam za spóźnienie — powiedział. — Co tam masz? Wódkę? Biorę to samo.

Kelner zniknął bezszelestnie, a Paulie rozejrzał się, wygładzając krawat i podrzucając w górę podbródek, aby zmniejszyć ucisk kołnierzyka na fałdy skóry na szyi. Jego włosy były puszyste i jak zawsze świeżo umyte. Twierdził, że robi to dobre wrażenie na ławie przysięgłych, ale miał słabość do włosów odkąd pamiętam. Prawdę powiedziawszy, Bóg nie obdarzył go urodą, ale w ramach zadośćuczynienia za karłowate, zaokrąglone ciało, dał mu wspaniałą czuprynę, którą Paulie prawdopodobnie zachowa, w zmieniających się odcieniach, do osiemdziesiątki.

— Czołem — rzuciłem, po czym wlałem sobie do gardła łyk wódki.

— No, hej. Co tam? — Paulie nigdy nie patrzył na rozmówcę. Nawet jeżeli ten opierał się plecami o ścianę z cegieł, Paulie patrzył w punkt nad jego ramieniem.

— Świetnie, świetnie — powiedziałem. — A u ciebie?

— Udało mi się wybronić pedała — pokręcił głową ze zdumieniem. Człowiek nieustannie zaskakiwany własnymi umiejętnościami.

— Nie wiedziałem, że bronisz pedałów, Paulie.

Nie uśmiechnął się. Uśmiechał się tylko w weekendy.

— Ależ skąd. To ten gość, o którym ci opowiadałem. Zarąbał bratanka na śmierć łopatą. Wybroniłem go.

— Ale przecież mówiłeś, że to zrobił.

— Bo zrobił.

— W takim razie, jak ci się udało go wybronić?

— Łgałem jak najęty — odparł. — Co zamówiłeś?

Czekając na zupę, wymieniliśmy się informacjami na temat naszych karier. Mnie znudziły opisy jego triumfów, I on rozkoszował się moimi porażkami. Zapytał, czy radzę sobie finansowo, mimo że obaj wiedzieliśmy, że nie ma najmniejszego zamiaru w jakikolwiek sposób mi pomóc. Ja z kolei zapytałem go o wakacje, przeszłe i planowane. Paulie przywiązywał wielką wagę do wypoczynku.

— Zamierzamy w kilka osób wynająć łódź na Morzu Śródziemnym. Nurkowanie, windsufring, czego sobie zażyczysz. Będziemy mieli doskonałego kucharza i w ogóle wszystko.

— Żagiel czy motor?

— Żagiel.

Zmarszczył brwi i nagle jakby postarzał się o dwadzieścia lat.

— Chociaż, jak teraz o tym myślę, to pewnie będzie miała też motor. Ale i tak wszystkim ma się zajmować załoga. Jedziesz gdzieś na wakacje?

— Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem — odpowiedziałem.

— Ty w sumie zawsze jesteś na wakacjach, co nie? Nie masz od czego sobie zrobić przerwy.

— Ładnie to ująłeś, Paulie.

— A źle mówię? Czym się zajmowałeś od czasu odejścia z armii?

— Doradztwem.

— Doradź mi, jak się zesrać z wrażenia.

— Nie sądzę, bym mógł sobie na to pozwolić, Paulie.

— No tak. Zapytajmy lepiej naszego doradcę do spraw jedzenia, gdzie się, do kurwy nędzy, podziała zupa.

Kiedy rozglądaliśmy się w poszukiwaniu kelnera, dostrzegłem parę tajniaków, którzy od jakiegoś czasu za mną chodzili. Zajmowali stolik przy drzwiach. Pili wodę mineralną i odwrócili głowy, kiedy spojrzałem w ich kierunku. Starszy wyglądał, jakby zaprojektował go ten sam architekt, co Solomona, a i młodszy starał się zmierzać w tym samym kierunku. Obaj wydawali się solidnie zbudowani i na razie cieszyłem się, że mam ich w pobliżu.

Podano zupę. Paulie skosztował i ocenił, że jest prawie zadowalająca. Przestawiłem krzesło na drugą stronę stołu i przysunąłem się do niego. Nie miałem wcześniej zamiaru karmić się owocami pracy jego szarych komórek, ponieważ nie uważałem ich za dostatecznie dojrzałe, ale uznałem, że nie mam nic do stracenia.

— Paulie, czy mówi ci coś nazwisko Woolf?

— Mężczyzna czy kobieta?

— Mężczyzna — powiedziałem. — Amerykanin, jak sądzę. Biznesmen.

— Co przeskrobał? Prowadził po pijanemu? Nie zajmuję się już takimi sprawami. A jeżeli już, to za górę kasy.

— Z tego, co wiem, niczego nie przeskrobał — odparłem. — Zastanawiam się tylko, czy o nim słyszałeś. Pracuje dla firmy Gaine Parker.

Paulie wzruszył ramionami i rozłamał bułkę.

— Jeżeli chcesz, mogę się czegoś o nim dowiedzieć. A o co chodzi?

— O zlecenie — powiedziałem. — Nie przyjąłem, ale jestem ciekaw.

Skinął głową i wepchnął sobie do ust kawałek bułki.

— Zarekomendowałem cię dwa miesiące temu.

Zatrzymałem łyżkę z zupą w połowie drogi między miską a ustami. Zajmowanie się moim życiem, nie wspominając o pomaganiu mi, zupełnie nie pasowało do Pauliego.

— Jakiego rodzaju zlecenie?

— Facet z Kanady szukał kogoś do brudnej roboty. Ochroniarza, coś w tym rodzaju.

— Jak się nazywał?

— Nie pamiętam. Wydaje mi się, że jego nazwisko zaczynało się na J.

— McCluskey?

— McCluskey nie zaczyna się na J, prawda? Nie, to był Joseph, Jacob, jakoś tak — szybko zrezygnował z dalszych prób przypomnienia sobie nazwiska. — Skontaktował się z tobą?

— Nie.

— Szkoda. Wydawało mi się, że zapalił się do twojej kandydatury.

— Podałeś mu moje nazwisko?

— Nie, rozmiar twojego pieprzonego buta. Oczywiście, że podałem mu twoje nazwisko. No, nie od razu. Poleciłem mu kilku goryli, których czasem zatrudniamy. Mamy kilku osiłków, którzy zajmują się ochroną, ale nie przekonał się do nich. Chciał kogoś z górnej półki. Byłego wojskowego, powiedział. Byłeś jedyną osobą, jaka przyszła mi do głowy. Poza Andym Hickiem, ale on zarabia dwieście tysięcy rocznie, pracując w banku.

— Jestem wzruszony, Paulie.

— Zawsze do usług.

— Jak go poznałeś?

— Przyszedł na spotkanie z Toffee i zostałem ściągnięty do pomocy.

— Toffee to osoba?

— Spencer. Mój szef. Mówi o sobie Toffee. Nie wiem dlaczego. Może ma to jakiś związek z cukierkami.

Zastanawiałem się przez chwilę.

— Nie wiesz może, w jakiej sprawie spotkał się ze Spencerem?

— Kto mówi, że nie wiem.

— A wiesz?

— Nie.

Paulie utkwił wzrok w punkcie znajdującym się za moją głową. Odwróciłem się, żeby zobaczyć, co z nim lam robił. Dwaj mężczyźni przy drzwiach podnieśli się z miejsc. Starszy powiedział coś do maitre d'hótel, który wysłał kelnera w stronę naszego stolika. Kilku pozostałych gości przyglądało się sytuacji.

— Pan Lang?

— To ja.

— Telefon do pana.

Wzruszyłem ramionami i popatrzyłem na Pauliego, który właśnie poślinił palec i zabrał się do zbierania okruchów z obrusa.

Zanim doszedłem do drzwi, młodszy ze śledzącej mnie pary zniknął. Starałem się napotkać wzrokiem starszego, ale z uwagą przyglądał się nieokreślonej grafice na ścianie. Podniosłem słuchawkę.

— Panie — usłyszałem głos Solomona — źle się dzieje w państwie duńskim.

— Ach, jaka szkoda — powiedziałem. — A wszystko szło tak dobrze.

Solomon zaczął mówić, ale przerwał mu trzask i do rozmowy włączył się piskliwy głos ONeala.

— To ty, Lang?

— Aha.

— Dziewczyna, Lang. Młoda kobieta, powinienem był powiedzieć. Czy wiesz, gdzie może się teraz znajdować?

Roześmiałem się.

— Mnie się pan pyta, gdzie ona jest?

— W rzeczy samej. Mamy problem z jej zlokalizowaniem.

Zerknąłem na stojącego niedaleko mężczyznę, który wciąż wpatrywał się w grafikę.

— Niestety, panie ONeal, nie mogę panu pomóc — powiedziałem. — Widzi pan, nie dysponuję dziewięcioma tysiącami podwładnych i budżetem wynoszącym dwadzieścia milionów funtów, które mógłbym wykorzystać do znajdowania ludzi i ich śledzenia. Ale wie pan co? Mógłby pan spróbować wykorzystać ochroniarzy z Ministerstwa Obrony. Podobno świetnie sobie radzą z takimi zadaniami.

Skończyłem, ale ONeal zdążył odłożyć słuchawkę mniej więcej, kiedy doszedłem do „Obrony”.

Zostawiłem Pauliego w restauracji, żeby zapłacił rachunek, a sam wskoczyłem do autobusu jadącego do Holland Park. Chciałem się przekonać, jak bardzo ludzie ONeala nabałaganili w moim mieszkaniu, a także, czy skontaktował się ze mną jeszcze jakiś inny kanadyjski handlarz bronią o starotestamentowym imieniu.

Tajniacy Solomona wsiedli za mną do autobusu i gapili się przez okna, jakby pierwszy raz w życiu byli w Londynie.

Kiedy dojechaliśmy do Notting Hill, nachyliłem się do nich.

— Równie dobrze możecie wysiąść ze mną — powiedziałem. — Nie będziecie musieli biec z powrotem z następnego przystanku.

Starszy odwrócił wzrok, ale młodszy wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ostatecznie wysiedliśmy razem. Ja wszedłem do mieszkania, a oni zostali na zewnątrz i kręcili się po drugiej stronie ulicy.

Nawet gdyby nikt mnie o tym nie poinformował, zorientowałbym się, że mieszkanie zostało przeszukane. Nie oczekiwałem wprawdzie, że zmienią prześcieradła i odkurzą wszystkie pokoje, ale sądziłem, że mogliby je zostawić w lepszym stanie. Wszystkie meble zostały przestawione, niektóre z moich obrazów wisiały krzywo, a wśród książek stojących na półkach panował koszmarny bałagan, Zmienili nawet płytę CD w wieży. A może po prostu uznali, że profesor Longhair lepiej się nadaje jako muzyczny podkład do przeszukiwania mieszkania.

Nie trudziłem się przestawianiem mebli na miejsce. Zamiast tego przeszedłem do kuchni, włączyłem czajnik i zapytałem głośno:

— Herbata czy kawa?

Z sypialni dobiegł cichy szelest.

— A może masz ochotę na colę?

Stałem cały czas tyłem do drzwi i mimo że woda w czajniku z narastającym świstem zbliżała się do stanu wrzenia, usłyszałem, kiedy wyszła z sypialni. Wsypałem rozpuszczalną kawę do kubka i się odwróciłem.

Zamiast jedwabnego szlafroka Sara Woolf była obleczona w parę spranych jeansów i ciemnoszare bawełniane polo. Miała upięte wysoko włosy, luźno związane z tyłu w sposób, który jednym kobietom zabiera pięć sekund, a innym pięć dni. W prawej ręce trzymała walthera TPH kaliber .22 pasującego kolorem do koszulki.

Taki tph to małe cudeńko. Działa na zasadzie odrzutu zamka swobodnego, ma magazynek na sześć nabojów i lufę długości 71 milimetrów. Jest również całkowicie bezużyteczny jako broń palna, ponieważ jeżeli nie trafi się przeciwnika od razu pierwszym strzałem w serce lub w mózg, można go co najwyżej rozdrażnić. W większości przypadków mokra makrela lepiej nadaje się na broń.

— No dobrze, panie Fincham — odezwała się — skąd pan wiedział, że tu jestem?

Brzmiała tak samo, jak wyglądała.

— Fleur de Fleurs — wyjaśniłem. — Podarowałem buteleczkę tych perfum mojej sprzątaczce na Boże Narodzenie w zeszłym roku, ale wiem, że ich nie używa. To musiałaś być ty.

Rozejrzała się po mieszkaniu ze sceptycznie uniesioną do góry brwią.

— Masz sprzątaczkę?

— Tak, wiem — powiedziałem. — Poczciwina. Posunęła się w latach. Artretyzm. Nie czyści niczego poniżej kolan i powyżej ramion. Staram się brudzić tylko na wysokości pasa, ale czasami…

Uśmiechnąłem się. Nie odwzajemniła uśmiechu.

— A tak w ogóle, jak weszłaś do środka?

— Drzwi były otwarte — wyjaśniła.

Pokręciłem głową z oburzeniem.

— Szczerze mówiąc, to już jest zwyczajna podłość. Będę musiał napisać w tej sprawie do posła z mojego okręgu.

— Co?

— To miejsce zostało dziś rano przeszukane przez przedstawicieli Brytyjskiej Służby Bezpieczeństwa. Zawodowcy wyszkoleni za pieniądze podatników, a nie chce im się nawet zamknąć drzwi, kiedy skończą pracę. Co to w ogóle jest za służba? Mam tylko dietetyczną colę. Może być?

Lufa pistoletu nadal była wycelowana mniej więcej w moim kierunku, ale nie podążyła za mną, kiedy podszedłem do lodówki.

— Czego szukali?

Patrzyła teraz przez okno. Wyglądała, jakby naprawdę zdarzył się jej koszmarny poranek.

— Nie mam pojęcia — powiedziałem. — Na dnie szafy mam koszulę z etaminy. Być może uznaje się to obecnie za obrazę majestatu.

— Znaleźli broń?

Nadal na mnie nie patrzyła. Czajnik wyłączył się i nalałem wrzątek do kubka.

— Tak, znaleźli.

— Broń, którą zamierzałeś zabić mojego ojca?

Nie odwróciłem się. Dalej zajmowałem się parzeniem kawy.

— Taka broń nie istnieje — powiedziałem. — Pistolet, który znaleźli, został tu podłożony przez kogoś innego, żeby wyglądało, jakbym zamierzał nim zabić twojego ojca.

— No cóż, jak widać skutecznie.

Skierowała wzrok prosto na mnie. Podobnie jak lufę kaliber .22. Ale ponieważ zawsze szczyciłem się zimną krwią, po prostu wlałem mleko do kawy i zapaliłem papierosa. To ją rozzłościło.

— Taki z ciebie chojrak, skurwysynu?

— Nie mnie oceniać. Mama mnie kocha.

— Czyżby? I niby z tego powodu miałabym ci darować życie?

Miałem nadzieję, że jednak nie wspomni ani słowem o broni lub strzelaniu, nawet brytyjskie Ministerstwo Obrony mogłoby bowiem sobie pozwolić na prawidłowe założenie podsłuchu w pokoju. Skoro jednak poruszyła już ten temat, nie mogłem go zignorować.

— Czy mogę coś powiedzieć, zanim wystrzelisz z tego urządzenia?

— Słucham.

— Skoro zamierzałem posłużyć się pistoletem, aby zabić twojego ojca, dlaczego nie miałem przy sobie broni wczoraj wieczorem, kiedy przyszedłem do twojego domu?

— Być może miałeś.

Wypiłem łyk kawy.

— Dobra odpowiedź — uznałem po chwili. — W porządku, ale jeśli miałem ją przy sobie wczoraj wieczorem, dlaczego nie zastrzeliłem z niej Raynera, kiedy wyłamywał mi rękę?

— Być może próbowałeś. Być może właśnie dlatego wyłamywał ci rękę.

Na litość boską, pomyślałem, ta kobieta mnie wykończy!

— Kolejna słuszna uwaga. Okay, w takim razie, kto ci powiedział, że u mnie w mieszkaniu znaleziono broń?

— Policja.

— O nie! — zaoponowałem. — Być może przedstawili się jako policja, ale na pewno policją nie byli.

Zastanawiałem się, czy się na nią rzucić, być może ochlapując ją wcześniej kawą, ale nie miało to w tej chwili większego sensu. Dostrzegłem dwóch tajniaków Solomona przesuwających się powoli przez salon. Starszy trzymał przed sobą oburącz duży rewolwer, a młodszy tylko się uśmiechał. Uznałem, że należy pozwolić, aby ramię sprawiedliwości czyniło swoją powinność.

— Nieważne, kto mi powiedział — stwierdziła Sara.

— Wręcz przeciwnie, myślę, że to bardzo ważne. Jeżeli sprzedawca zachwala jakiś model pralki, to jedno. Ale jeśli arcybiskup Canterbury zachwala jakiś model pralki, dodając, że usuwa brud nawet w niskich temperaturach, to zupełnie co innego.

— Co ty…

Usłyszała ich, kiedy znajdowali się zaledwie pół metra od niej. Kiedy się odwróciła, młodszy z nich złapał ją za nadgarstek i w wysoce kompetentny sposób wykręcił go w dół i na zewnątrz. Wydała z siebie krótki okrzyk i pistolet wypadł jej z dłoni.

Podniosłem go i podałem, kolbą do przodu, starszemu z tajniaków. Czułem wielkie pragnienie pokazania światu, jak przyzwoicie potrafię się zachować. Gdyby tylko ktoś raczył zwrócić na to uwagę…

Do czasu przybycia ONeala i Solomona zostaliśmy z Sarą wygodnie ulokowani na sofie, podczas gdy dwaj tajniacy usadowili się w okolicach drzwi. Żadne z nas nie paliło się specjalnie do nawiązania rozmowy. Kiedy ONeal zaczął krzątać się po mieszkaniu, nagle można było odnieść wrażenie, że znajduje się w nim strasznie dużo ludzi. Zaofiarowałem się, że wyskoczę do sklepu po ciastka, ale ONeal zaprezentował swoją najgroźniejszą minę pod tytułem: „Bezpieczeństwo świata zachodniego spoczywa na moich barkach”, więc wszyscy zamilkli i zaczęli oglądać swoje paznokcie.

Po prowadzonej szeptem wymianie zdań z tajniakami, którzy zaraz potem po cichu się oddalili, ONeal rozpoczął wędrówkę po pokoju, biorąc co rusz do ręki jakiś przedmiot i wydymając wargi na jego widok. Najwyraźniej czekał na coś, co ani nie znajdowało się w pokoju, ani nie która go upoważniała, faktycznie to miała na myśli. Zmarszczył nos i po chwili postanowił mimo wszystko kontynuować.

— Zostałem upoważniony, aby poinformować panią, że w chwili obecnej agencje rządu Stanów Zjednoczonych prowadzą śledztwo przeciwko pani ojcu. Pomaga im kierowany przeze mnie departament Ministerstwa Obrony.

Słowa opadły na podłogę i siedzieliśmy tak sobie przez chwilę w milczeniu. ONeal ukradkowo zerknął w moją stronę.

— Wspólnie zdecydujemy, czy oskarżymy pana Langa, czy też faktycznie podejmiemy kroki związane z pani ojcem i jego działalnością.

Nie jestem mistrzem czytania ludzkich twarzy, ale nawet ja widziałem, że wszystkie te informacje stanowiły dla Sary lekki szok. Jej twarz zmieniła kolor z szarego na biały.

— Jaka działalność? — zapytała. — Śledztwo w jakiej sprawie?

W jej głosie wyczuwało się napięcie. ONeal wyglądał na skrępowanego i wiedziałem, że przeraża go myśl, że dziewczyna zacznie krzyczeć.

— Podejrzewamy, że pani ojciec — odezwał się wreszcie — importuje zakazane substancje o najwyższej klasie zagrożenia do Europy i Ameryki Północnej.

W pokoju zrobiło się bardzo cicho, oczy wszystkich zwróciły się na Sarę. ONeal odkaszlnął.

— Pani ojciec handluje narkotykami, panno Woolf.

Tym razem to Sara się roześmiała.

Rozdział 4

Wąż kryje się w trawie.

Wergiliusz

Jak wszystko, co dobre, a także jak wszystko, co złe, spotkanie w moim mieszkaniu dobiegło końca. Klony Solomona porwały Sarę i wywiozły ją jednym ze swoich roverów w kierunku Grosvenor Square, a ONeal wezwał taksówkę, na którą czekał zdecydowanie zbyt długo, przez co mógł z szyderczym uśmieszkiem przyglądać się różnym rzeczom w moim mieszkaniu. Prawdziwy Solomon został, aby umyć kubki po kawie, a kiedy się z tym uporał, zaproponował, byśmy udali się gdzieś we dwóch i wypili pewną ilość ciepłego, pożywnego piwa.

Dochodziła dopiero piąta trzydzieści, mimo to puby były wypełnione po brzegi młodymi, nieelegancko wąsatymi mężczyznami w garniturach, którzy na prawo i lewo trąbili o sytuacji na świecie. Udało nam się znaleźć wolny stolik w ekskluzywnym barze Łabędź z Dwiema Szyjami, gdzie Solomon zrobił przedstawienie, przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu drobnych. Powiedziałem, żeby wliczył sobie zakup piwa w koszty, a on, żebym odjął go od moich trzydziestu tysięcy funtów. Rzuciliśmy monetą i przegrałem.

— Panie, wdzięczny jestem za twą życzliwość.

— Na zdrowie, Dawidzie.

— Pociągnęliśmy obaj spory łyk piwa. Zapaliłem papierosa.

Spodziewałem się, że Solomon rozpocznie rozmowę od jakiejś uwagi na temat wydarzeń ostatnich dwudziestu czterech godzin, ale wyglądało na to, że zadowala go siedzenie i przysłuchiwanie się pobliskiej dyskusji, jaką paczka pośredników w handlu nieruchomościami prowadziła na temat różnych typów alarmów samochodowych. W ten sposób Solomonowi udało się wzbudzić we mnie przekonanie, że to ja wpadłem na pomysł pójścia do baru, choć przecież wcale tak nie było.

— Dawidzie?

— Tak, proszę pana?

— Czy to jest spotkanie towarzyskie?

— Spotkanie towarzyskie?

— Dostałeś polecenie, żeby zabrać mnie gdzieś do miasta, prawda? Poklepać po plecach, upić, dowiedzieć się, czy sypiam z księżniczką Małgorzatą?

Fakt wezwania imienia członka rodziny królewskiej nieco poirytował Solomona, co właśnie było moim celem.

— Mam polecenie, aby trzymać się blisko pana — przyznał wreszcie. — Pomyślałem, że będzie nam milej, jeżeli siądziemy gdzieś przy stoliku, to wszystko.

Najwyraźniej uznał, że odpowiedział w ten sposób na moje pytanie.

— A więc o co tu chodzi? — zapytałem.

— O co chodzi?

— Dawidzie, jeżeli zamierzasz tylko siedzieć, wybałuszać na mnie gały i powtarzać wszystko, co powiem, zupełnie jakbyś spędził całe życie w domku do zabawy dla dzieci, czeka nas dość nudny wieczór.

Chwila ciszy.

— Dość nudny wieczór?

— Zamknij się wreszcie! Znasz mnie przecież, Dawidzie.

— Rzeczywiście mam ten zaszczyt.

— Wiele rzeczy można o mnie powiedzieć, ale z całą pewnością nie to, że jestem zabójcą.

— Wieloletnie doświadczenie w tych sprawach — Solomon pociągnął kolejny wielki haust piwa i cmoknął — skłoniło mnie, panie, do uznania, że nikt z całą pewnością nie jest zabójcą, dopóki nim nie zostanie.

Przyglądałem mu się przez chwilę.

— Powiem teraz coś brzydkiego, Dawidzie.

— Jak pan sobie życzy.

— Co to, do kurwy nędzy, miało niby oznaczać?

Trójka pośredników w handlu nieruchomościami przeszła na temat kobiecych piersi, który dostarczył im licznych powodów do radości. Słuchając ich, czułem się, jakbym miał ze sto czterdzieści lat.

— To zupełnie jak w przypadku właścicieli psów — powiedział Solomon. — „Mój pies nigdy nie zrobiłby nikomu krzywdy”, mówią. Aż pewnego dnia muszą przyznać: „No Cóż, nigdy wcześniej tego nie zrobił”.

Solomon spojrzał na mnie i zobaczył, że marszczę brwi.

— Chodzi mi o to, że nikt nie może nigdy powiedzieć, te tak naprawdę kogoś zna. Kogoś-człowieka albo kogoś-psa. Że tak naprawdę go zna.

Huknąłem szklanką w stół.

— Nikt nie może nigdy powiedzieć, że kogoś zna? Natchniona myśl. A zatem twierdzisz, że choć przez dwa lata byliśmy praktycznie jak papużki nierozłączki, nie potrafisz powiedzieć, czy jestem zdolny zabić kogoś dla pieniędzy?

Przyznaję, że sytuacja zaczynała mnie powoli denerwować. A zazwyczaj to mi się nie zdarza.

— A myślisz, że ja jestem zdolny? — powiedział Solomon. Pogodny uśmiech wciąż błąkał mu się po twarzy.

— Czy myślę, że potrafiłbyś kogoś zabić dla pieniędzy? Nie, nie myślę.

— Takiś pewien?

— Tak.

— W takim razie jesteś pacanem, panie. Zabiłem jednego mężczyznę i dwie kobiety.

Wiedziałem o tym. Wiedziałem również, jak bardzo mu to ciążyło.

— Ale nie dla pieniędzy — sprostowałem. — Nie popełniłeś zabójstwa.

— Jestem urzędnikiem państwowym, panie. Rząd spłaca moją hipotekę. Jakkolwiek na to spojrzeć, a wierz mi, że analizowałem to z różnych punktów widzenia, zabijając tych ludzi, zarabiałem na swoje utrzymanie. Jeszcze jedno piwo?

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, zabrał moją szklankę i poszedł do baru.

Przyglądając się, jak toruje sobie drogę między pośrednikami w handlu nieruchomościami, zacząłem powracać myślami do zabaw w kowbojów i Indian, w których uczestniczyliśmy razem w Belfaście.

Szczęśliwe dni porozrzucane na przestrzeni ponurych miesięcy.

Był rok 1986, Solomon został ściągnięty razem z tuzinem innych ludzi z Wydziału Specjalnego policji londyńskiej, aby uzupełnić przemęczone oddziały w Irlandii Północnej. Szybko udowodnił, że jako jedyny z grupy zasłużył na pieniądze wydane na bilet lotniczy, więc pod koniec służby kilku niezwykle wybrednych Ulsterczyków poprosiło Solomona, żeby został i spróbował swoich sił w walce z paramilitarnymi oddziałami unionistów. Solomon się zgodził.

Tymczasem ja rezydowałem niecały kilometr dalej w dwóch pokojach Freedom Travel Agency, gdzie odbywałem ostatni rok ośmioletniej służby w armii, przydzielony do jednej z wielu jednostek wywiadu wojskowego o eleganckiej nazwie GR24, która rywalizowała o wpływy w Irlandii Północnej i prawdopodobnie robi to nadal. Jednostka składała się niemal wyłącznie z absolwentów Klon College, którzy nosili w biurze krawaty, a w weekendy latali do Szkocji polować na bażanty. Z tego powodu zacząłem coraz więcej czasu spędzać z Solomonem. Przeważnie przesiadywaliśmy w samochodach wyposażonych w zepsute ogrzewanie.

Od czasu do czasu wysiadaliśmy jednak i robiliśmy Coś pożytecznego. Podczas dziewięciu miesięcy, które spędziliśmy razem, byłem świadkiem wielu odważnych i niezwykłych czynów Solomona. Pozbawił życia trzy osoby, ale uratował kilkadziesiąt innych, w tym mnie.

Pośrednicy w handlu nieruchomościami podśmiewali się z jego brązowego płaszcza przeciwdeszczowego.

— Straszny gagatek z tego Woolfa, wiesz? — powiedział.

Piliśmy trzecie piwo, Solomon rozpiął guzik pod szyją, Zrobiłbym to samo, gdybym miał w tym miejscu guzik. W pubie zrobiło się luźniej, ludzie rozeszli się do oczekujących na nich w domach żon lub do kina. Paliłem kolejnego papierosa.

— Z powodu narkotyków?

— Z powodu narkotyków.

— Coś jeszcze?

— Czy musi być coś jeszcze?

— Tak, musi — spojrzałem na Solomona. — Musi być coś jeszcze, bo inaczej sprawą zająłby się wydział do spraw narkotyków. Co wasza banda ma do tego człowieka. A może po prostu kiepsko wam się aktualnie wiedzie i musicie zadowalać się byle czym?

— Nigdy nie powiedziałem ani słowa na ten temat.

— Oczywiście, że nie powiedziałeś.

Solomon zamilkł, ważąc słowa. Najwyraźniej uznał, że niektóre z nich są odrobinę za ciężkie.

— Bardzo bogaty człowiek, przemysłowiec, przyjeżdża do tego kraju i mówi, że chce tu zainwestować pieniądze. Ministerstwo Handlu i Przemyślu częstuje go szklaneczką sherry, wręcza kilka ilustrowanych broszur, a on zabiera się do pracy. Mówi im, że zamierza produkować całą masę metalowych i plastikowych części, i pyta czy nie będą mieli nic przeciwko, jeżeli zbuduje pół tuzina fabryk w Szkocji i północno-wschodniej Anglii. Kilka osób w Ministerstwie Handlu przewraca się na ziemię z podniecenia. Oferują mu dwieście milionów funtów subwencji i pozwolenie na parkowanie w centrum Chelsea. Nie jestem pewien, co miało większą wartość.

Solomon wypił łyk piwa i wytarł wargi wierzchem dłoni. Wyglądał na wyjątkowo rozgniewanego.

— Mija jakiś czas, czek został zrealizowany, a fabryki wybudowane. Dzwoni telefon w ministerstwie, rozmowa międzynarodowa z Waszyngtonu. Czy wiemy, że bogaty przemysłowiec, który produkuje plastikowe części, zajmuje się również przerzutem dużych ilości opium z Azji? Wielkie nieba, nie wiedzieliśmy, piękne dzięki za informację, całuski dla żony i dzieciaków. Panika. Bogaty przemysłowiec siedzi teraz na sporym kawałku naszych pieniędzy i zatrudnia trzy tysiące naszych obywateli.

Na tym etapie opowieści Solomon wydawał się tracić powoli siły, zupełnie jakby wysiłek kontrolowania wściekłości go przerastał. Ja jednak nie mogłem czekać.

— No i co?

— No i komitet nieszczególnie mądrych mężczyzn i kobiet ustala możliwości postępowania. Na liście znajdują się: nierobienie niczego, nierobienie niczego, nierobienie niczego lub zadzwonienie na numer alarmowy i wezwanie na pomoc posterunkowego Smitha. Jedyne, czego są pewni, to że nie podoba im się ostatni pomysł.

— A ONeal… ?

— ONeal dostaje tę sprawę. Inwigilacja. Prewencja. Ograniczanie szkód. Jakkolwiek to sobie, cholera, nazwiesz.

— W języku Solomona „cholera było słowem ordynarnym.

— To, co ci powiedziałem, nie ma oczywiście nic wspólnego z Aleksandrem Woolfem.

— Oczywiście, że nie — potwierdziłem. — Gdzie on teraz jest?

Solomon zerknął na zegarek.

— W tej chwili zajmuje miejsce numer 6C na pokładzie boeinga 747 British Airways lecącego z Waszyngtonu do Londynu. Jeżeli ma choć odrobinę smaku, powinien wybrać Beef Wellington. Chyba że woli ryby, ale wątpię.

— Jaki film puszczają w samolocie?

— Ja cię kocham, a ty śpisz.

— Jestem pod wrażeniem — przyznałem.

— Diabeł tkwi w szczegółach, panie. To, że w pracy robię różne złe rzeczy, nie oznacza, że mam źle pracować.

W odprężającej ciszy wypiliśmy po kilka łyków piwa. Miałem jednak jeszcze jedno pytanie.

— Dawidzie?

— Czego sobie pan zażyczy.

— Czy mógłbyś mi wyjaśnić, jaka jest moja rola w tej historii?

Miał minę, jakby chciał rzucić „Sam mi powiedz”, więc mówiłem dalej.

— Chodzi mi o to, kto mógłby chcieć go zabić i dlaczego ustawił całą sprawę tak, jakbym to ja wyglądał na zabójcę?

Solomon opróżnił szklankę.

— Nie wiem, dlaczego — powiedział. — A jeżeli chodzi o to, kto za tym stoi, to podejrzewamy CIA.

W nocy przewracałem się w łóżku co chwilę z boku na bok i dwukrotnie wstawałem, żeby nagrać idiotyczne monologi dotyczące aktualnego rozwoju wypadków na moim racjonalnym z podatkowego punktu widzenia dyktafonie. Kilka rzeczy mnie niepokoiło, kilka przerażało, ale to Sara Woolf zadomowiła się w moich myślach i nie chciała ich opuścić.

Zrozumcie, nie zakochałem się w niej. Jak miałoby do tego dojść? Spędziłem przecież w jej towarzystwie zaledwie kilka godzin, do tego zawsze w niezbyt relaksujących okolicznościach. Nie, zdecydowanie się w niej nie zakochałem. Trzeba czegoś więcej niż pukle ciemnobrązowych, falujących włosów i para szarych oczu, aby serce zabiło mi mocniej.

Na Boga!

Następnego dnia o dziewiątej rano zawiązałem klubowy krawat firmy Garrick Anderson, założyłem zapinaną do samego dołu marynarkę i o dziewiątej trzydzieści nacisnąłem dzwonek na drzwiach National Westminster Bank mieszczącego się w Swiss Cottage. Nie miałem sprecyzowanego planu, ale pomyślałem, że może uda mi się podbudować morale, jeżeli po raz pierwszy od dziesięciu lat spotkam się oko w oko z dyrektorem banku. Nawet jeśli pieniądze na moim koncie nie należały do mnie.

Zaprowadzono mnie do poczekalni przed biurem dyrektora, wręczono plastikowy kubek plastikowej kawy, która była zdecydowanie za gorąca, po czym w ciągu jednej dwusetnej sekundy stała się zdecydowanie za zimna. Próbowałem właśnie ukryć ją za gumowym kwiatkiem, kiedy dziewięcioletni chłopiec z rudymi włosami wysunął głowę przez drzwi, zaprosił mnie gestem do środka i przedstawił się jako Graham Halkerston, dyrektor oddziału.

— A zatem, co mogę dla pana zrobić, panie Lang — zapytał, sadowiąc się za młodym, rudym biurkiem.

Usiadłem naprzeciwko niego, poprawiłem krawat i przybrałem pozę, która wydawała mi się odpowiednia dla poważnego klienta banku.

— A więc, panie Halkerston — zacząłem — niepokoi innie pewna suma, która wpłynęła niedawno na moje konto.

Zerknął na leżący na biurku wydruk komputerowy.

— Czy chodzi o przekaz z siódmego kwietnia?

— Z siódmego kwietnia — powtórzyłem ostrożnie, starając się nie pomylić tego przelewu z innymi przelewami na trzydzieści tysięcy funtów, jakie otrzymałem w tym miesiącu.

— Tak — potwierdziłem. — Wydaje mi się, że to właśnie ten.

Skinął głową.

— Dwadzieścia dziewięć tysięcy czterysta jedenaście funtów i siedemdziesiąt sześć pensów. Zamierza pan przelać te pieniądze gdzie indziej, panie Lang? Mamy w ofercie wiele różnych korzystnych lokat, które z pewnością spełnią pańskie oczekiwania.

— Moje oczekiwania?

— Tak. Ułatwienia dostępu, wysokie odsetki, zniżki przez pierwszych sześćdziesiąt dni. Decyzja należy do pana.

Poczułem się dziwnie, słysząc, że ktoś używa takich sformułowań w realnym świecie. Dotychczas widywałem je tylko na billboardach reklamowych.

— Wspaniale — powiedziałem. — Wspaniale. Na razie, panie Halkerston, moje oczekiwania sprowadzają się do tego, abyście trzymali te pieniądze w pomieszczeniu z porządnym zamkiem w drzwiach.

Wpatrywał się we mnie w osłupieniu.

— Bardziej interesuje mnie pochodzenie przelewu.

Osłupienie malujące się na jego twarzy osiągnęło jeszcze wyższy poziom.

— Od kogo dostałem te pieniądze, panie Halkerston?

Najwyraźniej nieproszone datki były rzadkim zjawiskiem w świecie bankowości i musiało minąć kilka chwil konsternacji, po których nastąpił etap szeleszczenia papierami, aby Halkerston pojawił się ponownie przy siatce.

— Wpłaty dokonano w gotówce — poinformował — nie dysponuję więc żadnym zapisem dotyczącym pochodzenia. Jeżeli zaczeka pan sekundkę, mogę zdobyć kopię dowodu wpłaty.

Nacisnął przycisk interkomu i zawołał Ginny, która usłużnie wtoczyła się do pokoju z teczką w ręku. Podczas gdy Halkerston przeglądał jej zawartość, miałem chwilę na rozmyślania, w jaki sposób Ginny jest w stanie utrzymać głowę w górze mimo ciężaru kosmetyków rozsmarowanych na twarzy. Pod warstwami wszystkich kremów mogła nawet wyglądać dość ładnie. Ale równie dobrze mogła być Dirkiem Bogarde'em. Nigdy się tego nie dowiem.

— Oto i on — powiedział Halkerston. — Rubryka z nazwiskiem wpłacającego jest pusta, ale pod spodem znajduje się podpis. Offer. A może Offee. T. Offee. To wszystko.

Kancelaria Pauliego znajdowała się w budynku korporacji adwokackiej Middle Tempie. Przypomniałem sobie, jak Paulie wspominał, że stoi on w pobliżu Fleet Street. W końcu udało mi się tam dotrzeć czarną taksówką. Zazwyczaj nie podróżuję w ten sposób, ale będąc w banku, uznałem, że nie stanie się nic złego, jeżeli uszczuplę o kilkaset funtów na drobne wydatki moją gażę płatnego zabójcy.

Sam Paulie przebywał na sali sądowej, gdzie jako obrońca człowieka, który zbiegł z miejsca wypadku, odgrywał rolę hamulca spowalniającego machinę wymiaru sprawiedliwości. Z tego powodu zamiast od razu wejść do kancelarii Milton Crowley Spencer, musiałem udzielić jej sekretarzowi szczegółowych informacji dotyczących natury mojego „problemu”. Pod koniec przesłuchania czułem się gorzej niż po wizycie w klinice chorób wenerycznych.

Nie żebym często odwiedzał kliniki chorób wenerycznych.

Kiedy udzieliłem wszystkich odpowiedzi na temat swoich źródeł utrzymania, umieszczono mnie w poczekalni wypełnionej starymi numerami „Expressions”, czasopisma adresowanego do właścicieli kart kredytowych American Express. Tak więc siedziałem i czytałem na temat krawców z Jermyn Street szyjących spodnie na miarę, producentów skarpetek w Northampton, kapeluszników w Panamie, prawdopodobieństwa, że Kerry Packer wygra w tym roku Turniej Polo Veuve Cliquot w Smith’s Lawn. Ogólnie mówiąc, zapoznawałem się z wszystkimi znaczącymi wydarzeniami, o których nie poinformowano opinii publicznej. W końcu sekretarz wrócił i spojrzał na mnie, łobuzersko unosząc brwi.

Zaprowadzono mnie do dużego, pokrytego dębową boazerią pokoju, gdzie trzy ściany zakrywały półki z aktami sprawy Królowa kontra Reszta Świata, a wzdłuż czwartej znajdował się rząd szafek z segregatorami. Na biurku stała fotografia przedstawiająca troje nastolatków, która wyglądała jakby kupiono ją z katalogu. Obok znajdowało się podpisane zdjęcie Denisa Thatchera. Próbowałem akurat rozgryźć osobliwe powody, dla których obie fotografie zostały skierowane na zewnątrz biurka, kiedy otworzyły sie drzwi do sąsiedniego pokoju i niespodziewanie znalazłem się w towarzystwie Spencera.

Cóż to było za towarzystwo! Spencer stanowił lepszą wersję Reksa Harrisona, z siwiejącymi włosami, okularami połówkami i koszulą tak białą, że musiała być chyba zasilana prądem, choć nie zauważyłem, żeby, siadając, włączał licznik.

— Przepraszam, że musiał pan czekać, panie Fincham. Proszę spocząć.

Wykonał gest obejmujący cały pokój, jakby zapraszał mnie do wyboru miejsca spoczynku, jednak w zasięgu wzroku dostrzegłem tylko jedno krzesło. Usiadłem, ale natychmiast poderwałem się na nogi, ponieważ wydało z siebie trzask łamiącego się drewna. Był tak głośny i rozdzierający, że mogłem sobie wyobrazić ludzi zatrzymujących się na zewnątrz na ulicy, zadzierających głowy do góry i zastanawiających się, czy nie wezwać policji. Spencer wydawał się nie zwracać na to uwagi.

— Nie przypominam sobie, żebym widział pana w klubie — powiedział, uśmiechając się szeroko.

Usiadłem ponownie z towarzyszeniem jęków i trzasków krzesła, starając się znaleźć pozycję, przy której nasza rozmowa byłaby jakoś słyszalna mimo zawodzenia stolarki.

— W klubie? — zapytałem i spojrzałem w dół, kiedy wskazał na mój krawat. — Aha, chodzi panu o Garrick?

Skinął głową, cały czas się uśmiechając.

— No cóż — powiedziałem — nie docieram do miasta tak często, jakbym chciał.

Machnąłem ręką w sposób, który miał oznaczać dwa tysiące akrów w Wiltshire i sforę labradorów. Skinął głową, jakby informował mnie, że potrafi sobie dokładnie wyobrazić, jak wygląda taka posiadłość, i że być może wpadnie kiedyś na mały obiadek, kiedy akurat znajdzie się w okolicy.

— A więc — powiedział — czym mogę panu służyć?

— To dość delikatna… — zacząłem.

— Panie Fincham — przerwał mi gładko — jeżeli kiedykolwiek nadejdzie taki dzień, kiedy przyjdzie do mnie klient i powie, że sprawa, w której potrzebuje mojej porady, nie jest delikatna, odwieszę togę na zawsze.

Z jego miny wywnioskowałem, że powinienem potraktować tę uwagę jako dowcip, jednak jedyne, co mi przyszło do głowy, to iż zapewne kosztowała mnie trzydzieści funtów.

— To bardzo pocieszające — powiedziałem, potwierdzając, że zrozumiałem żart. Posłaliśmy sobie nawzajem krzepiące uśmiechy. — Rzecz w tym — kontynuowałem że dowiedziałem się niedawno od mojego przyjaciela, iż okazał się pan niezwykle uczynny, przedstawiając go pewnym ludziom posiadającym niespotykane umiejętności.

Zapadło milczenie, które specjalnie mnie nie zaskoczyło.

— Rozumiem — rzucił Spencer. Uśmiech na jego twarzy lekko przygasł, okulary zniknęły z nosa, a podbródek uniósł się o pięć stopni. — Czy dostąpię zaszczytu poznania nazwiska pańskiego przyjaciela?

— Wolałbym go raczej w tym momencie nie wymieniać. Powiedział mi, że potrzebował… kogoś w rodzaju ochroniarza, kogoś, kto podjąłby się dość niekonwencjonalnych obowiązków, oraz że przedstawił mu pan kilka nazwisk.

Spencer odchylił się na krześle i zlustrował mnie wzrokiem. Od stóp do głów. Widziałem, że rozmowa kwalifikacyjna została zakończona i teraz tylko szuka najbardziej eleganckich słów, aby powiadomić mnie o jej rezultacie. Po chwili wciągnął powietrze przez starannie stylowo ukształtowany nos.

— Bardzo możliwe — powiedział — że źle pan zrozumiał naturę usług, jakie tu oferujemy. Jesteśmy kancelarią adwokacką. Bronimy ludzi w sądzie. Na tym polega nasza funkcja. Nie jesteśmy, a jak sądzę w tej właśnie kwestii mogło się zrodzić nieporozumienie, biurem pośrednictwa pracy. Jeżeli pański przyjaciel wyraził zadowolenie z naszych usług, może to być dla mnie tylko powodem do radości. Mam jednak nadzieję i przekonanie, że nasza rola wiązała się w większym stopniu z poradą prawną niż z rekomendacjami dotyczącymi zatrudniania personelu w jego ustach słowo „personel” brzmiało dość paskudnie. — Czy nie byłoby lepszym pomysłem, aby skontaktował się pan ze swoim przyjacielem i od niego uzyskał potrzebne informacje?

— Na tym właśnie polega problem — powiedziałem. — Mój przyjaciel wyjechał.

Nastąpiła chwila ciszy, Spencer powoli zamrugał oczami. Jest coś dziwnie obraźliwego w powolnym mruganiu. Wiem to, bo sam używam tej sztuczki.

— Telefon w sekretariacie jest do pańskiej dyspozycji.

— Nie zostawił numeru.

— W takim razie, niestety, panie Fincham, ma pan problem. A teraz jeżeli pan wybaczy… — wsunął z powrotem okulary na nos i zajął się jakimiś dokumentami leżącymi na biurku.

— Mój przyjaciel szukał kogoś — powiedziałem — kto podjąłby się zabicia człowieka.

Okulary zniknęły z nosa, podbródek powędrował w górę.

— Czyżby?

Długie milczenie. v — Czyżby? — powtórzył. — Czyn ten sam w sobie jest sprzeczny z prawem i wydaje mi się wysoce nieprawdopodobne, aby pański przyjaciel mógł w tej sprawie otrzymać jakąkolwiek pomoc ze strony pracownika naszej kancelarii…

— Zapewnił mnie, że był pan niezwykle pomocny…

— Panie Fincham, powinienem być z panem szczery. — Głos Spencera stał się znacznie twardszy i zdałem sobie sprawę, że oglądanie jego wystąpień przed sądem musiało być dobrą zabawą. — W moim umyśle rodzi się podejrzenie, że może pan tu występować w roli agent prouocateur.

Mówił pewnie z nienagannym francuskim akcentem. Naturalnie, przecież miał willę w Prowansji!

— Nie jestem w stanie dociec, z jakich pobudek miałby pan to czynić — kontynuował. — Niespecjalnie mnie to również interesuje. Stanowczo odmawiam jednak dalszego uczestniczenia w tej rozmowie.

— Chyba że w obecności adwokata.

— Do widzenia, panie Fincham. — Okulary wróciły na nos.

— Mój przyjaciel powiedział mi również, że zajął się pan wypłatą dla owego pracownika.

Brak odpowiedzi. Wiedziałem, że nie usłyszę żadnych dalszych wyjaśnień ze strony pana Spencera, postanowiłem jednak dalej go naciskać.

— Przyjaciel powiedział mi również, że podpisał pan dowód wpłaty. Własnoręcznie.

— Rewelacje pańskiego przyjaciela zaczynają mnie nudzić, panie Fincham. Powtarzam: do widzenia.

Podniosłem się i ruszyłem w kierunku drzwi. Krzesło krzyknęło z ulgi.

— Czy oferta dostępu do telefonu jest nadal aktualna?

Nawet na mnie nie spojrzał.

— Koszt rozmowy zostanie doliczony do pańskiego rachunku.

— Rachunku za co? — zapytałem. — Niczego się od pana nie dowiedziałem.

— Poświęciłem panu swój czas, panie Fincham. Jeżeli nie zamierza go pan wykorzystać, to już nie moje zmartwienie.

Otworzyłem drzwi.

— No cóż, mimo wszystko dziękuję, panie Spencer. A tak przy okazji… — zaczekałem, dopóki nie podniósł wzroku. — Po Garrick krąży plotka, że oszukuje pan przy brydżu. Powiedziałem chłopakom, że to bzdury i duby smalone, ale wie pan, jak to jest z pogłoskami. Zawsze coś ludziom zostaje w głowach. Pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć.

Żałosne. Niczego innego nie udało mi się jednak wymyślić na poczekaniu.

Sekretarz wyczuł, że nie jestem persona jakoś szczególnie grata i uprzedził mnie cierpko, że w ciągu kilku dni mogę się spodziewać rachunku za usługi.

Podziękowałem mu za uprzejmość i skierowałem się ku schodom. W tym momencie zauważyłem człowieka, który szedł w moje ślady i przeglądał stare numery „Expressions”, czasopisma adresowanego do właścicieli kart kredytowych American Express.

Niski, gruby mężczyzna w szarym garniturze: to szeroka kategoria.

Niski, gruby mężczyzna w szarym garniturze, którego trzymałem za jaja w hotelowym barze w Amsterdamie: to bardzo wąska kategoria.

Tak naprawdę wąziutka.

Rozdział 5

Rzuć źdźbło słomy na wiatr,
A dowiesz się, skąd wieje.

John Selden

Śledzenie człowieka w sposób niepostrzeżony to nie taka znowu bułka z masłem, jak by się mogło wydawać na podstawie filmów. Miałem pewne doświadczenie w profesjonalnym śledzeniu i znacznie większe doświadczenie w profesjonalnym wracaniu do biura i mówieniu „Zgubiliśmy go”. Jeżeli obiekt nie jest głuchy, nie cierpi na widzenie lunetowe i nie kuleje, potrzeba co najmniej tuzina ludzi i wartych piętnaście tysięcy funtów krótkofalówek, aby porządnie się za to zabrać.

Problem z McCluskeyem polegał na tym, że był, jak to się mówi w branży, „graczem” — kimś, kto wie, że stanowi możliwy cel i ma pewne pojęcie, jak się zachować w takiej sytuacji. Trzymanie się zbyt blisko celu wiąże się z ryzykiem, a jedynym sposobem, aby go uniknąć, jest bieganie — zostaje się z tyłu na prostych odcinkach drogi, biegnie ile sił w nogach, kiedy obiekt znika za jakimś rogiem, i odpowiednio wcześnie hamuje, aby uniknąć spotkania, gdyby nagle zawrócił. Oczywiście żadna ekipa zawodowców nie zgodziłaby się nigdy na taką taktykę, ponieważ lekceważy ona możliwość, że śledzonej osobie towarzyszy drugi człowiek, który pilnuje jej pleców i może go zaintrygować wariat na zmianę biegający, powłóczący nogami i oglądający wystawy sklepowe.

Pierwsza prosta była dość łatwa. McCluskey przedreptał od Fleet Street do Strandu, jednak kiedy doszedł do Savoy, przeszedł na drugą stronę ulicy i skierował się w kierunku Covent Garden. Następnie wlókł się w nieskończoność przez bezsensowne sklepy i przez pięć minut oglądał popisy żonglera pod Actors Church. Zebrawszy siły, ruszył szybkim krokiem w kierunku St Martin's Lane, przeszedł na drugą stronę na Leicester Square, po czym wywiódł mnie w pole, skręcając niespodziewanie na południe w kierunku Trafalgar Square.

Kiedy doszliśmy do ulicy Haymarket, pot lał się ze mnie strumieniami. Modliłem się, żeby wsiadł do taksówki. Zrobił to dopiero, gdy doszliśmy do Lower Regent Street Udało mi się złapać drugą taksówkę w nadzwyczajnym czasie dwudziestu sekund.

Tym razem nie miałem żadnych dylematów. Nawet amator wie, że nie wolno wsiąść do tej samej taksówki co osoba, którą się śledzi.

Opadłem na siedzenie i wrzasnąłem do kierowcy: „Jedź pan za tamtą taksówką”, po czym zdałem sobie sprawę, jak dziwnie brzmią te słowa, kiedy wypowie się je w prawdziwym życiu. Taksiarz najwyraźniej nie miał takich przemyśleń.

— Niech mi pan powie — zapytał — gość sypia z pańską żoną czy pan sypia z jego?

Wybuchnąłem śmiechem, jakbym od kilku lat nie słyszał śmieszniejszego tekstu, bo tak właśnie należy postępować z taksówkarzami, jeżeli się chce, aby zawieźli nas odpowiednią trasą w odpowiednie miejsce.

McCluskey wysiadł przy Ritzu, ale musiał powiedzieć kierowcy, żeby na niego zaczekał z włączonym licznikiem. Po trzech minutach chciałem zrobić to samo, ale kiedy tylko otworzyłem drzwi, McCluskey pędem wrócił do taksówki i ruszyliśmy dalej.

Sunęliśmy przez jakiś czas powoli Piccadilly, po czym ukręciliśmy w prawo w wąskie, puste uliczki, których w ogóle nie znalem. Było to terytorium, na którym wprawni rzemieślnicy szyli ręcznie slipy dla posiadaczy kart kredytowych American Express.

Chciałem się nachylić i powiedzieć taksówkarzowi, aby się zanadto nie zbliżał do drugiego samochodu, ale najwyraźniej robił już takie rzeczy w przeszłości lub widział je w telewizji, utrzymywał bowiem odpowiedni dystans.

Taksówka McCluskeya zatrzymała się na Cork Street. Zobaczyłem, że płaci kierowcy. Kazałem mojemu taksówkarzowi powoli ich wyminąć i zaparkować dwieście metrów dalej.

Licznik pokazał sześć funtów, podałem zatem kierowcy przez okienko dziesięciofuntowy banknot i obserwowałem piętnastosekundowe przedstawienie pod tytułem … Nie jestem pewien, czy będę miał resztę” w wykonaniu właściciela licencji numer 99102. W końcu wysiadłem i ruszyłem z powrotem.

W trakcie tych piętnastu sekund McCluskey zdążył zniknąć. Dopiero co śledziłem go przez dwadzieścia minut i osiem kilometrów, a zgubiłem na ostatnich dwustu metrach. Przypuszczam, że mi się należało, skoro chciałem zaoszczędzić na napiwku.

Na Cork Street znajdują się wyłącznie galerie sztuki, większość z nich z dużymi przeszklonymi wystawami, Zwróciło moją uwagę, iż równie dobrze nadają się do wyglądania na zewnątrz, jak do zaglądania do środka. Nie mogłem chodzić i przyciskać nos do szyby w każdej galerii, dlatego postanowiłem zaryzykować. Oszacowałem, w którym miejscu McCluskey wysiadł z taksówki i skręciłem w kierunku najbliższych drzwi.

Zamknięte.

Spojrzałem na zegarek i zacząłem się zastanawiać, jakie mogą być godziny otwarcia galerii, skoro dwunasta nie była jedną z nich, kiedy z mroku za drzwiami wyłoniła się blondynka w ładnie skrojonej czarnej sukience i odsunęła zasuwkę. Otworzyła drzwi, uśmiechając się serdecznie. Nie pozostało mi nic innego, jak wejść do środka. Szanse na znalezienie McCluskeya topniały z każdą sekundą.

Zerkając jednym okiem na zewnątrz przez szybę wystawową, zanurzyłem się w mroku galerii. Pomijając blondynkę, pomieszczenie wyglądało na puste, co nie wydawało mi się specjalnie zaskakujące, kiedy zobaczyłem obrazy.

— Zna pan Terence'a Glassa? — zapytała, wręczając mi wizytówkę i katalog z cenami. Była z niej panienka nadzwyczaj prima sort.

— Znam, znam — oznajmiłem. — Prawdę mówiąc, mam jego trzy dzieła.

No co? Czasami po prostu trzeba pójść na całość!

— Jakie trzy dzieła? — zapytała. Oczywiście nie zawsze się to udaje.

— Obrazy.

— Wielkie nieba! — zdziwiła się. — Nie wiedziałam, że zajmował się malowaniem. Sara! — zawołała — Wiedziałaś, że Terence maluje?

Z tylnej części galerii dobiegł spokojny głos o amerykańskim akcencie.

— Terry nigdy niczego nie namalował. Ledwie potrafi się podpisać.

Podniosłem wzrok i zobaczyłem Sarę Woolf w nieskazitelnej spódnicy oraz żakiecie w pepitkę przechodzącą przez sklepione w łuk przejście i rozcinającą powietrze zapachem Fleur de Fleurs. Zamiast na mnie skierowała wzrok na wejście do galerii.

Odwróciłem się i zobaczyłem stojącego w drzwiach McCluskeya.

— Ale ten pan twierdzi, że ma trzy… — zaczęła ze śmiechem blondynka.

McCluskey przemieszczał się szybko w kierunku Sary, jego prawa ręka przesuwała się po klatce piersiowej w kierunku wewnętrznej części płaszcza. Odepchnąłem blondynkę, która zdążyła wykrztusić kilka uprzejmych słów, i w tej samej chwili McCluskey odwrócił głowę w moim kierunku.

Wymierzyłem mu kopnięcie okrężne w żołądek i aby je zablokować, musiał wyciągnąć prawą rękę spod płaszcza. Kopniak dosięgnął celu, McCluskey na chwilę stracił równowagę. Pochylił się do przodu, z trudem łapiąc oddech. Okręciłem się wokół niego i oplotłem go lewym ramieniem za szyję. Blondynka krzyczała: „O Boże, o Boże!”, z akcentem charakterystycznym dla wyższych sfer i szukała po omacku telefonu na stole, natomiast Sara stała nieruchomo z rękami bezwładnie zwisającymi po bokach. Krzyknąłem, żeby uciekała, ale albo mnie nie usłyszała, albo nie chciała usłyszeć. Zacisnąłem uchwyt, podczas gdy on usilnie starał się wepchnąć palce między zgięcie łokciowe mojej ręki a własną szyję. Bez powodzenia.

Położyłem prawy łokieć na ramieniu McCluskeya, a prawą dłoń z tyłu jego głowy. Lewa dłoń wślizgnęła się w załamanie prawego łokcia i w ten sposób wyglądałem jak żywy model z diagramu C w rozdziale zatytułowanym Jak skręcić komuś kark: Postawy.

McCluskey wierzgał i się szamotał. Ostrożnie rozluźniłem uścisk lewego przedramienia i mocniej przycisnąłem prawą dłoń. Szybko się uspokoił. Uspokoił się, ponieważ wiedział to, co ja wiedziałem i co chciałem, żeby wiedział — że wystarczy lekko zwiększyć nacisk i może się pożegnać z życiem.

Zdaje się, że właśnie wtedy rozległ się strzał z pistoletu.

Nie pamiętam, co dokładnie czułem, kiedy zostałem trafiony. Tylko głuchy dźwięk odbijający się od ścian galerii i zapach spalonego czegoś, czegokolwiek teraz używają w pistoletach.

W pierwszej chwili myślałem, że postrzeliła McCluskeya i już zacząłem ją przeklinać w myślach, ponieważ miałem sytuację pod kontrolą, zresztą chwilę wcześniej kazałem jej się wynosić. Ale wtedy pomyślałem, że, Chryste, musiałem się strasznie spocić, bo czuję, jak po moim boku spływa strużka i wsiąka w spodnie. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że Sara zamierza strzelić ponownie. A może już to zrobiła. McCluskey wyrwał się z uścisku, a ja chyba oparłem się o jeden z obrazów.

— Ty głupia suko — zdaje się powiedziałem. — Jestem… po twojej stronie. To on… ten… jest tym… zabić twojego ojca. Kurwa!

Powiedziałem „kurwa”, ponieważ wszystko zaczynało się robić dziwne. Światło, dźwięk, ruch.

Sara stała nade mną. Przypuszczam, że w innych okolicznościach zapewne podziwiałbym jej nogi. Ale nie mieliśmy do czynienia z innymi okolicznościami. Okoliczności się nie zmieniły. Wpatrywałem się w lufę pistoletu.

— Byłoby to bardzo dziwne, panie Lang — powiedziała. — Nie musiałby się w tym celu ruszać z domu.

Nagle wszystko straciło sens. Wiele spraw przybrało zły obrót, bardzo zły, a zdrętwienie lewej strony mojego ciała stanowiło najmniej istotny problem. Sara uklękła obok mnie i przycisnęła mi wylot lufy do podbródka.

— Ten człowiek — wskazała kciukiem na McCluskeya — to mój ojciec.

Ponieważ nie pamiętam, co stało się później, zakładam, że straciłem przytomność.

— Jak się pan czuje?

Zawsze zadaje się to pytanie człowiekowi, który leży na plecach w szpitalnym łóżku, mimo to wolałbym go nie usłyszeć. Miałem w głowie taki mętlik, że w normalnej sytuacji powinienem był zadzwonić do swojego psychoterapeuty i zażądać zwrotu pieniędzy. Wydawało mi się, że zdecydowanie rozsądniej byłoby, gdybym to ja ją zapytał, jak się czuję. Kobieta była jednak pielęgniarką i istniało raczej małe prawdopodobieństwo, aby chciała mnie zabić, w związku z tym postanowiłem ją lubić po prostu za to, te jest.

Z wielkim wysiłkiem rozkleiłem wargi i wychrypiałem:

— Świetnie.

— To dobrze — powiedziała. — Doktor wkrótce do pana przyjdzie.

Poklepała mnie po grzbiecie dłoni i zniknęła.

Zamknąłem na chwilę oczy, a kiedy je otworzyłem, na zewnątrz było ciemno. Nade mną stał biały fartuch. Choć człowiek, który się w nim znajdował, wyglądał na tyle młodo, że mógłby być dyrektorem mojego banku, nie pozostawało mi nic innego, jak założyć, że jest lekarzem. Zwrócił mi nadgarstek — nie zdawałem sobie sprawy, że Ko trzyma — i zapisał coś w notatniku.

— Jak się pan czuje?

— Świetnie.

Nie przestawał pisać.

— To w sumie dość dziwne. Został pan postrzelony. Stracił pan sporo krwi, ale najważniejsze, że miał pan szczęście. Kula przeszła przez pachę.

Mówił tak, jakby to wszytko była moja wina. W pewnym sensie była.

— Gdzie jestem? — zapytałem.

— W szpitalu.

Odszedł.

Jakiś czas później pojawiła się bardzo gruba kobieta z wózkiem i położyła na stoliku przy moim łóżku talerz z czymś brązowym i cuchnącym. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jaką krzywdę jej wyrządziłem w przeszłości, ale cokolwiek zrobiłem, musiało to być coś złego.

Najwyraźniej zorientowała się, że przesadziła, bo pół godziny później pojawiła się z powrotem i zabrała talerz. Przed wyjściem powiedziała mi, gdzie się znajduję. Middlesex Hospital, oddział im. Williama Hoyle'a.

Pierwszym sensownym odwiedzającym był Solomon. Wszedł, spokojny i uduchowiony, usiadł przy łóżku i cisnął na stolik papierową torebkę winogron.

— Jak się pan czuje?

Powitania zaczęły się układać w wyraźny wzór.

— Czuję się — powiedziałem — dokładnie tak, jakbym został postrzelony. Leżę w szpitalu i staram się wyzdrowieć, a policjant Żyd siedzi u moich stóp.

Przysunął się odrobinę.

— Słyszałem, że miałeś szczęście, panie. Łyknąłem winogrono.

— Szczęście, bo…

— Bo kula przeszła zaledwie kilka centymetrów od serca.

— Albo zabrakło kilku centymetrów, żeby chybiła. Wszystko zależy od punktu widzenia.

Skinął głową, rozważając tę kwestię.

— A jaki jest twój? — zapytał po chwili.

— Mój co?

— Punkt widzenia.

Spojrzeliśmy sobie w oczy.

— Anglia powinna grać czterema zawodnikami w obronie przeciwko Holandii — oznajmiłem.

Solomon podniósł się z łóżka, zaczął ściągać płaszcz przeciwdeszczowy, o co nie mogłem mieć raczej pretensji. Temperatura musiała przekraczać trzydzieści stopni i odnosiło się wrażenie, że w pokoju jest zdecydowanie za dużo powietrza. Wciskało się w twarz, w oczy i człowiek miał odczucie, jakby przebywał w zatłoczonym wagoniku metra w godzinach szczytu; tłumy dodatkowego powietrza wślizgnęły się do środka tuż przed zamknięciem drzwi.

Zapytałem pielęgniarki, czy mogłaby trochę zmniejszyć ogrzewanie, ale poinformowała mnie, że poziomem temperatury steruje komputer w Reading. Gdybym należał do ludzi, którzy pisują listy do „The Daily Telegraph”, napisałbym w tej sprawie list do „The Daily Telegraph”.

Solomon powiesił płaszcz na drzwiach.

— No więc, panie — powiedział — możesz mi wierzyć lub nie, ale moi chlebodawcy polecili mi wydobyć z ciebie wyjaśnienie, jak doszło do tego, że leżałeś na podłodze renomowanej galerii na West Endzie z dziurą po kuli w klatce piersiowej.

— Pod pachą.

— Pod pachą, jeżeli wolisz. A więc wyjaśnisz mi to, panie, czy mam ci przycisnąć poduszkę do twarzy i zmusić do współpracy?

— No cóż — mruknąłem, uznając, że równie dobrze możemy przejść do rzeczy — zakładam, że wiesz, że McCluskey to Woolf.

Ja oczywiście w ogóle tego wcześniej nie zakładałem. Powiedziałem to, bo chciałem sprawić wrażenie człowieka kompetentnego. Z wyrazu twarzy Solomona jasno wynikało, że nie wiedział, mówiłem zatem dalej.

— Śledziłem McCluskeya do galerii, zakładając, że mógł się tam udać, aby wyrządzić krzywdę Sarze. Trochę mu nastukałem, Sara mnie postrzeliła, następnie poinformowała, że nastukany to w rzeczywistości jej ojciec, Aleksander Woolf.

Solomon spokojnie kiwał głową, jak zawsze, kiedy słyszał jakąś dziwaczną historyjkę.

— A jednocześnie — powiedział w końcu — z zamkniętymi oczami wskazałbyś go jako osobę, która zaproponowała ci pieniądze za zabicie Aleksandra Woolfa?

— Zgadza się.

— I założyłeś, a przypuszczam, że w tych okolicznościach postąpiłoby tak wiele osób, iż kiedy ktoś proponuje — ci zabicie jakiegoś człowieka, to ów człowiek nie okaże się później tym ktosiem?

— Z pewnością na planecie Ziemia inaczej załatwiamy te sprawy.

— Hm.

Solomon oddalił się w kierunku okna, gdzie najwyraźniej zauroczył go widok na wieżę Pocztową.

— To wszystko, co masz do powiedzenia? — zapytałem. — „Hm”? Oprawiony w skórę raport ministerstwa obrony ze złotą pieczęcią i podpisami Rady Ministrów będzie się składał ze słowa „hm”?

Solomon nie odpowiedział i wciąż wpatrywał się w wieżę Pocztową.

— W takim razie — powiedziałem — wyjaśnij mi, co stało się z małym i dużym tajniakiem Woolfa? Jak się tu dostałem? Kto zadzwonił po karetkę? Czy zostali ze mną do czasu jej przybycia?

— Byłeś kiedyś w tej restauracji, która obraca się na górze… ?

— Dawidzie, na litość boską…

— Osobą, która zadzwoniła po karetkę, był pan Terence Glass, właściciel galerii, w której zostałeś postrzelony, ten sam, który wystąpił do Ministerstwa Obrony o odszkodowanie za zabrudzenie podłogi krwią.

— Doprawdy wzruszające.

— Choć tak naprawdę to Green i Baker uratowali ci życie.

— Green i Baker?

— Chodzili za tobą od jakiegoś czasu. Baker przyciskał chusteczkę do twojej rany.

Mocno mnie ta informacja zaskoczyła. Po wypadzie na piwo z Solomonem założyłem, że odwołali parę tajniaków. Zachowałem się nieostrożnie. Na szczęście.

— Niech żyje Baker! — wykrzyknąłem.

Solomon zamierzał najwyraźniej powiedzieć coś jeszcze, ale przerwał mu dźwięk otwieranych drzwi. ONeal szybko do nas dołączył. Od razu podszedł do mojego łóżka i po jego minie widziałem, że postrzelenie mnie uważał za absolutnie wspaniałą wiadomość.

— Jak się pan czuje? — zapytał. Niemal udało mu się nie uśmiechnąć.

— Dziękuję, panie ONeal, bardzo dobrze.

Nastąpiła chwila ciszy, a jego twarz odrobinę spoważniała.

— Miał pan szczęście, że przeżył, jak słyszałem — powiedział. — Tyle tylko, że od tej chwili może pan uważać tę okoliczność raczej za nieszczęśliwą.

ONeal był bardzo zadowolony z tego, co powiedział. Mogłem sobie wyobrazić, jak ćwiczy to zdanie w windzie.

— Miarka się przebrała, panie Lang. Nie widzę możliwości, abyśmy dalej ukrywali tę sprawę przed policją. W obecności świadków dokonał pan wyraźnej próby zamachu na życie Woolfa…

ONeal przerwał i obaj rozejrzeliśmy się po pokoju, koncentrując wzrok na poziomie podłogi, ponieważ dźwięk, który dobiegł naszych uszu, musiał wydać chory pies. Kiedy usłyszeliśmy go ponownie, zdaliśmy sobie sprawę, że to kaszel Solomona.

— Z całym szacunkiem, panie ONeal — powiedział Solomon, kiedy skupił już na sobie naszą uwagę. — Lang sądzi, że człowiek, którego zaatakował, był w rzeczywistości McCluskeyem.

ONeal zamknął oczy.

— McCluskey? Woolf został zidentyfikowany przez…

— Z całą pewnością — stwierdził łagodnie Solomon. — Ale Lang utrzymuje, że Woolf i McCluskey to ta sama osoba.

Długie milczenie.

— Słucham?

Wyniosły uśmieszek zniknął z jego twarzy, a ja nagle poczułem, że wracają mi wszystkie siły.

ONeal prychnął.

— McCluskey i Woolf to ta sama osoba? — zawołał głosem załamującym się w falsetto. — Czy ty przypadkiem nie zwariowałeś?

Solomon spojrzał na mnie, szukając potwierdzenia.

— Na to wychodzi — powiedziałem. — Woolf to człowiek, który spotkał się ze mną w Amsterdamie i zaproponował mi zabicie człowieka o nazwisku Woolf.

Krew całkowicie odpłynęła z twarzy ONeala. Wyglądał, jak ktoś, kto właśnie sobie uświadomił, że wysłał list miłosny w niewłaściwej kopercie.

— Ale to przecież niemożliwe — wyjąkał. — To zupełnie bez sensu.

— Co nie oznacza, że to niemożliwe — zauważyłem.

Ale ONeal przestał już słuchać. Wyglądał okropnie. Dla dobra Solomona ciągnąłem dalej.

— Wiem, że jestem w tej sprawie tylko pionkiem — powiedziałem — i że nie powinienem się odzywać, ale mam taką teorię: Woolf wie, że wiele osób z całego świata życzy mu śmierci. Podejmuje standardowe środki, kupuje psa, zatrudnia ochroniarza, nie mówi nikomu, gdzie wyjeżdża, dopóki nie znajdzie się na miejscu, ale — widziałem, że ONeal doszedł do siebie i skoncentrował się na moich słowach — wie również, że to nie wystarczy. Ludzie, którzy życzą mu śmierci, są wyjątkowo zdeterminowani, to prawdziwi zawodowcy. Prędzej czy później otrują psa i przekupią ochroniarza. Dlatego staje przed wyborem.

ONeal gapił się na mnie. Nagle zdał sobie sprawę, że ma otwarte usta i zamknął je z trzaskiem.

— Tak?

— Przerzucić piłkę na ich boisko — stwierdziłem — co, o ile nam wiadomo, byłoby mało realne. Albo uprzedzić ich ruch.

— Solomon przygryzł wargę. Miał do tego prawo, bo moja teoria brzmiała tragicznie. Mimo to nic lepszego nie potrafili w tym momencie wymyślić.

— Znajduje kogoś, kto na pewno nie przyjmie zlecenia, i zleca mu zabicie samego siebie. Puszcza w obieg informację o planowanym zamachu na własne życie i ma nadzieję, że prawdziwi wrogowie zwolnią na chwilę, sądząc, że zlecenie i tak zostanie wykonane, a oni nie będą musieli podejmować ryzyka ani wydawać pieniędzy.

Solomon ponownie zajął się wieżą Pocztową, a ONeal stał ze zmarszczonymi brwiami.

— Naprawdę w to wierzysz? — zapytał. — To znaczy, sądzisz, że to możliwe?

Widziałem, że rozpaczliwie potrzebuje teorii, jakiejkolwiek teorii pozwalającej na zinterpretowanie wydarzeń, nawet gdyby za chwilę trzeba ją było wyrzucić do kosza.

— Tak, myślę, że to możliwe. Nie, nie wierzę w to. Tyle tylko, że próbuję właśnie dojść do siebie po postrzale i na nie lepszego mnie nie stać.

ONeal zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem, wymachując rękami. Również jemu zaczął dokuczać upał, ale nie miał kiedy pozbyć się płaszcza.

— No dobrze — zgodził się — być może ktoś życzy Woolfowi, aby zginął. Nie będę udawał, że rząd Jej Królewskiej Mości rozpaczałby, gdyby Woolf wpadł jutro pod autobus. Może mieć licznych wrogów, przed którymi nie obroni się w normalny sposób. Co do tego zgoda. Tak, nie może przerzucić piłki na ich boisko — ONeal najwyraźniej polubił to sformułowanie — dlatego ogłasza, że jest fikcyjne zlecenie na niego. Ale coś tu nie gra.

ONeal przestał się przechadzać i spojrzał na mnie.

— Skąd mógł mieć pewność, że zlecenie będzie fikcyjne? Skąd mógł wiedzieć, że nie przyjmiesz propozycji?

Spojrzałem na Solomona, który wiedział, że na niego patrzę, ale nie odwrócił wzroku od okna.

— Składano mi już wcześniej takie propozycje — wyjaśniłem. — Oferowano duże sumy. Zawsze odmawiałem. Może o tym wiedział.

ONeal nagle przypomniał sobie, jak bardzo mnie nic lubi.

— Zawsze odmawiałeś?

Wpatrywałem się w niego z największym spokojem, na jaki mnie było stać.

— A może się zmieniłeś? Może tym razem potrzebujesz pieniędzy? To absurdalne ryzyko.

Wzruszyłem ramionami i poczułem ból pod pachą.

— Niespecjalnie — powiedziałem. — Miał ochroniarza, a jeżeli dał to zlecenie mnie, przynajmniej wiedział, z której strony nadejdzie zagrożenie. Rayner pilnował mnie przez kilka dni, zanim dotarłem do jego domu.

— Ale poszedł pan do jego domu, panie Lang. Faktycznie…

— Poszedłem tam, aby go ostrzec. Uznałem, że to będzie życzliwy gest.

— No dobrze. No dobrze — ONeal znów z zapamiętaniem zaczął przemierzać pokój. — W jaki sposób Woolf „ujawnia” informację, że ktoś zlecił jego zabójstwo? Przecież nie pisze się o tym na ścianie w jakiejś toalecie ani nie umieszcza ogłoszenia w „Evening Standard”?

— Wy o tym wiedzieliście.

Rozmowa zaczynała mnie męczyć. Miałem ochotę na odrobinę snu lub nawet na talerz czegoś brązowego i cuchnącego.

— Nie jesteśmy jego wrogami, panie Lang — powiedział ONeal. — W każdym razie, nie w tym sensie.

— A więc skąd wiedzieliście, że rzekomo dostałem na niego zlecenie?

ONeal zatrzymał się i widziałem, że doszedł właśnie do wniosku, że i tak powiedział mi już zdecydowanie za dużo. Rozdrażniony rzucił okiem na Solomona, obwiniając go, że słabo się spisuje w roli przyzwoitki. Solomon zachowywał się jak uosobienie spokoju.

— Nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy mu powiedzieć, panie ONeal — stwierdził. — Nie ze swojej winy dostał kulkę w klatkę piersiową. Być może szybciej wyzdrowieje, jeżeli dowie się, dlaczego do tego doszło.

O'Neal trawił przez chwilę tę uwagę, po czym zwrócił się do mnie.

— Niech i tak będzie — powiedział. — Otrzymaliśmy informację o pana spotkaniu z McCluskeyem lub Woolfem… — Był wściekły, że to mówi. — Otrzymaliśmy tę informację od Amerykanów.

Otworzyły się drzwi i weszła pielęgniarka. Mogła to być ta sama, która poklepała mnie w dłoń, kiedy obudziłem się po raz pierwszy, ale nie dałbym głowy. Potraktowała Solomona i ONeala jak powietrze, podeszła do mnie i zaczęła majstrować przy poduszkach, poprawiając ich położenie, przyklepując, przez co stały się znacznie mniej wygodne niż wcześniej.

Podniosłem wzrok na ONeala.

— Ma pan na myśli CIA?

Solomon uśmiechnął się, a ONeal prawie się posikał.

Pielęgniarka nawet nie mrugnęła okiem.

Rozdział 6

Postrzegam rusztowanie, gdzież jest winowajca.

Walter Scott

Spędziłem w szpitalu siedem posiłków; nieważne jak długo to trwało. Oglądałem telewizję, brałem środki przeciwbólowe, starałem się rozwiązać wszystkie na wpół skończone krzyżówki w starych numerach „Woman's Own”. Oraz zadawałem sobie rozmaite pytania.

Na początek: co też ja najlepszego wyprawiam? Dlaczego staję na drodze pocisków wystrzeliwanych przez ludzi, których nie znam, z powodów, których nie rozumiem? Jaki mam w tym interes? Jaki ma w tym interes Woolf? Jaki mieli w tym interes ONeal i Solomon? Dlaczego krzyżówki zostały rozwiązane tylko do połowy? Czy pacjenci wyzdrowieli, czy umarli, zanim zdołali je dokończyć? Czy przyszli do szpitala, aby usunąć sobie połowę mózgu i krzyżówki stanowiły dowód zdolności chirurga? Kto i dlaczego wydarł okładki w tych czasopismach? Czy odpowiedź na „Nie kobieta (9)” naprawdę mogła brzmieć „Mężczyzna”?

Ale przede wszystkim: dlaczego zdjęcie Sary Woolf tkwiło przylepione na drzwiach do mojego umysłu, tak że za każdym razem, kiedy gwałtownie je otwierałem, aby o czymś pomyśleć — popołudniowa porcja telewizji, zapalanie papierosa w toalecie na końcu korytarza, podrapanie się w swędzący palec u nogi — pojawiała mi się przed oczami, uśmiechnięta i zagniewana jednocześnie. Powtarzam po raz setny: zdecydowanie nie zakochałem się w tej kobiecie.

Stwierdziłem, że Rayner mógłby odpowiedzieć przynajmniej na kilka z tych pytań, więc kiedy uznałem, że czuję się wystarczająco dobrze, aby wstać i poszurać trochę nogami, pożyczyłem szlafrok i udałem się na górę na oddział im. Barringtona.

Kiedy Solomon powiedział mi, że Rayner również przebywa w Middlesex Hospital, byłem zaskoczony przynajmniej przez chwilę. Zakrawało na ironię, że po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, obaj trafiliśmy do naprawy do tego samego warsztatu. Ale, jak zauważył Solomon, w Londynie zostało niewiele szpitali i jeżeli człowiek zrobi sobie krzywdę gdziekolwiek na południe od Watford Gap, niemal na pewno prędzej czy później trafi do Middlesex.

Rayner miał własny pokój dokładnie naprzeciwko stanowiska pielęgniarek i był podłączony do mnóstwa pikających urządzeń. Leżał z zamkniętymi oczami, spał albo był w śpiączce, a jego głowę obwiązano wielkim bandażem z postaciami z komiksów, zupełnie jakby Struś Pędziwiatr spuścił na niego sejf o jeden raz za dużo. Miał na sobie niebieską piżamę z bawełnianej flaneli, która sprawiła, że być może po raz pierwszy od wielu lat wyglądał dziecinnie. Przez chwilę stałem przy łóżku, przyglądając mu się ze współczuciem, aż wreszcie pojawiła się pielęgniarka i zapytała, czego chcę. Powiedziałem, że chcę wielu rzeczy, ale zadowolę się imieniem Raynera.

Bob, poinformowała. Stała u mego boku, trzymając rękę na klamce. Chciała, żebym sobie poszedł, zwlekała ze względu na szlafrok, jaki na sobie miałem.

Przykro mi, Bob, pomyślałem.

Robiłeś to, co ci kazano, za co ci zapłacono, tymczasem pojawił się jakiś dupek i walnął cię w głowę marmurowym Buddą. Świat bywa brutalny.

Oczywiście wiedziałem, że Bob nie był typem chłopca śpiewającego w chórze kościelnym. Nie był nawet typem człowieka, który znęca się nad chłopcami śpiewającymi w chórze kościelnym. W najlepszym razie był starszym bratem chłopca, który znęca się nad chłopcem, który znęca się nad chłopcami śpiewającymi w chórze kościelnym. Solomon sprawdził kartotekę Raynera w Ministerstwie Obrony, znalazł informację, że wywalono go z Królewskich Fizylierów Walijskich za czarnorynkowy handel — wszystko, od sznurowadeł do butów wojskowych po wozy opancerzone Saracen, przechodziło przez bramę koszar ukryte pod swetrem Boba Raynera — ale mimo wszystko to ja go uderzyłem, zatem to ja mu współczułem.

Na stoliku przy jego łóżku położyłem resztkę winogron, które dostałem od Solomona, i wyszedłem.

Rozmaici mężczyźni i kobiety w białych kitlach próbowali skłonić mnie do pozostania w szpitalu kilka dni dłużej, ale potrząsnąłem głową i powiedziałem im, że czuję się dobrze. Cmokali z niezadowoleniem, kazali mi się podpisać na kilku papierkach, a następnie objaśnili, jak zmieniać opatrunek pod ramieniem i kazali wrócić, gdyby rana zaczęła mnie palić lub swędzieć.

Podziękowałem im za życzliwość i odrzuciłem propozycję wypożyczenia wózka inwalidzkiego. Miałem szczęście, bo właśnie zepsuła się winda.

Pokuśtykałem do autobusu i pojechałem do domu.

Moje mieszkanie znajdowało się w tym samym miejscu, w którym je zostawiłem, wydawało mi się tylko mniejsze niż wcześniej. Na automatycznej sekretarce nie nagrano żadnych wiadomości, lodówka była pusta, pomijając ćwierć litra jogurtu naturalnego i łodygę selera, którą odziedziczyłem po poprzednich lokatorach.

Zgodnie z zapowiedziami lekarzy czułem ból w klatce piersiowej, więc szybko położyłem się na sofie i zacząłem oglądać wyścigi konne w Doncaster z dużą szklanką Jestem Pewien, Że Gdzieś Już Widziałem Tę Kuropatwę.

Musiałem na chwilę przysnąć. Obudził mnie telefon. Szybko wstałem, wydając stłumiony okrzyk z bólu i sięgnąłem po butelkę whisky. Pusta. Czułem się naprawdę paskudnie. Spojrzałem na zegarek i podniosłem słuchawkę. Dziesięć po ósmej albo za dwadzieścia druga. Nie mogłem się zorientować.

— Pan Lang?

Mężczyzna. Amerykanin. Trzask, warkot. Daj spokój, znam ten numer.

— Tak.

— Pan Thomas Lang?

Załapałem. Tak, Mike, rozpoznam ten głos w pięć sekund. Potrząsnąłem głową, starając się dobudzić. Zadzwoniło mi w uszach.

— Jak się pan miewa, panie Woolf? — zapytałem.

Cisza po drugiej stronie linii. Po chwili:

— Z tego, co wiem, to znacznie lepiej od pana.

— Bez przesady — rzuciłem.

— Czyżby?

— Zawsze bałem się, że nie będę miał co opowiadać wnukom. Opowieści o kontaktach z rodziną Woolfów powinny mi wystarczyć na pierwszych piętnaście lat ich życia.

Odniosłem wrażenie, że się zaśmiał, ale może po prostu wystąpiły jakieś zakłócenia na linii. A może ktoś z ekipy ONeala wywrócił sprzęt do podsłuchu.

— Niech pan posłucha, Lang — powiedział Woolf. — Chciałbym się z panem spotkać.

— Oczywiście, że pan chce, panie Woolf. Pomyślmy. Tym razem zaoferuje mi pan pieniądze za to, żebym — niepostrzeżenie przeprowadził na panu zabieg wazektomii? Zgadłem?

— Chciałbym wszystko wytłumaczyć, jeżeli nie ma pan nic przeciwko. Lubi pan włoską kuchnię?

Przypomniał mi się seler i jogurt i zdałem sobie sprawę, że istotnie mam wielką ochotę na włoską kuchnię. Był jednak pewien problem.

— Panie Woolf, zanim poda pan nazwę miejsca, proszę się przygotować na to, że być może będzie pan musiał zarezerwować stolik dla dziesięciu osób. Mam przeczucie, że możemy rozmawiać przez telefon towarzyski.

— Nie ma problemu — zaśmiał się. — Obok telefonu znajdzie pan przewodnik turystyczny.

Spojrzałem na stolik i zobaczyłem, że istotnie leży na nim książeczka w miękkiej czerwonej oprawie. Ewan's Guide to London. Przewodnik wyglądał na nowy i z całą pewnością to nie ja go kupiłem.

— Proszę słuchać uważnie — kontynuował Woolf. — Niech pan otworzy go na stronie dwudziestej szóstej. Pozycja numer pięć. Do zobaczenia za pół godziny.

Usłyszałem w słuchawce odgłosy jakiegoś zamieszania i przez chwilę sądziłem, że się rozłączy, ale odezwał się ponownie.

— Lang?

— Słucham?

— Niech pan nie zostawia przewodnika w mieszkaniu.

Westchnąłem głęboko.

— Panie Woolf — powiedziałem ze znużeniem. — Być może jestem głupi, ale nie aż tak.

— Taką właśnie miałem nadzieję.

Rozłączył się.

Pod numerem piątym na stronie dwudziestej szóstej obszernego przewodnika po tym, jak przepuścić masę kasy w Wielkim Londynie, autorstwa niejakiego Ewana, znajdował się wpis: „Giare, 216 Roseland, WC2, k. włoska, 60/os. , klimatyzacja, Visa, Mastercard, American Experess”, po którym następowały trzy zestawy skrzyżowanych sztućców. Pobieżny przegląd przewodnika powiedział mi, że Ewan nie szafował motywem z trzema kompletami sztućców, więc przynajmniej mogłem liczyć na przyzwoitą kolację.

Następnym problemem było dotarcie na miejsce bez holowania za sobą tuzina urzędników służby cywilnej w brązowych płaszczach. Nie mogłem mieć pewności, że Woolfowi uda się ta sama sztuka, ale ponieważ zadał sobie trud przygotowania sztuczki z przewodnikiem — która, muszę przyznać, przypadła mi do gustu — musiał mieć pewność, że może się swobodnie przemieszczać, nie zwracając uwagi obcych mężczyzn.

Wyszedłem z mieszkania i podszedłem do drzwi wyjściowych budynku. Mój kask spoczywał na liczniku gazu, towarzyszyła mu para przetartych skórzanych rękawiczek, Otworzyłem drzwi frontowe i wystawiłem głowę na ulicę. Nic dostrzegłem żadnej postaci w filcowym kapeluszu, która wyprostowałaby się pod latarnią i rzuciła na ziemię pnpierosa bez filtra. Ale z drugiej strony, tak naprawdę nie spodziewałem się zobaczyć nikogo takiego.

Po lewej stronie w odległości pięćdziesięciu metrów zobaczyłem zieloną furgonetkę z gumową anteną wystająca z dachu, a po prawej na drugim końcu ulicy namiot robotników drogowych w czerwono-białe prążki. Obecność obu mogła być zupełnie przypadkowa.

Wsunąłem się z powrotem do środka, założyłem kask i rękawiczki i wygrzebałem klucze z kieszeni. Ostrożnie otworzyłem znajdującą się na drzwiach frontowych skrzynkę na listy, wsunąłem w otwór pilota zdalnie sterującego alarmem w motocyklu i nacisnąłem przycisk. Kiedy mój kawasaki wydał z siebie pojedyncze bipnięcie, aby poinformować, że alarm został wyłączony, otworzyłem szeroko drzwi i ruszyłem ulicą biegiem z maksymalną prędkością, na jaką pozwalała mi zraniona pacha.

Motor zapalił za pierwszym razem, jak to zwykle bywa w przypadku japońskich motocykli, otworzyłem ssanie do połowy, wrzuciłem pierwszy bieg i zluzowałem sprzęgło. Wsiadłem też na niego, jeżeli zastanawialiście się, czy o tym pamiętałem. Mijając ciemnozieloną furgonetkę, musiałem już pędzić z prędkością ponad sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Uśmiechnąłem się na myśl, że tłum przeklinających mężczyzn w anorakach obijał sobie właśnie łokcie o różne przedmioty. Kiedy dojechałem do końca ulicy, dostrzegłem w lusterku światła ruszającego za mną samochodu. Był to rover.

Skręciłem w lewo na Bayswater Road z prędkością niewiele niższą od dozwolonej. Zatrzymałem się na światłach, które przez te wszystkie lata, kiedy do nich podjeżdżałem, jeszcze nigdy nie paliły się na zielono. Zupełnie się tym nie przejmowałem. Przez chwilę poprawiałem rękawiczki i osłonę kasku, aż wyczułem dotaczającego się do mnie lewym pasem rovera. Zerknąłem w bok na wąsatą twarz za kierownicą. Miałem ochotę powiedzieć jej, żeby pojechała do domu, bo za chwilę znajdzie się w krępującej sytuacji.

Zapaliło się żółte światło, a ja zdjąłem całkowicie ssanie zwiększyłem obroty do około pięciu tysięcy i przeniosłem ciężar ciała do przodu nad zbiornik paliwa, aby przycisnąć przednie koło do ziemi. Zwolniłem sprzęgło w chwili, gdy światło zmieniło się na zielone i poczułem, jak gigantyczne tylne koło mojego kawasaki rzuca się wściekle na boki niczym ogon dinozaura, aż wreszcie znajduje odpowiednią przyczepność, aby wystrzelić mnie do przodu.

Dwie i pół sekundy później miałem już na liczniku setkę, a kolejne dwie i pół sekundy później światła latarni zlały się w jedno, a ja zapomniałem, jak wyglądał kierowca rovera.

Giare okazało się zaskakująco sympatycznym lokalem z białymi ścianami i rozbrzmiewającą echem podłogą z płytek ceramicznych, która każdy szept zamieniała w okrzyk, a każdy uśmiech w potępieńczy wybuch gromkiego śmiechu.

Wielkooka blondynka w ciuchach Ralpha Laurena wzięła ode mnie kask i wskazała na stolik przy oknie. Zamówiłem tonik dla siebie i dużą wódkę dla bólu pod pachą. Czas do przyjścia Woolfa mogłem spędzić na lekturze przewodnika Ewana lub menu. Menu wydawało się nieco dłuższe, więc zacząłem od niego.

Pierwsze danie stawało w szranki pod nazwą „Crostini Mielonego Tarroce z Ziemniakami Benatore”. Liczono sobie za nie imponujące dwanaście funtów sześćdziesiąt pięć pensów. Blondynka w ciuchach Ralpha Laurena podeszła i zapytała, czy może mi pomóc w wyborze dania. Poprosiłem, aby wyjaśniła mi, co to są ziemniaki. Nie rozbawiło jej to.

Właśnie zacząłem zgłębiać opis drugiego dania, którym, na ile mogłem się zorientować, mogli być bracia Marx ugotowani w koszulkach, kiedy dostrzegłem przy wejściu Woolfa, który z całych sił starał się nie wypuścić z rąk aktówki, podczas gdy kelner rozbierał go z płaszcza.

I wtedy, dokładnie w tym samym momencie, kiedy zauważyłem, że nasz stolik został nakryty dla trzech osób, dojrzałem wyłaniającą się zza jego pleców Sarę.

Wyglądała — przepraszam, że o tym wspominam — fantastycznie. Absolutnie fantastycznie. Wiem, że to banał, nie są takie chwile, kiedy człowiek uświadamia sobie, dlaczego banał jest banałem. Miała na sobie zwykłą sukienkę z zielonego jedwabiu, która leżała na niej w sposób, w jaki wszystkie sukienki chciałyby leżeć, gdyby tylko dano im taką szansę — nieruchoma w miejscach, w których powinna pozostać nieruchoma, zwiewna w miejscach, gdzie ruch był dokładnie tym, co chciało się zobaczyć. Praktycznie wszyscy obserwowali Sarę, jak szła w kierunku stolika, a kiedy Woolf podsunął jej krzesło, na sali zaległa cisza.

— Cieszę się, że pan przyszedł, panie Lang — powiedział Woolf senior.

Skinąłem głową.

— Zna pan moją córkę?

Spojrzałem przez stół na Sarę, która w skupieniu wpatrywała się w serwetkę przy swoim talerzu. Nawet jej serwetka wyglądała lepiej niż jakakolwiek serwetka na sali.

— Ależ oczywiście — odparłem. — Niech się zastanowię. Wimbledon? Królewskie regaty w Henley? Ślub Dicka Cavendisha? Ach nie, już sobie przypominam. Wylot lufy, to właśnie tam się ostatnio widzieliśmy. Miło znów panią spotkać.

W zamierzeniu miało to być powitanie przyjazne, wręcz żartobliwe, ale kiedy nadal nie podnosiła wzroku, zorientowałem się, że moje słowa zabrzmiały raczej agresywnie, i żałowałem, że się nie zamknąłem i nie ograniczyłem do uśmiechu. Sara ułożyła sztućce w szyk, który najwyraźniej wydawał jej się ładniejszy.

— Panie Lang — odezwała się. — Przyszłam tu za namową ojca, aby wyrazić swój żal. Nie dlatego, abym uważała, iż postąpiłam niesłusznie, ale dlatego, że pan ucierpiał, do czego nie powinno było dojść. Z tego powodu jest mi przykro.

Czekaliśmy z Woolfem na dalszy ciąg, ale najwyraźniej musiało nam wystarczyć to, co powiedziała. Siedziała tam i grzebała w torebce, szukając pretekstu, aby nie spojrzeć mi w oczy. Najwyraźniej znalazła w środku jeszcze kilka innych pretekstów, co było o tyle dziwne, że miała dość małą torebkę.

Woolf przywołał gestem kelnera i odwrócił się w moim kierunku.

— Miał pan już okazję przejrzeć menu?

— Tylko rzuciłem okiem — odparłem. — Podobno mają tu znakomite jedzenie.

Zjawił się kelner. Woolf poluzował trochę krawat.

— Dwa razy martini — zaordynował. — Bardzo wytrawne i…

Spojrzał na mnie pytająco.

— Wódka z martini — powiedziałem. — Niesamowicie wytrawne. Z cukrem pudrem, jeżeli można.

Kelner czmychnął, a Sara zaczęła rozglądać się po sali, jakby rozmowa zdążyła ją już znudzić. Miała piękne ścięgna szyi.

— A więc, Thomas… — zaczął Woolf. — Nie masz nic przeciwko temu, że będę zwracał się do ciebie Thomas?

— Nie ma problemu. W końcu to moje imię.

— Dobrze. Thomas. Po pierwsze, jak tam twoje ramię?

— W porządku — mruknąłem; wyglądał, jakby mu ulżyło. — Znacznie lepiej niż pacha, w którą zostałem postrzelony.

W końcu, no w końcu! odwróciła głowę i spojrzała na mnie. Jej oczy wyglądały dużo łagodniej, niż starała się wyglądać reszta jej ciała. Pochyliła nieznacznie głowę do przodu i odezwała się niskim, łamiącym się głosem:

— Powiedziałam, że jest mi przykro.

Rozpaczliwie chciałem coś odpowiedzieć, coś miłego i łagodnego, ale miałem pustkę w głowie. Nastąpiła chwila ciszy, która mogłaby się skończyć w jakiś niemiły sposób, gdyby Sara się nie uśmiechnęła. Ale jednak się uśmiechnęła i duża ilość krwi zawrzała nagle w okolicach moich uszu, bulgocząc i wydzielając ogromne ilości pary. Odwzajemniłem uśmiech. Cały czas patrzyliśmy sobie w oczy.

— Trzeba, jak sądzę, uczciwie powiedzieć, że mogło być gorzej — dodała.

— Oczywiście, że mogło — odparłem. — Gdybym był znanym na całym świecie modelem prezentującym pachy, nie mógłbym pracować przez kilka miesięcy.

— Tym razem się zaśmiała, naprawdę się zaśmiała, a ja poczułem się, jakbym zdobył wszystkie medale olimpijskie, jakie kiedykolwiek wybito.

Zaczęliśmy od zupy, którą podano w miskach wielkości mniej więcej mojego mieszkania. Smakowała wybornie. Niewiele rozmawialiśmy. Okazało się, że Woolf również pasjonuje się wyścigami konnymi i że tego popołudnia obejrzałem jedną z jego gonitw w Doncaster, więc przez chwilę gawędziliśmy na ten temat. Zanim podano drugie danie, nadawaliśmy ostateczny szlif trzyminutowej wymianie okrągłych zdań na temat nieprzewidywalności angielskiego klimatu. Woolf ugryzł kęs jakiejś mięsnej, polanej sosem potrawy, po czym wytarł usta serwetką.

— A więc, Thomas — powiedział. — Domyślam się, że chciałbyś mnie zapytać o kilka spraw.

— W rzeczy samej — zgodziłem się i również wytarłem usta. — Przepraszam, że powiem coś przewidywalnego, ale co pan, kurwa, wyprawia?

Ludzie siedzący przy sąsiednim stoliku wstrzymali oddech, ale Woolf i Sara zachowali kamienne twarze.

— W porządku — skinął głową. — Słuszne pytanie. Po pierwsze, wbrew temu, co mogli panu naopowiadać ludzie z Ministerstwa Obrony, nie mam absolutnie nic wspólnego z narkotykami. Nic. Brałem kiedyś penicylinę, ale to wszystko. I kropka.

Nie, to mi z pewnością nie wystarczało. Ani trochę. Zakończenie wypowiedzi słowami „i kropka” nie czyni jej niepodważalną.

— No cóż — powiedziałem — proszę wybaczyć mój typowo angielski cynizm, ale czy nie mamy tu do czynienia z przypadkiem „Cóż innego mógłbym w tej sytuacji powiedzieć?”

Sara spojrzała na mnie z rozdrażnieniem i przyszło mi do głowy, że być może trochę przesadziłem. Ale natychmiast pomyślałem, że co tam, piękne ścięgna pięknymi ścięgnami, ale pewne rzeczy wymagają wyjaśnienia.

— Przepraszam, że podniosłem tę kwestię, zanim w ogóle zaczął pan swoje wyjaśnienia — kontynuowałem — ale zakładam, że spotkaliśmy się, aby szczerze sobie pomówić. A więc mówię szczerze.

Woolf odgryzł kolejny kęs i utkwił wzrok w talerzu. Dopiero po chwili zorientowałem się, że odpowiedź na moje pytanie pozostawił Sarze.

— Thomas — podjęła, a ja zwróciłem na nią wzrok. Jej oczy były duże, okrągłe i rozciągały się między dwoma krańcami wszechświata. — Miałam brata. Michaela. Cztery lata starszego ode mnie.

O rany! Miała.

— Michael zmarł, będąc na pierwszym roku Bates University. Amfetamina, metakwalon, heroina. Miał dwadzieścia lat.

Zamilkła, a ja musiałem coś powiedzieć. Coś. Cokolwiek.

— Przykro mi.

Bo co innego można powiedzieć w takiej sytuacji? Mówi się trudno? Podasz mi sól? Zdałem sobie sprawę, że kulę się nad stołem, starając się okazać żal, ale na niewiele się to zdało. W takiej sprawie człowiek zawsze jest outsiderem.

— Mówię to panu — odezwała się wreszcie — wyłącznie z jednego powodu: aby miał pan świadomość, że mój ojciec — spojrzała na Woolfa, który siedział z pochyloną głową — prędzej zająłby się wyprawą na Księżyc niż handlem narkotykami. Po prostu. Daję za to głowę.

I kropka.

Przez chwilę unikali swojego i mojego wzroku.

— No cóż, przykro mi — mruknąłem. — Bardzo, bardzo mi przykro.

Siedzieliśmy tak sobie przez kilka minut, mała wysepka ciszy pośrodku restauracyjnego zgiełku, po czym niespodziewanie Woolf włączył na twarzy uśmiech i najwyraźniej odzyskał dawny entuzjazm.

— Dzięki, Thomas — powiedział. — Ale co się stało, to! się nie odstanie. Dla mnie i dla Sary to już przeszłość, z którą uporaliśmy się dawno temu. Teraz chciałbyś się zapewne dowiedzieć, dlaczego zaproponowałem ci zabicie samego siebie.

Siedząca przy sąsiednim stoliku kobieta odwróciła się i spojrzała na Woolfa ze zdumieniem. Musiała się chyba przesłyszeć. A może jednak nie? Potrząsnęła głową i zajęła się na powrót swoim homarem.

— W skrócie — zgodziłem się.

— To bardzo proste — odparł. — Chciałem się przekonać, jakim jesteś człowiekiem.

Spojrzał na mnie, zaciskając usta w życzliwą, prostą linię, — Rozumiem — powiedziałem, choć nie rozumiałem kompletnie niczego. Tak to pewnie jest, kiedy prosi się o wyjaśnienie czegoś w skrócie. Zamrugałem kilka razy, oparłem się na krześle i starałem się sprawiać wrażenie zagniewanego.

— Nie lepiej było zadzwonić do dyrektora szkoły, do której kiedyś chodziłem? Albo do byłej dziewczyny? Jak rozumiem, uznał pan to za głupi pomysł.

Woolf potrząsnął głową.

— Wcale nie. Zadzwoniłem do nich wszystkich.

To był szok. Prawdziwy szok. Wciąż dostaję rumieńców, kiedy przypominam sobie, że oszukiwałem na maturze z chemii i dostałem szóstkę, choć doświadczeni nauczyciele spodziewali się raczej jedynki. Wiedziałem, że pewnego dnia prawda wyjdzie na jaw. Po prostu wiedziałem.

— Naprawdę? I jak wypadłem?

Woolf uśmiechnął się.

— Dobrze. Dwie z twoich dziewczyn stwierdziły, że jesteś strasznie upierdliwy, ale w pozostałych przypadkach ocena okazała się całkiem przyzwoita.

— To miłe — powiedziałem.

Woolf ciągnął dalej, jakby odczytywał jakąś listę.

— Jesteś mądry. Twardy. Szczery. Pozytywnie oceniony przebieg służby w Armii Szkockiej.

— Gwardii — poprawiłem, ale zignorował tę uwagę i kontynuował:

— A, co z mojego punktu widzenia najistotniejsze, jesteś bankrutem.

Uśmiechnął się ponownie, czym mnie zirytował.

— Pominął pan moje akwarele — przypomniałem.

— To też? Co za człowiek! Jedyne, co pozostało mi sprawdzić, to czy można cię kupić.

— Zgadza się. Stąd pięćdziesiąt tysięcy.

Woolf skinął głową.

Sprawy zaczynały wymykać się spod kontroli. Wiedziałem, że w pewnym momencie powinienem wygłosić zdecydowaną przemowę, kim jestem i za kogo oni się do cholery uważają, rozpytując dookoła, kim jestem. Miałem wrócić do tego, kim jestem, po podaniu deseru, ale odpowiedni moment jakoś nigdy się nie pojawił. Mimo tego, w jaki sposób mnie potraktował, mimo całego tego węszenia po szkolnych raportach, nie potrafiłem się zmusić do niechęci wobec Woolfa. Coś mi się w nim podobało. A co się tyczy Sary, cóż mogę powiedzieć… Ładne ścięgna.

Mimo wszystko nie zaszkodziło spróbować ździebko ostrzejszego tonu.

— Niech zgadnę — zacząłem, spoglądając surowo na Woolfa. — Kiedy już się pan dowiedział, że nie można innie kupić, postanowił pan jednak spróbować?

Nawet się nie zająknął.

— Otóż to — odparł.

Dość. Miałem dość, i to dokładnie w tej chwili. Istnieje granica, której gentleman nie przekracza, ja również. Cisnąłem serwetkę na stół.

— To naprawdę fascynujące — powiedziałem — i przypuszczam, że gdybym był innego rodzaju człowiekiem, taka propozycja mogłaby mi nawet pochlebiać. Teraz jednak chcę wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Jeżeli mi pan tego w tej chwili nie wyjaśni, odejdę od stolika, odejdę z waszego życia, a prawdopodobnie nawet wyjadę z kraju.

Zauważyłem, że Sara mnie obserwuje, ale nie odrywałem wzroku od Woolfa. Ścigał widelcem po talerzu ostatniego ziemniaka i zagonił go do kałuży sosu. Wtedy jednak odłożył widelec i zaczął bardzo szybko mówić.

— Wie pan coś na temat wojny w Zatoce Perskiej, panie Lang? — zapytał.

Nie wiem, co się stało z Thomasem, ale jego nastrój z całą pewnością uległ pewnej zmianie.

— Tak, panie Woolf. Wiem coś na temat wojny w Zatoce Perskiej.

— Nie, nic pan nie wie. Idę o każdy zakład, że nie ma pan najmniejszego cholernego pojęcia, co tam się dzieje. Zna pan pojęcie kompleksu wojskowo-przemysłowego?

Mówił jakby był akwizytorem, starającym się zdruzgotać moje szyki obronne, a ja chciałem, żeby trochę zwolnił. Pociągnąłem długi łyk wina.

— Dwight Eisenhower — powiedziałem w końcu. — Tak, znam. Byłem jego częścią, jeżeli pan pamięta.

— Z całym szacunkiem, panie Lang, był pan bardzo małą częścią. Zbyt małą, proszę mi wybaczyć te słowa, zbyt małą, aby zdawać sobie sprawę, że nią pan jest.

— Jak pan chce — mruknąłem.

— A teraz niech pan spróbuje zgadnąć, co jest obecnie najważniejszym dobrem na świecie? Tak ważnym, że wytworzenie i sprzedaż każdego innego dobra zależy właśnie od niego. Ropa naftowa, złoto, jedzenie. Jak pan sądzi?

— Coś mi mówi — powiedziałem — że zaraz się od pana dowiem, że chodzi o broń.

Woolf nachylił się nad stołem, za szybko i za daleko, jak na mój gust.

— Zgadza się, panie Lang. To największa gałąź przemysłu na świecie i każdy rząd o tym wie. Jeżeli polityk zaczyna walczyć z przemysłem wojskowym, obudzi się następnego dnia i nie będzie już politykiem. W niektórych przypadkach może się w ogóle nie obudzić. Nie ma znaczenia, czy stara się wprowadzić prawo dotyczące rejestracji broni w stanie Idaho, czy powstrzymać sprzedaż F-16 irackim siłom powietrznym. Jeżeli nadepniesz im na odcisk, oni nadepną ci na głowę. I kropka.

Woolf oparł się na krześle i otarł pot z czoła.

— Panie Woolf — zacząłem. — Zdaję sobie sprawę, że musi to być dla pana dziwne uczucie przebywać tu, w Anglii. Zdaję sobie sprawę, że musimy budzić pańskie zdumienie jako naród prostaków, którzy dopiero dzień przed pana przylotem uzyskali dostęp do ciepłej i zimnej wody w domach, więc być może zdziwi się pan, kiedy powiem, że już wcześniej wiele słyszałem na ten temat.

— Niech pan go wysłucha, dobrze? — włączyła się Sara i lekko podskoczyłem, słysząc gniew w jej głosie. Kiedy na nią popatrzyłem, odwzajemniła spojrzenie, mocno zaciskając usta.

— Czy słyszał pan kiedyś o Blefie Stoltoia? — zapytał Woolf.

Odwróciłem się z powrotem w jego stronę.

— Blefie… nie, nie sądzę.

— Nieważne — powiedział. — Anatol Stoltoi był generałem Armii Czerwonej. Szefem sztabu za czasów Chruszczowa. Poświęcił całą karierę przekonywaniu USA, że Rosjanie mają trzydzieści razy więcej rakiet niż Stany Zjednoczone. Na tym polegało jego zadanie. Dzieło jego życia.

— No i udało mu się, prawda?

— Z korzyścią dla nas, tak.

— Nas, czyli… ?

— Pentagon dobrze wiedział, że Stoltoi opowiada kompletne brednie. Wiedział. Ale nie powstrzymało go to przed znalezieniem uzasadnienia dla największych zbrojeń, jakie kiedykolwiek widział świat.

— Być może zawiniło wypite wino, ale strasznie ciężko przychodziło mi połapać się w tym wszystkim.

— No tak — powiedziałem. — W takim razie zróbmy coś w tej sprawie. Gdzie się zapodział mój wehikuł czasu? A, już wiem, w przyszłej środzie.

Sara wydała z siebie cichy syk i odwróciła wzrok. Być może miała rację, być może zachowywałem się niepoważnie, ale na litość boską, dokąd zmierzała ta rozmowa?

Woolf przymknął na chwilę oczy, gromadząc zapasy cierpliwości.

— Jak pan sądzi — zapytał powoli — czego najbardziej potrzebuje przemysł zbrojeniowy?

Podrapałem się po głowie z należytą powagą.

— Klientów?

— Wojny — powiedział Woolf. — Konfliktu. Zamieszek.

Zaczyna się, pomyślałem. Nadchodzi wielka teoria.

— Rozumiem. Stara się pan mi powiedzieć, że wojna w Zatoce Perskiej została wszczęta przez producentów broni?

Naprawdę zachowywałem się tak uprzejmie, jak tylko mogłem.

Woolf nie odpowiedział. Siedział z lekko przechyloną na bok głową, obserwując mnie i zastanawiając się, czy wybrał nieodpowiedniego człowieka. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości.

— Ale tak na serio… — podjąłem. — To właśnie chce mi pan powiedzieć? To znaczy naprawdę chciałbym się dowiedzieć, jakie jest pańskie zdanie na ten temat. Chciałbym się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

— Widział pan relacje w telewizji? — zapytała Sara, podczas gdy Woolf nieustannie mi się przyglądał. — Inteligentne bomby, system antyrakietowy Patriot i inne zabawki?

— Widziałem — potwierdziłem.

— Producenci broni, Thomas, wykorzystują te nagrania w filmach promocyjnych pokazywanych na targach — zbrojeniowych na całym świecie. Ludzie umierają, a oni wykorzystują zdjęcia w reklamach. Ohydne.

— Słusznie — przyznałem. — Zgoda. Świat to okropne miejsce i wszyscy wolelibyśmy raczej mieszkać na Saturnie. Ale co to ma konkretnie wspólnego ze mną?

Podczas gdy Woolfowie wymieniali znaczące spojrzenia, desperacko starałem się ukryć ogromne współczucie, jakie dla nich czułem. Nie ulegało wątpliwości, że zaprzątnęli sobie głowy jakąś koszmarną teorią spiskową, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa miała pochłonąć najlepsze lata ich życia. Będą wycinać artykuły z gazet, uczestniczyć w seminariach na temat trawiastych pagórków i nic, co powiem, nie zawróci ich z tej drogi. Najlepiej byłoby podrzucić im ukradkiem dwa funty na pokrycie kosztów taśmy klejącej i udać się w swoją stronę.

Starałem się usilnie znaleźć jakąś wiarygodną wymówkę, aby sobie pójść, kiedy zdałem sobie sprawę, że Woolf od jakiegoś czasu szarpie się z aktówką, a teraz, kiedy ją już otworzył, wyciągnął kilka błyszczących fotografii w formacie dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów.

Podał mi tę, która znajdowała się na wierzchu.

Zdjęcie przedstawiało helikopter podczas walki. Nie potrafiłem oszacować jego wielkości, ale nie przypominał żadnego ze znanych mi z widzenia lub słyszenia modeli. Miał dwa wirniki nośne kręcące się niecały metr od pojedynczego masztu; zauważyłem brak śmigła ogonowego. Kadłub wydawał się krótki w porównaniu z całością. Maszyna była pomalowana na czarno i nigdzie nie mogłem dostrzec oznaczeń identyfikacyjnych.

Podniosłem wzrok na Woolfa, licząc, że usłyszę wyjaśnienie, ale on po prostu podał mi kolejne zdjęcie. To zostało zrobione z góry, więc pokazywało tło; zaskoczyło mnie, że okazał się nim obszar miejski. Ten sam albo podobny helikopter wisiał w powietrzu między dwoma anonimowymi wieżowcami i teraz mogłem już z całą pewnością stwierdzić, że była to mała, być może jednomiejscowa maszyna.

Trzecia fotografia przedstawiała znaczne zbliżenie helikoptera znajdującego się na ziemi. Do czegokolwiek służył, na pewno miał charakter wojskowy, ponieważ na kadłubie pod kabiną pilota zamontowano dużą ilość paskudnie wyglądającego uzbrojenia. Rakiety Hydra 70 mm, pociski powietrze-ziemia Hellfire, karabiny maszynowe kaliber .50 i kupa innego sprzętu. Duża zabawka dla dużych chłopców.

— Skąd pan wziął te zdjęcia? — zapytałem.

Woolf pokręcił głową.

— To nieistotne.

— Wydaje mi się, że jednak istotne. Mam silne prze czucie, panie Woolf, że nie powinien pan posiadać tych fotografii.

Woolf odchylił głowę do tyłu, jakby w końcu zaczął tracić do mnie cierpliwość.

— To nieistotne, skąd je wziąłem — powiedział. — Istotne jest to, co się na nich znajduje. To bardzo ważny statek powietrzny, panie Lang. Może mi pan wierzyć. Bardzo, bardzo ważny.

Wierzyłem mu. Dlaczego miałbym nie wierzyć?

— Od dwunastu lat — wyjaśnił Woolf — Pentagon realizuje program LH. Jego celem jest zastąpienie pocisków przeciwczołgowych Cobra i Super-Cobra, których Siły Powietrzne Armii Stanów Zjednoczonych i piechota morska używają od czasów wojny w Wietnamie.

— LH? — zapytałem niepewnie.

— Lekki helikopter — odpowiedziała Sara z miną „No i kto by przypuszczał, że tego nie wiesz”. Woolf senior kontynuował:

— Ten statek powietrzny to odpowiedź na program. Został wyprodukowany przez Mackie Corporation of America, a zaprojektowano go do wykorzystania w operacjach tłumienia rewolt. Operacjach antyterrorystycznych. Rynkiem zbytu, poza zaopatrzeniem Pentagonu, są policja i siły porządkowe na całym świecie. Ale przy cenie dwa i pół miliona za sztukę ciężko będzie je opchnąć.

— Tak — zgodziłem się. — Mogę sobie to wyobrazić.

Jeszcze raz spojrzałem na zdjęcia i desperacko próbowałem wymyślić jakąś inteligentną uwagę.

— Dlaczego dwa wirniki nośne? Taka konstrukcja wygląda na odrobinę skomplikowaną.

Zauważyłem, jak spoglądają po sobie, ale nie potrafiłem odgadnąć, co to oznacza.

— Nie ma pan najmniejszego pojęcia o helikopterach, prawda? — odezwał się w końcu Woolf.

Wzruszyłem ramionami.

— Są hałaśliwe — powiedziałem. — Często się rozbijają, To mniej więcej wszystko.

— Są powolne — włączyła się Sara. — powolne i z tego powodu narażone na niebezpieczeństwo na polu bitwy. Współczesny helikopter atakujący może przemieszczać się z prędkością około czterystu kilometrów na godzinę.

Już miałem powiedzieć, że jak dla mnie to dość prędko, ale Sara mówiła dalej:

— Współczesny myśliwiec przelatuje kilometr w dwie i pół sekundy.

Bez przywoływania kelnera i poproszenia o ołówek i kartkę papieru nie miałem najmniejszej szansy policzyć, czy to szybciej, czy wolniej niż czterysta kilometrów na godzinę, więc tylko kiwnąłem głową i pozwoliłem jej kontynuować.

— Tym, co ogranicza prędkość konwencjonalnego helikoptera — powiedziała powoli, wyczuwając moje zakłopotanie — jest pojedyncze śmigło.

— Naturalnie — potwierdziłem i usadowiłem się wygodnie na krześle w oczekiwaniu na imponująco fachowy wykład Sary.

Wiele z tego, co miała do powiedzenia, wlatywało mi jednym uchem i natychmiast wylatywało drugim, ale ogólny zarys, jeżeli dobrze go zrozumiałem, wydawał się brzmieć następująco:

Według tego, co powiedziała Sara, przekrój poprzeczny przez łopatkę śmigła w helikopterze przypomina mniej więcej przekrój przez skrzydło w samolocie. Jej kształt wytwarza różnicę ciśnień w powietrzu przepływającym nad górną i dolną powierzchnią, co w rezultacie prowadzi do powstania siły nośnej. Łopatka różni się jednak od skrzydła samolotu tym, że kiedy helikopter porusza się do przodu, powietrze zaczyna szybciej przepływać nad łopatką, która przesuwa się do przodu, niż nad tą. która przesuwa się do tyłu. Powstająca w ten sposób siła nośna jest nierówna po obu stronach helikoptera, a wraz ze wzrostem prędkości zwiększa się owa nierówność. W końcu „cofająca” się łopatka w ogóle przestaje wytwarzać siłę nośną, a helikopter gwałtownie przechyla się do tyłu i spada na ziemię. To, według Sary, był aspekt negatywny.

— Ludzie z Mackie połączyli dwa kręcące się w przeciwnych kierunkach wirniki wałkiem współosiowym. Równa siła nośna po obu stronach łopatki śmigła to możliwość niemal dwukrotnego zwiększenia prędkości. A także brak reakcji momentu obrotowego, a więc nie ma potrzeby montowania śmigła ogonowego. Mniejszy, szybszy, zwrotniejszy. Taka maszyna będzie przypuszczalnie zdolna do poruszania się z prędkością ponad sześciuset pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Powoli pokiwałem głową, starając się okazać, że jestem pod wrażeniem, ale tak znowu bez przesady.

— No dobrze — zgodziłem się. — Ale przecież pociski ziemia-powietrze Javelin robią prawie tysiąc sześćset cholernych kilometrów na godzinę.

Sara wbiła we mnie wzrok. Jak śmiałem podważać jej kompetencje techniczne w tej sprawie!

— Chodzi mi o to — brnąłem dalej — że niewiele to zmienia. To nadal jest helikopter i nadal można go zestrzelić. Nie jest niezwyciężony.

Sara przymknęła na sekundę oczy, zastanawiając się, jakich słów użyć, aby zrozumiał je idiota.

— Jeżeli człowiek wystrzeliwujący pocisk ziemia-powietrze zna się na rzeczy — wyjaśniła — jeżeli jest odpowiednio wyszkolony, przygotowany, wtedy ma szansę, Tylko jedną szansę. Ale idea polega na tym, że nie będzie miał czasu, aby się przygotować. Ten helikopter dopadnie go, kiedy będzie przecierał zaspane oczy.

Spojrzała na mnie surowo. Zrozumiałeś wreszcie?

— Proszę mi wierzyć, panie Lang — kontynuowała, karząc mnie za bezczelność — mówimy tu o helikopterze następnej generacji.

Wskazała głową na zdjęcia.

— No dobrze — powtórzyłem. — Okay. W takim razie muszą się cieszyć, jak nie wiem co.

— Cieszą się, Thomas — powiedział Woolf. — Bardzo, bardzo się cieszą z tej maszyny. W tej chwili goście z Mackie mają tylko jeden problem.

Ktoś niewątpliwie powinien w tym momencie zapytać ”to znaczy?”.

— To znaczy? — zapytałem.

— Nikt w Pentagonie nie wierzy, że to się może udać.

Zastanawiałem się przez chwilę.

— No to nie mogą poprosić o jazdę próbną? Przelecieć się kilka razy dookoła budynku?

Woolf wziął głęboki oddech i wyczułem, że nareszcie zbliżamy się do głównej propozycji wieczoru.

— Maszynę uda się sprzedać Pentagonowi i pięćdziesięciu innym siłom powietrznym z całego świata, jeżeli zobaczą ją w akcji w jakiejś poważnej operacji antyterrorystycznej.

— W porządku — powiedziałem. — Twierdzi pan, że muszą zaczekać na kolejną olimpiadę w Monachium?

Woolf nie spieszył się, odwlekając puentę, aby podkreślić jej znaczenie.

— Nie to mam na myśli, panie Lang — oznajmił. — Mam na myśli to, że oni postarają się, aby kolejna olimpiada w Monachium się wydarzyła.

— Dlaczego pan mi to mówi?

Piliśmy już w tym momencie kawę, a zdjęcia powędrowały z powrotem do teczki.

— Jeżeli ma pan rację — powiedziałem — a osobiście ugrzęzłem gdzieś w połowie tego „jeżeli” z pękniętą oponą i brakiem zapasowej, ale jeżeli ma pan rację, co pan zamierza w tej sprawie zrobić? Napisać do „Washington Post”? Do Esther Rantzen? Co pan zamierza?

Woolfowie zamilkli i nie byłem do końca pewien dlaczego. Być może uznali, że wystarczy przedstawić mi swoją teorię, a ja natychmiast poderwę się na nogi, naostrzę maselniczkę i zawołam: „Śmierć producentom broni!”. Mnie to jednak kompletnie nie wystarczało. No bo jakim cudem?

— Czy uważasz się za dobrego człowieka, Thomas? To był Woolf.

— Nie, nie uważam się — odparłem. Sara podniosła wzrok.

— Za jakiego w takim razie?

— Uważam się za człowieka wysokiego. Biednego. Człowieka z pełnym żołądkiem. Człowieka z motocyklem — przerwałem i poczułem na sobie jej wzrok. — Nie wiem, co rozumiecie przez „dobry”.

— Chodzi nam o to, czy stoisz po stronie aniołów — wyjaśnił Woolf.

— Anioły nie istnieją — odpowiedziałem szybko. — Przykro mi, ale nie istnieją.

Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Woolf powoli kiwał głową, jakby przyznawał, że, owszem, jest to jakiś punkt widzenia, tyle tylko, że niezmiernie przykry. Sara westchnęła i wstała.

— Panowie wybaczą.

Razem z Woolfem chwyciliśmy za swoje krzesła, ale zanim zdołaliśmy wykonać jakikolwiek znaczący akt powstania z miejsc, Sara znajdowała się już w połowie sali. Podeszła do kelnera, szepnęła mu coś do ucha, skinęła głową, kiedy odpowiedział, i skierowała się ku sklepionemu przejściu w tylnej części sali.

— Thomas — podjął Woolf — pozwól, że ujmę to w ten sposób. Źli ludzie szykują się do zrobienia złych rzeczy. Mamy szansę ich powstrzymać. Pomożesz nam?

Zamilkł. Czekał, co powiem.

— Wciąż nie odpowiedział pan na moje pytanie — odparłem. — Jakie są wasze plany? Niech pan mi je zdradzi. Co jest złego w pójściu z tą sprawą do prasy? Albo na policję? Albo do CIA? Wystarczy przecież, że weźmiemy książkę telefoniczną, kilka monet i po problemie.

Woolf potrząsnął głową z irytacją i postukał knykciami w stół.

— Nie słuchałeś tego, co mówiłem, Thomas — powiedział. — Mamy tu do czynienia z biznesem. Największym biznesem na świecie. Kapitał. Nie staje się do walki z kapitałem przy pomocy telefonu i dwóch uprzejmych listów do kongresmanów.

Wstałem, chwiejąc się lekko od wypitego wina. Lub rozmowy.

— Wychodzi pan? — zapytał Woolf, nie podnosząc głowy.

— Być może — odparłem. — Być może — naprawdę nie wiedziałem, co zamierzam zrobić. — Ale najpierw udam się do toalety.

Z całą pewnością to właśnie zamierzałem zrobić, ponieważ byłem zdezorientowany, a widok porcelany pomaga mi się skupić.

Powoli przeszedłem przez restaurację w kierunku tylnego przejścia, w głowie dzwoniły mi wszelkiego rodzaju źle poukładane osobiste pakunki, które mogą spaść z półki i uszkodzić współpasażerów — po co w ogóle rozmyślałem o odrywaniu się od ziemi, pasach startowych i wyruszaniu w długą podróż? Musiałem się z tego wyplątać i szybko się ulotnić. Już samo przeglądanie tych fotografii było wystarczająco głupie.

Skręciłem ku przejściu i zobaczyłem, że Sara stoi we wnęce przy automacie telefonicznym. Była odwrócona tyłem do mnie, głowę pochyliła do przodu, tak że niemal opierała się nią o ścianę. Stałem tam przez chwilę, przyglądając się jej szyi, włosom, ramionom i, no dobrze, wydaje mi się, że zerknąłem też na jej tyłek.

— Cześć — odezwałem się głupawo.

Odwróciła się gwałtownie i przez króciutką chwilę wydawało mi się, że widzę na jej twarzy prawdziwy strach — przed czym, nie miałem najmniejszego pojęcia — ale natychmiast się uśmiechnęła i odłożyła słuchawkę.

— No to jak — powiedziała, robiąc krok w moim kierunku — należysz do zespołu?

Po chwili odwzajemniłem uśmiech i zacząłem wypowiadać słowo „właściwie”, którego używam zawsze, kiedy brakuje mi słów. Spróbujcie sami, a przekonacie się, że aby wydobyć z siebie dźwięk „w”, trzeba w odpowiedni sposób wydąć usta — w bardzo podobny kształt, jak podczas gwizdania. A może nawet całowania.

Sara mnie pocałowała.

Sara pocałowała mnie.

Wyglądało to tak, że ja stałem z wydętymi wargami i skołowaciałym mózgiem, a ona po prostu podeszła do mnie i wepchnęła język w moje usta. Przez chwilę myślałem, że może potknęła się na wystającej klepce i odruchowo wystawiła język, ale jakoś nie wydawało mi się to specjalnie prawdopodobne, zresztą po odzyskaniu równowagi uchowałaby przecież język z powrotem, prawda?

Nie, z całą pewnością mnie całowała. Zupełnie jak na filmie. Zupełnie nie jak w moim życiu. Przez dwie sekundy byłem zbyt zaskoczony, aby odpowiednio zareagować, muszę też przyznać, że wyszedłem z wprawy, ponieważ od ostatniego całowania upłynęło dużo czasu. Jeżeli dobrze pamiętam, miało ono miejsce za panowania Ramzesa III, kiedy zajmowałem się zbieraniem oliwek. Nie jestem pewien, jak mi wtedy poszło.

Smakowała pastą do zębów, winem, perfumami i niebem w pogodny dzień.

— Więc należysz do zespołu? — zapytała ponownie, a z faktu, iż wypowiedziała te słowa wyraźnie, wywnioskowałem, że w pewnym momencie musiała wyjąć język z moich ust, chociaż ja wciąż go czułem i wiedziałem, że już zawsze będę w stanie przywołać ten smak. Otworzyłem oczy.

Stała, patrząc na mnie. Tak, to zdecydowanie była ona. Nie kelner ani wieszak na kapelusze.

— Właściwie — wybąkałem.

Wróciliśmy do stolika, Woolf podpisywał się na rachunku do karty kredytowej. Być może na świecie miały miejsce również jakieś inne wydarzenia, nie jestem pewien.

— Dziękuję za kolację — powiedziałem jak robot.

Woolf machnął ręką i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Cała przyjemność po mojej stronie, Tom.

Był zadowolony, że powiedziałem tak. Tak, jak „Tak, zastanowię się nad tym”.

Nad czym dokładnie miałem się zastanowić, tego jakoś nikt nie potrafił sprecyzować, ale to wystarczyło, aby usatysfakcjonować Woolfa, a na razie wszyscy mieliśmy powody do zadowolenia. Wziąłem do ręki teczkę i jeszcze raz przejrzałem zdjęcia jedno po drugim.

Mały, szybki i niebezpieczny.

Sara również była, jak sądzę, zadowolona, choć w tym akurat momencie zachowywała się, jakby poza przyzwoitym posiłkiem i krótką pogawędką o nowych czasach nic się nie wydarzyło.

Niebezpieczny, szybki i mały.

A może za tym spokojem krył się kipiący wir emocji, a ona kontrolowała się tylko ze względu na obecność ojca.

Mały, szybki i niebezpieczny.

Przestałem myśleć o Sarze.

Oglądając przesuwające się przed moimi oczami fotografie tego paskudnego urządzenia, miałem wrażenie, że stopniowo budzę się z jakiegoś snu lub rzeczywistości i przechodzę do innego snu lub innej rzeczywistości. Wiem, brzmi to dziwacznie, ale ascetyczność tej maszyny — jej brzydota, niewątpliwa efektywność, czysta bezlitosność — wydawała się sączyć z papieru na moje dłonie, mrożąc mi krew w żyłach. Woolf chyba odgadł, o czym myślę.

— Nie ma oficjalnej nazwy — powiedział, wskazując na zdjęcia. — Ale tymczasowo określa się go jako Statek Powietrzny do Kontroli Terenów Miejskich i Ochrony Porządku Publicznego.

— SPOKO — powiedziałem trochę bez sensu.

— Umie pan też literować? — zapytała Sara, niemal się uśmiechając.

— Stąd robocza nazwa nadana prototypowi — dodał Woolf.

— Czyli?

Żadne z nich nie odpowiedziało, więc podniosłem wzrok i przekonałem się, że Woolf czekał, aż nasze spojrzenia się spotkają.

— Absolwent.

Rozdział 7

Włos kobiety pociągnie więcej niż sto par wołów.

James Howell

Śmigałem moim kawasaki po Victoria Embankment wyłącznie dla hecy. Żeby oczyścić rury i umysł.

Nie powiedziałem Woolfom o telefonie i paskudnym amerykańskim głosie po drugiej stronie. „Projekt Absolwent” mogło znaczyć cokolwiek — mogło nawet chodzić o absolwentów uniwersytetu — nie znałem też tożsamości dzwoniącego. Kiedy ma się do czynienia z ludźmi wyznającymi teorię spiskową — pocałunek pocałunkiem, ale bezsprzecznie z takimi właśnie ludźmi miałem do czynienia — nie ma sensu przedstawiać im dodatkowych zbiegów okoliczności, którymi mogliby się podniecać.

Opuściliśmy restaurację w stanie życzliwego rozejmu. Na chodniku Woolf uścisnął mi ramię, ponowił swoją propozycję i powiedział, żebym się z nią przespał, co mnie mocno zszokowało, ponieważ dokładnie wtedy wpatrywałem się w tyłek Sary. Kiedy jednak zdałem sobie sprawę, co tak naprawdę miał na myśli, obiecałem, że postąpię zgodnie z jego prośbą. Z grzeczności zapytałem, jak mogę się z nim skontaktować. Mrugnął i powiedział, że sam mnie znajdzie, czym się za bardzo nie przejmowałem.

Istniał oczywiście jeden szczególnie dobry powód, aby zachować względy Woolfa. Nawet jeżeli był dziwadłem i maniakiem, nawet jeżeli jego córka była jedynie bardzo atrakcyjnym manekinem do prezentacji żakietów, niezaprzeczalnie oboje posiadali pewien urok.

Staram się przez to powiedzieć, że złożyli całkiem pokaźną ilość tego uroku na moim koncie bankowym.

Proszę, nie zrozumcie mnie źle. Zazwyczaj nie przykładam większej wagi do pieniędzy. Oczywiście nie należę do ludzi, którzy pracują za darmo; nic w tym stylu. Każę sobie płacić za swoje usługi, na czymkolwiek one polegają, i złości mnie, kiedy ktoś jest mi winien pieniądze. Ale jednocześnie mogę chyba szczerze powiedzieć, że nigdy specjalnie nie uganiałem się za pieniędzmi. Nigdy nie podjąłem się niczego, co nie sprawiałoby mi choćby niewielkiej przyjemności, tylko z pobudek finansowych. Ktoś taki jak Paulie — wiele razy sam mi to mówił — spędza większą część dnia na zdobywaniu pieniędzy bądź na zastanawianiu się, jak je zdobyć. Paulie potrafi zachować się w sposób nieprzyjemny — a nawet niemoralny — jeżeli zarysuje się perspektywa otrzymania czeku z okrągłą sumką, nie będzie miał oporów. Do dzieła, powie Paulie.

Ze mną jednak sprawa ma się inaczej. Jestem ulepiony z zupełnie innej gliny. Jedyna korzyść wynikająca z posiadania pieniędzy, jedyny pozytywny aspekt tego w sumie dość wulgarnego dobra, to moim zdaniem fakt, iż za pieniądze można kupić różne rzeczy.

A rzeczy darzę naprawdę sporą sympatią.

Zdawałem sobie sprawę, że pięćdziesiąt tysięcy dolarów od Woolfa nie zapewni mi wiecznego szczęścia. Nie mogłem za nie kupić willi w Antibes, ani nawet wynająć jakiejś na więcej niż półtora dnia. Niemniej jednak były użyteczne. Poprawiały samopoczucie. Dzięki nim na moim stoliku pojawiały się papierosy.

A jeżeli w celu przynajmniej częściowego podtrzymania owego dobrego samopoczucia musiałbym spędzić kilka wieczorów w rozdziałach powieści Roberta Ludluma, całując się okresowo z piękną kobietą — jakoś bym to chyba zniósł.

Minęła północ, na Embankment panował niewielki ruch. Droga była sucha, a ponieważ mój zzr miał ochotę sobie pogalopować, wrzuciłem trzeci bieg i odegrałem w myślach fragmenty kilku rozmów kapitana Kirka z panem Chekovem, gdy tymczasem wszechświat przemeblowywał się dookoła mojego tylnego koła. Prawdopodobnie flirtowałem z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, kiedy w zasięgu wzroku pojawił się most Westminster. Musnąłem hamulce i lekko przeniosłem ciężar ciała, przygotowując się do przechylenia motocykla i skrętu w prawo. Światła przed Parliament Square zmieniały się właśnie na zielone i ciemnoniebieski ford powoli ruszał z miejsca, więc wdusiłem mocniej pedał gazu i przygotowałem się do wyminięcia go po zewnętrznej stronie zakrętu. Kiedy się z nim zrównałem — prawe kolano zbliżyło się do asfaltu — ford zaczął odbijać w lewo, a ja wyprostowałem się, aby minąć go szerszym łukiem.

Myślałem wtedy, że mnie po prostu nie zauważył. Sądziłem, że to jakiś zwyczajny kierowca.

Czas ma zabawne właściwości.

Poznałem kiedyś pilota RAF-u. Opowiedział mi, jak razem ze swoim nawigatorem musieli się katapultować z bardzo drogiego myśliwca Tornado GR1 sto metrów nad dolinami Yorkshire z powodu, jak to nazwał, „ptasiego uderzenia”. (W ten sposób, według mnie, dość niesprawiedliwie zakładano, że winę za całą sytuację ponosił ptak; zupełnie jakby ten skrzydlaty młodzieniec przez złośliwość starał się rozmyślnie zderzyć czołowo z dwudziestoma tonami metalu przemieszczającymi się w przeciwnym kierunku niemal z prędkością dźwięku.)

Tak czy inaczej, puenta opowieści jest taka, że po wypadku pilot i nawigator zostali zaprowadzeni do pokoju przesłuchań, gdzie nieprzerwanie przez godzinę i piętnaście minut rozmawiali z oficerami śledczymi o tym, co widzieli, słyszeli, czuli i zrobili w momencie zderzenia.

Przez godzinę i piętnaście minut.

Kiedy jednak wreszcie wydobyto z wraku czarną skrzynkę, okazało się, że czas między wpadnięciem ptaka we wlot silnika a katapultowaniem się załogi wyniósł niewiele poniżej czterech sekund.

Cztery sekundy. Bum, raz, dwa, trzy, świeże powietrze.

Niezbyt chciało mi się wierzyć w tę historię, kiedy ją usłyszałem. Poza wszystkim pilot był żylastym chucherkiem z przyprawiającymi o gęsią skórkę niebieskimi oczami, które często mają ludzie bardzo sprawni fizycznie. A poza tym w całej historii opowiadałem się zdecydowanie po stronie ptaka.

Ale teraz już w nią wierzę.

Wierzę, ponieważ kierowca forda wcale nie skręcił w prawo. Przeżyłem wiele nieprzyjemnych i mało satysfakcjonujących chwil, kiedy blokował mnie na całej szerokości jezdni między barierkami wzdłuż Izby Gmin. Kiedy ja hamowałem, hamował i on. Kiedy przyspieszałem, on również przyspieszał. Kiedy pochyliłem motocykl, aby wykonać skręt, zbliżył się do barierek, ocierając się o moje ramię boczną szybą.

Tak, z całą pewnością mógłbym opowiadać przez godzinę o tych barierkach. I znacznie dłużej o chwili, kiedy zorientowałem się, że za kierownicą forda z całą pewnością nie siedzi zwykły kierowca. W istocie był świetnym kierowcą.

Nie był to rover, a to już o czymś świadczyło. Musiał mieć zainstalowany radioodbiornik, którym naprowadzono go na pozycję, ponieważ nikt mnie nie mijał na Embankment. Kiedy się zrównaliśmy, pasażer zaczął mi się przyglądać i na pewno nie mówił do kierowcy: „Uważaj na motocyklistę . Mieli dwa lusterka wsteczne, które nigdy nie należały do standardowego wyposażenia żadnego forda. Bolały mnie jądra. To mnie właśnie obudziło.

Zapewne zwróciliście uwagę, że motocykliści nie mają pasów, co ma zarówno dobre, jak i złe strony. Dobre, ponieważ w razie wypadku nikt nie chce być przywiązany do dwustu kilogramów gorącego, ślizgającego się po jezdni metalu. Złe, ponieważ kiedy wciśnie się gwałtownie hamulce, motocykl się zatrzymuje, ale kierowca już nie. Przemieszcza się w kierunku północnym, aż jego genitalia wchodzą w kontakt ze zbiornikiem paliwa, a łzy napływają mu do oczu, uniemożliwiając zobaczenie tego, przed czym hamuje i co stara się ominąć.

Barierki.

Solidne, jak najbardziej potrzebne, precyzyjnie wyprofilowane barierki. Barierki, dla których warto podjąć wysiłek okrążenia matki wszystkich parlamentów. Barierki, które wiosną 1940 roku naprędce by zdemontowano, aby przerobić je na spitfire'y hurricany, wellingtony, lancastery i te samoloty z rozdzielonymi statecznikami poziomymi. Blenheimy?

Tyle tylko, że barierki oczywiście nie otaczały parlamentu w 1940 roku. Postawiono je w 1987 roku, aby zapobiec przerywaniu sesji parlamentarnych przez szalonych Libijczyków poruszających się rodzinnym peugeotem z ćwierćtonowym ładunkiem materiałów wybuchowych wciśniętym na tylne siedzenie.

Te barierki, moje barierki, stały tam, aby spełnić swoje zadanie. Stały tam, aby bronić demokracji. Zostały ręcznie wykonane przez rzemieślników o imieniu Ted, Ned, a może nawet Bill.

Barierki godne bohaterów.

Spałem.

Twarz. Bardzo duża twarz. Bardzo duża twarz pokryta ilością skóry wystarczającą zaledwie na bardzo małą twarz, przez co każdy jej element wyglądał, jakby był mocno opięty. Opięta szczęka, opięty nos, opięte oczy Każdy mięsień i ścięgno twarzy napinał się i prężył Przypominało to zatłoczoną windę. Zamrugałem i twarz zniknęła.

A może spałem przez godzinę, a twarz zniknęła dopiero po pięćdziesięciu dziewięciu minutach. Nigdy się tego nie dowiem. Zamiast twarzy przed oczami miałem sufit Czyli pokój. Czyli zostałem przeniesiony. Przyszedł mi do głowy Middlesex Hospital, ale od razu wiedziałem, że tym razem chodzi o zupełnie inną parę kaloszy.

Spróbowałem poruszyć różnymi częściami ciała. Delikatnie, bo nie miałem odwagi poruszyć głową na wypadek, gdybym skręcił sobie szyję. Stopy wydawały się w porządku, choć były trochę daleko. Dopóki nie znajdowały się w odległości większej niż sto dziewięćdziesiąt centymetrów, nie miałem na co narzekać. Lewe kolano odpowiedziało na mój list odwrotną pocztą, co było miłe, ale z prawym było coś nie w porządku. Grube i palące. Wrócimy jeszcze do tego. Uda. Lewe w porządku, prawe trochę gorzej. Obręcz biodrowa wydawała się nienaruszona, ale nie mogłem stwierdzić tego z całą pewnością, dopóki jej czymś nie obciążyłem. Jądra. No, tu sprawy miały się zupełnie inaczej. Nie musiałem ich niczym obciążać aby wiedzieć, że były w kiepskim stanie. Było ich zbyt wiele i za bardzo bolały. Brzuch i klatka piersiowa dostały czwórkę z minusem, a prawe ramię oblało egzamin. Zwyczajnie nie chciało się poruszyć. Podobnie jak lewe, choć w tym wypadku niemal mogłem poruszyć dłonią, dzięki czemu przekonałem się, że nie znajduję się na oddziale im. Williama Hoyle'a. W publicznych szpitalach można się w dzisiejszych czasach spotkać z prowizorką, ale bez wyraźnego powodu raczej nie przywiązuje się rąk pacjentów do łóżka. Zostawiłem sobie kark i głowę na kolejny dzień i zapadłem w sen tak głęboki, na jaki pozwalało mi siedem jąder.

Twarz powróciła, jeszcze bardziej opięta. Tym razem jej właściciel coś przeżuwał i mięśnie na policzkach i na szyi wystawały niczym diagram z Gray's Anatomy. Miał okruchy wokół ust, a różowy język co chwilę wyślizgiwał się na zewnątrz i porywał jeden z nich w mroki jaskini.

— Lang?

Obracał teraz językiem wewnątrz ust, przejeżdżając po dziąsłach i ściągając usta, tak że przez moment myślałem, że zamierza mnie pocałować.

— Gdzie jestem? — zapytałem po chwili. Ucieszyłem się, słysząc, że mówię chrypliwym głosem człowieka poważnie chorego.

— Dobra jest — odezwała się twarz.

Gdyby powlekała ją wystarczająca ilość skóry, mogłaby się nawet uśmiechnąć. Zamiast tego odwróciła się od tego czegoś, na czym leżałem, i usłyszałem odgłos otwieranych drzwi. Nie zamknęły się jednak.

— Obudził się — powiedział głos dość głośno, a drzwi nadal się nie zamknęły.

Wynikało z tego, że ktokolwiek kontrolował pokój, kontrolował też korytarz. Jeżeli w ogóle był jakiś korytarz. Równie dobrze mógł to być właz do statku kosmicznego. Być może znajdowałem się na pokładzie wahadłowca i miałem wyruszyć w daleką podróż kosmiczną.

Kroki. Dwie pary. Jedne gumowe, drugie skórzane. Twarda podłoga. Skórzane idą wolniej. Skórzane dowodzą, Gumowe to sługus, przytrzymuje drzwi, robi przejście dla skórzanych. Gumowe to twarz. Gumowa twarz. Łatwo zapamiętać.

— Panie Lang?

Skórzane zatrzymały się przy łóżku. Jeżeli to było łóżko. Nie otwierałem oczu, na twarzy miałem lekki grymas bólu.

— Jak się pan czuje?

Amerykanin. Wielu Amerykanów pojawiło się ostatnio w moim życiu. Musi to mieć coś wspólnego z kursem wymiany walut.

Zaczął przemieszczać się dookoła łóżka, słyszałem chrzęst kurzu pod jego butami. No i woda po goleniu. Zdecydowanie za mocny zapach. Jeżeli zostaniemy przyjaciółmi, powiem mu o tym. Ale jeszcze nie teraz.

— Kiedy byłem dzieckiem, zawsze chciałem mieć motor — powiedział głos. — Harleya. Tata powiedział, że to zbyt niebezpieczne. Dlatego w trakcie pierwszego roku po zrobieniu prawa jazdy rozbiłem samochód cztery razy tylko po to, aby się na nim zemścić. Mój tata był dupkiem.

Czas mijał. Nic na to nie mogłem poradzić.

— Wydaje mi się, że mam skręconą szyję — oznajmiłem. Nie otwierałem oczu, a chrypliwy głos brzmiał całkiem ładnie.

— Tak? Przykro mi to słyszeć. A teraz opowiedz mi coś o sobie, Lang. Kim jesteś? Czym się zajmujesz? Lubisz filmy? Książki? Piłeś kiedyś herbatkę z Królową? No, słucham.

Zaczekałem, aż buty odwróciły się, i powoli otworzyłem oczy. Stał poza polem widzenia, więc skupiłem wzrok na suficie.

— Jest pan lekarzem?

— Nie jestem lekarzem, Lang, o nie — powiedział. — Z pewnością nie jestem lekarzem. Skurwysyn, oto kim jestem.

W pokoju rozległ się chichot i odgadłem, że Gumowa Twarz wciąż znajdował się przy drzwiach.

— Przepraszam, nie dosłyszałem.

— Skurwysynem. Jestem skurwysynem. To moja praca i moje życie. Ale co tam, pomówmy o tobie.

— Potrzebny mi jest lekarz — jęknąłem. — Moja szyja…

Oczy zaszły mi Izami i pozwoliłem im płynąć. Pociągnąłem nosem, lekko się zakrztusiłem; nie chwaląc się, odstawiłem niezłe przedstawienie.

— Jeżeli cię to interesuje — kontynuował głos — mam głęboko w dupie twoją szyję.

Postanowiłem, że nigdy nie powiem mu o tej wodzie po goleniu. Nigdy.

— Interesują mnie inne sprawy — powiedział głos. — Całe mnóstwo innych spraw.

Łzy nadal napływały mi do oczu.

— Posłuchaj, nie wiem, kim jesteś, i gdzie ja jestem… — wykrztusiłem, wytężając siły, aby podnieść głowę z poduszki.

— Spierdalaj, Richie — warknął głos. — Idź się przewietrzyć.

Z okolic drzwi dobiegło mruknięcie i para butów opuściła pokój. Musiałem założyć, że Richie się w nich znajdował.

— Widzisz, Lang, w tym właśnie rzecz. Nie musisz wiedzieć, kim jestem, i nie musisz wiedzieć, gdzie jesteś. Pomysł polega na tym, że ty mi mówisz o różnych sprawach, a ja ci nie mówię…

— Ale co…

— Słyszałeś, co właśnie powiedziałem?

Nowa twarz pojawiła się w polu widzenia. Gładka, wyszorowana skóra i włosy, takie jak u Pauliego. Puszyste i czyste, do tego absurdalnie perfekcyjnie uczesane. Miał około czterdziestki i prawdopodobnie spędzał dwie godziny dziennie na rowerku treningowym. Dało się go opisać tylko jednym słowem. Zadbany. Obejrzał mnie dokładnie i ze sposobu, w jaki jego wzrok zatrzymał się na moim podbródku, wywnioskowałem, że miałem tam dość spektakularną ranę. Trochę się rozchmurzyłem. Rany zawsze dobrze nadają się do przełamywania pierwszych lodów.

W końcu nasze oczy się spotkały, ale obie pary nie przypadły sobie zupełnie do gustu.

— Dobrze — powiedział i odsunął się.

Musiało być wcześnie rano. Jedynym wytłumaczeniem dla tak silnego zapachu perfum mógł być tylko fakt, że dopiero co się ogolił.

— Poznałeś Woolfa — stwierdził Zadbany. — I tę jego córkę o ptasim móżdżku.

— Tak.

Nastąpiła chwila ciszy, a ze zmiany rytmu oddechu wywnioskowałem, że sprawiłem mu tą odpowiedzią przyjemność. Gdybym zaprzeczył — pomyłka, ja nie mówić po angielski — wiedziałby, że jestem cwaniakiem. Jeżeli będę mówił o wszystkim otwarcie, być może weźmie mnie za idiotę. W sumie wszystkie przesłanki wskazywały na tę drugą ewentualność.

— Dobrze. A teraz bądź łaskaw mi powiedzieć, o czym rozmawialiście?

— A więc — zacząłem, marszcząc brwi w wyrazie koncentracji — Woolf zapytał mnie o przebieg kariery wojskowej. Bo, nawiasem mówiąc, służyłem w armii.

— Chrzanisz. Wiedział o tym, czy sam mu powiedziałeś?

Kolejny namysł idioty.

— Nie jestem pewien. Jeżeli już o tym wspominasz, to wydaje mi się, że musiał już o tym wiedzieć.

— Dziewczyna też wiedziała?

— No cóż, tego akurat nie mogę być pewien, prawda? Nie zwracałem na nią większej uwagi. — Dobrze, że przy udzielaniu tej odpowiedzi nie byłem podłączony do wariografu. Wskazówka wyskoczyłaby do sąsiedniego pokoju, aby uciąć sobie drzemkę. — Zapytał o moje plany, co zamierzam robić. A, mówiąc szczerze, nie jest tego za wiele.

— Pracujesz w wywiadzie?

— Co?

Sposób, w jaki to powiedziałem, miał wystarczyć za odpowiedź, mimo to kontynuował.

— W wojsku. Walczyłeś z terrorystami w Irlandii. Miałeś jakieś związki z wywiadem?

— Dobry Boże, nie — uśmiechnąłem się, jakby mi ten pomysł pochlebiał.

— Coś cię śmieszy?

Przestałem się uśmiechać.

— Nic, tylko… no wiesz.

— Nie, nie wiem. To ma wiele wspólnego z moim pytaniem. Pracowałeś w wywiadzie wojskowym?

Przed udzieleniem odpowiedzi wziąłem bolesny oddech.

— Ulster to był system — powiedziałem. — I tyle. Wszystko, co się tam działo, zdarzyło się już setki razy wcześniej. System obejmował wszystko. Tacy jak ja, po prostu, no wiesz, poprawiali statystyki. Sumiennie wykonywałem polecenia. Grałem w squasha. Zdarzało mi się zabawić. Naprawdę nieźle się bawiłem — pomyślałem, że może trochę przesadziłem, ale chyba nie zwrócił na to uwagi. — Posłuchaj, moja szyja… nie jestem pewien, ale coś z nią chyba nie tak. Naprawdę powinien to obejrzeć lekarz.

— To zły człowiek, Tom.

— Kto taki? — zapytałem.

— Woolf. Naprawdę zły. Nie mam pojęcia, co ci o sobie naopowiadał. Pozwolę sobie zgadnąć, że nie wspomniał o trzydziestu sześciu tonach kokainy, które przywiózł do Europy w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Powiedział ci o tym?

Spróbowałem potrząsnąć głową.

— Nie, myślę, że zapomniał o tym wspomnieć. A to źle przez duże Ź, zgodzisz się ze mną, Tom? Tak bym to nazwał. Diabeł wcielony, i do tego sprzedaje kokainę. Tak właśnie. To brzmi jak słowa piosenki. Co się rymuje z kokainą?

— Ból — wtrąciłem.

— Tak — powiedział. Spodobała mu się moja odpowiedź. „Ból”. Skórzane buty zaczęły się przechadzać. — Zwróciłeś kiedyś uwagę na to, że źli ludzie zadają się ze złymi ludźmi, Tom? Ja to zauważyłem. Ciągle to się zdarza. Nie wiem, czy lubią czuć się, jak u siebie w domu, robić wspólne interesy, mieć ten sam znak zodiaku, nieważne. Tysiące razy widziałem takie sytuacje. Tysiące razy. — Buty się zatrzymały. — Więc kiedy taki gość, jak ty, zaczyna trzymać się za ręce z takim gościem, jak Woolf, to muszę powiedzieć, że nie czuję do ciebie specjalnej sympatii.

— Posłuchaj, wystarczy już tego — przerwałem mu z rozdrażnieniem. — Nie odezwę się do ciebie ani słowem, dopóki nie przyjdzie tu lekarz. Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz. o Woolfie wiem dokładnie tyle samo, co o tobie, to znaczy nic. Poza tym wydaje mi się, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mam skręconą szyję.

Brak odpowiedzi.

— Żądam, aby zbadał mnie lekarz — powtórzyłem, z całych sił starając się zabrzmieć jak angielski turysta podczas odprawy celnej na francuskim lotnisku.

— Nie, Tom. Nie wydaje mi się, żebyśmy chcieli zawracać głowę jakiemuś lekarzowi — głos miał spokojny, ale wyraźnie się zdenerwował. Skóra zachrzęściła, otworzyły się drzwi. — Zostań z nim. Nie spuszczaj go z oka ani na chwilę. Jak będziesz musiał pójść do łazienki, to mnie zawołaj.

— Zaczekaj — powiedziałem. — Co to znaczy zawracać głowę? Jestem ranny. Cierpię, na litość boską!

Buty odwróciły się w moją stronę.

— Być może, Tom. Być może. Ale kto, do diabła, zmywa papierowe talerze?

Niewiele dobrego można powiedzieć lub poczuć w sytuacji, w jakiej się znajdowałem. Naprawdę niewiele. Ale zasada jest taka, że po każdej potyczce słownej, wygranej czy przegranej, powtarza się ją w myślach, starając się wyciągnąć z niej jak najwięcej wniosków. Tym właśnie się zająłem, podczas gdy Richie podpierał ścianę przy drzwiach.

Po pierwsze, Zadbany wiedział o wielu rzeczach, do tego dowiedział się o nich szybko. A zatem dysponował ludźmi, dobrą łącznością albo jednym i drugim. Po drugie, nie powiedział „zawołaj Igora albo któregoś z chłopaków”. Powiedział „zawołaj mnie”. A to prawdopodobnie znaczyło, że w wahadłowcu znajdowali się tylko Zadbany i Richie.

Po trzecie, i w tym momencie najważniejsze, byłem jedyną osobą, która z całą pewnością wiedziała, że nie skręciłem sobie szyi.

Rozdział 8

Do wojska się zaciągnąłem, by wielka mnie okryła chwała
I bym życie codziennie narażał za sześć pensów bez mała.

Charles Dibdin

Minął jakiś czas. Możliwe, a nawet prawdopodobne, że minęło go całkiem sporo, ale po wypadku motocyklowym powziąłem pewne podejrzenia odnośnie czasu i sposobu, w jaki się zachowywał. Sprawdzałem kieszenie po każdym spotkaniu; tego typu sprawy.

Nie istniał żaden sposób, aby zmierzyć cokolwiek w tym pokoju. Sztuczne oświetlenie, cały czas włączone. Poziom hałasu nic mi nie mówił. Byłoby mi łatwiej, gdybym usłyszał butelki po mleku brzęczące w skrzynce lub kogoś wołającego: „Dowieźli »Evening Standard«!”. Ale do moich uszu nie dochodziły żadne dźwięki.

Jedynym urządzeniem spełniającym rolę chronometru, jakie miałem w zasięgu ręki, był mój pęcherz, który sygnalizował, że od chwili wyjścia z restauracji upłynęły mniej więcej cztery godziny. Nie pokrywało się to z obliczeniami związanymi z wodą po goleniu Zadbanego. Ale z drugiej strony te tanie współczesne pęcherze bywają piekielnie zawodne.

Richie opuścił pokój tylko raz, żeby przynieść sobie krzesło. Podczas jego nieobecności próbowałem się uwolnić, związać prześcieradła i zjechać na nich przez okno na ziemię, ale zdążyłem jedynie podrapać się w udo. Richie wrócił i odkąd usadowił się wygodnie na krześle, siedział cicho, co skłoniło mnie do przypuszczenia, że przyniósł sobie również coś do czytania. Ponieważ jednak nie słyszałem odgłosów przewracania stron, albo czytał bardzo powoli, albo zadowolił się wpatrywaniem w ścianę. Albo we mnie.

— Muszę pójść do łazienki — wychrypiałem.

Brak odpowiedzi.

— Powiedziałem, że muszę…

— Stul pysk.

Spodobało mi się to. Przynajmniej wiedziałem, jak należy z nim postępować.

— Posłuchaj, musisz…

— Słyszałeś, co powiedziałem? Stul pysk. Jak musisz się odlać, to lej tam, gdzie jesteś.

— Richie…

— Kto ci, kurwa, powiedział, że nazywam się Richie?

— To jak powinienem cię nazywać? — zamknąłem oczy.

— W ogóle mnie w żaden sposób nie nazywaj. W żaden sposób. Leż spokojnie i lej. Zrozumiałeś?

— Nie chce mi się lać.

Niemal usłyszałem, jak trybiki obracają mu się w mózgu.

— Co?

— Muszę się wysrać, Richie. Stara brytyjska tradycja. Jeżeli chcesz w tej sytuacji siedzieć ze mną w pokoju, to już twoja sprawa. Pomyślałem tylko, że postąpię uczciwie, ostrzegając cię.

Richie zastanawiał się nad tym przez chwilę i byłem pewien, że słyszę, jak marszczy mu się nos. Krzesło zaszurało i gumowe buty ruszyły w moim kierunku.

— Nie pójdziesz do toalety ani się nie zesrasz. — Twarz pojawiła się, opięta jak zawsze. — Słyszysz? Zostaniesz lam, gdzie jesteś i stulisz pysk…

— Nie masz dzieci, prawda Richie?

— Zmarszczył brwi i wyglądało na to, że wymagało to od jego twarzy ogromnego wysiłku. Brwi, mięśnie i ścięgna zostały zmobilizowane do pracy na rzecz tego pojedynczego, trochę głupiego wyrazu twarzy.

— Co?

— Ja sam, prawdę mówiąc, też nie mam dzieci, ale mam za to chrześniaków. A im po prostu nie da się wytłumaczyć, żeby tego nie robiły. Nie słuchają.

Wyraz niezrozumienia na twarzy Richiego pogłębił się.

— O czym ty, kurwa, mówisz?

— Rozumiesz, próbowałem. Jedziesz z dzieciakami samochodem i nagle jedno z nich chce się wysrać. Mówisz mu, żeby wytrzymało, wetknęło sobie tam korek, zaczekało, aż się zatrzymamy, ale to nie skutkuje. Kiedy ciało chce srać, musi srać.

Wyraz niezrozumienia lekko ustąpił, co mnie ucieszyło, bo zaczęło mnie męczyć samo patrzenie na niego. Pochylił się nade mną, tak że nasze nosy znalazły się w jednej linii.

— Słuchaj, zasrańcu…

Tylko tyle zdążył powiedzieć, ponieważ przy słowie „zasrańcu” z całej siły wyrzuciłem w górę prawe kolano i wbiłem mu je w policzek. Zamarł na chwilę, częściowo ze zdumienia, a częściowo od wstrząśnienia mózgu, tymczasem ja podniosłem lewą nogę i oplotłem ją wokół jego szyi. Kiedy ściągałem go na łóżko, zdołał wystawić lewą rękę przed siebie, aby z jej pomocą utrzymać się w górze. Nie miał jednak pojęcia, jak silne są nogi. A one naprawdę są silne.

Znacznie silniejsze od gardeł.

Muszę przyznać, że opierał się całkiem skutecznie. Próbował zwykłych sztuczek, chwytając mnie za gardło, wbijając mi stopy w twarz, ale aby skutecznie się nimi posłużyć, potrzeba powietrza, a ja akurat nie byłem w nastroju, żeby pozwolić mu na zaczerpnięcie jakichkolwiek użytecznych ilości. Jego opór wzmagał się od gniewu, przez wściekłość do przerażenia, osiągnął szczyt, a następnie opadł do stanu nieprzytomności. Trzymałem go jeszcze przez dobre pięć minut, ponieważ na jego miejscu próbowałbym udawać nieżywego, kiedy tylko zorientowałbym się, że nie mam szans.

Ale Richie zdecydowanie nie udawał nieżywego.

Ręce związano mi paskami, więc trochę musiałem się nad nimi napracować. Za jedyne narzędzie miałem zęby i kiedy skończyłem, czułem się, jakbym zjadł dwa kontenery mieszkalne. Uzyskałem także niezbity dowód urazu podbródka, ponieważ kiedy pierwszy raz otarł się o sprzączkę, myślałem, że wyjdę przez sufit. Zamiast tego spojrzałem w dół i zobaczyłem ślady krwi na skórzanym pasku, jedne ciemne i stare, a inne czerwone i zupełnie świeże.

Kiedy skończyłem, padłem na łóżko, dysząc z wysiłku, i spróbowałem rozmasować nadgarstki. Następnie ponownie usiadłem, ostrożnie przewiesiłem nogi nad brzegiem łóżka i postawiłem je na ziemi.

Nie krzyknąłem tylko dlatego, że powstrzymywała mnie różnorodność odczuwanego bólu. Odczuwałem go w tak wielu miejscach, mówił tak wieloma językami, przywdział tak oszałamiającą mozaikę strojów ludowych, że szczęka opadła mi ze zdumienia na pełnych piętnaście sekund. Chwyciłem się brzegu łóżka i zacisnąłem oczy, dopóki ryk nie osłabł do poziomu szmeru. Wtedy dokonałem drugiego przeglądu obrażeń. Nie wiem, z czym się zderzyłem, ale na pierwszy ogień poszła prawa strona ciała. Kolano, udo i biodro wrzeszczały na mnie, a wrzaski były tym bardziej wściekłe, że noga miała niedawno kontakt z głową Richiego. Żebra bolały mnie tak, jakby ktoś je powyciągał, a następnie powkładał w złej kolejności, a szyja, choć zdecydowanie nieskręcona, ledwie się ruszała. No i jeszcze jądra.

Zmieniły się. Po prostu nie mogłem uwierzyć, że były tymi samymi jądrami, które nosiłem przy sobie przez całe życie i które, przyznaję, traktowałem jak przyjaciół. Te były większe, znacznie większe, i przybrały zupełnie niewłaściwy kształt.

Istniał tylko jeden sposób, aby temu zaradzić.

Chodzi o znaną wszystkim osobom uprawiającym sztuki walki technikę, która pozwala pozbyć się bólu w tych okolicach. Często wykorzystuje się ją na japońskich dojo, kiedy podczas treningu przeciwnik zanadto się rozochoci i przyłoży ci w okolice genitaliów.

Trzeba zrobić tak: podskoczyć piętnaście centymetrów w górę i wylądować na piętach z maksymalnie usztywnionymi nogami. W ten sposób zwiększa się na chwilę działającą na mosznę siłę grawitacji. Nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie to działa, ale działa. A raczej nie działa. Musiałem spróbować kilka razy, tańcząc pogo po całym pokoju na tyle intensywnie, na ile pozwalała mi prawa noga, aż w końcu stopniowo przeraźliwy ból zaczął pomalutku ustępować.

Schyliłem się, aby dokładnie przyjrzeć się ciału Richiego.

Metka na garniturze zachwalała zdolności Wyśmienitych Krawców z firmy Falkus, ale nie dowiedziałem się z niej niczego więcej. W prawej kieszeni spodni znalazłem sześć funtów i dwadzieścia pensów, a w lewej scyzoryk w panterkę. Richie miał na sobie białą nylonową koszulę oraz półbuty marki Baxter z czerwonobrunatnej skóry z czterema dziurkami na sznurowadła. I to mniej więcej wszystko. Nic innego nie pozwalało wyróżnić Richiego z tłumu i sprawić, że serce bystrego detektywa zabiłoby szybciej. Żadnego biletu autobusowego. Ani karty bibliotecznej. Ani wydartej z lokalnej gazety strony z ogłoszeniami drobnymi z jedną pozycją zakreśloną czerwonym flamastrem.

Z rzeczy choć trochę nietypowych znalazłem jedynie kaburę marki Bianchi typu crossdraw zawierającą jeden nowiutki samopowtarzalny glock 17 kaliber 9 mm.

Zapewne mieliście kiedyś okazję przeczytać jedną z tych nonsensownych opinii na temat glocka. Faktycznie, rękojeść wykonana z wymyślnych polimerów skłoniła jakiś czas temu jednego czy dwóch dziennikarzy do podekscytowania się możliwością, że pistolet może nie zostać wykryty podczas kontroli na lotnisku, ale to przecież straszna bzdura. Zamek, lufa i spora część bebechów są zrobione z metalu, co więcej, trudno przenieść przez kontrolę siedemnaście nabojów parabellum, udając, że to wkłady do szminki. Atuty glocka to pojemny magazynek przy niewielkiej wadze, wysoka celność i praktycznie niedościgniona niezawodność. Wszystkie te cechy sprawiają, że gospodynie domowe na całym świecie wybierają właśnie glocka 17.

Odsunąłem zamek, wprowadzając nabój do lufy. Glock 17 nie ma bezpiecznika. Celuje się, strzela i ucieka, gdzie pieprz rośnie. Takie pistolety lubię.

Otworzyłem ostrożnie drzwi na korytarz i nie dostrzegłem żadnego wahadłowca. Znalazłem się w białym korytarzu, z którego wychodziło siedmioro innych drzwi. Wszystkie były zamknięte. Korytarz kończył się oknem wychodzącym na linię dachów, które mogły znajdować się w jednym z pięćdziesięciu miast. Był dzień.

Budynku od dłuższego czasu nie używano zgodnie z przeznaczeniem, jakiekolwiek ono było. Na całej długości brudnego korytarza poniewierały się kartony, sterty papieru, worki foliowe na śmieci, a w połowie długości stał rower górski bez kół.

Zabezpieczanie zajętego przez wrogów budynku to zabawa dla co najmniej trzech graczy. Sześciu to dobra liczba. Gracz siedzący po lewej stronie rozdającego sprawdza pokoje, ubezpieczany przez kolejną dwójkę, w tym czasie pozostałych trzech pilnuje korytarza. Tak się to robi. Jeżeli zachodzi konieczność gry w pojedynkę, zasady zmieniają się całkowicie. Otwiera się powoli każde drzwi i zagląda się w głąb przez zawiasy, pilnując jednocześnie, aby nikt nie podkradł się od tyłu; w ten sposób sprawdzenie dziesięciu metrów korytarza zajmuje około godziny. Tak mówi każdy podręcznik poświęcony temu tematowi.

Moja opinia na temat podręczników jest taka, że inni prawdopodobnie również je czytają.

Najszybciej jak mogłem przebiegłem zygzakiem przez korytarz z pistoletem w wyciągniętej ręce, otwierając gwałtownie wszystkie siedmioro drzwi, aż dobiegłem do drugiego końca korytarza, rzuciłem się pod okno, oparłem plecami o ścianę i przygotowałem się do wpakowania całego magazynka w kogokolwiek, kto wystawiłby głowę. Nikt się nie pojawił.

Tym razem wszystkie drzwi były otwarte, a pierwsze na lewo prowadziły na klatkę schodową. Widziałem z metr poręczy i wiszące nad nią lustro. Podniosłem się i schylony przebiegłem przez drzwi, wymachując na wszystkie strony pistoletem najgroźniej jak potrafiłem. Pusto.

Zmieniłem uchwyt i wyrżnąłem kolbą w środek lustra, roztrzaskując je na kawałki. Podniosłem jeden z masywniejszych i przeciąłem sobie dłoń. Przypadkowo, gdyby was to ciekawiło.

Uniosłem stłuczony kawałek lustra i przyjrzałem się swojemu podbródkowi. Rana wyglądała mniej niż ładnie.

Na korytarzu wróciłem do powolnej metody sprawdzania pokoi, podkradając się do każdej futryny, wystawiając za nią lusterko i obracając je powoli tak, aby obejrzeć całe pomieszczenie. Metoda dość nieporadna, a ponieważ ściany zbudowano z najwyżej dwuipółcentymetrowej płyty gipsowej i prawdopodobnie nie zatrzymałyby nawet pestki wiśni wystrzelonej z palców przez słabowitego trzylatka — również w sumie bezcelowa. Ale wydawała mi się lepsza od stawania w drzwiach i wołania: „Hej, jest tam kto?”

Pierwsze dwa pokoje znajdowały się w takim samym stanie jak korytarz. Brudne i zastawione rupieciami. Zepsute maszyny do pisania, telefony, krzesła o trzech nogach. Rozmyślałem właśnie nad tym, że żaden eksponat w największych muzeach na świecie nie ma tak antycznego wyglądu jak dziesięcioletnia fotokopiarka, kiedy usłyszałem jakiś dźwięk. Wydany przez człowieka. Jęk.

Czekałem. Nie powtórzył się, więc odtworzyłem go sobie w głowie. Dobiegł z sąsiedniego pokoju. Wydał go mężczyzna. Ktoś albo uprawiał seks, albo źle się czuł. Albo była to pułapka.

Wyszedłem na korytarz i ostrożnie podszedłem do następnych drzwi. Wyciągnąłem przed siebie rękę z lusterkiem i ustawiłem je tak, aby zobaczyć wnętrze pokoju. Na środku siedział na krześle mężczyzna, głowa opadła mu na piersi. Niski, gruby, w średnim wieku i przywiązany do krzesła. Skórzanymi paskami.

Na jego koszuli widać było ślady krwi. Dużej ilości krwi.

Gdyby przeciwnik zastawił na mnie pułapkę, to liczyłby, że właśnie w tym momencie skoczę na równe nogi i zawołam: „Wielkie nieba, czy mogę panu w czymś pomóc?” Dlatego nie ruszyłem się z miejsca i obserwowałem. Mężczyznę i korytarz.

Mężczyzna nie wydał z siebie żadnego innego dźwięku, a korytarz nie zrobił niczego, czego normalnie nie robią korytarze. Po dobrej minucie obserwowania odrzuciłem lusterko i wpełzłem do środka.

Sądzę, że od samego początku wiedziałem, że to Woolf wydał ten jęk. Albo rozpoznałem jego głos, albo od samego początku podejrzewałem, że jeżeli Zadbany zdołał złapać mnie, to nie powinien mieć również problemu z dopadnięciem Woolfa.

Albo Sary, jeżeli już o tym mowa.

Zamknąłem drzwi i podparłem klamkę krzesłem, ustawiając je ukośnie na dwóch nogach. Nie mogły powstrzymać napastnika, ale dawały mi szansę wystrzelenia trzech lub czterech pocisków, zanim udałoby mu się wedrzeć do pokoju. Uklęknąłem przed Woolfem i natychmiast zakląłem, czując ból w kolanie. Odsunąłem się i spojrzałem na podłogę. U jego stóp leżało siedem lub osiem naoliwionych nakrętek. Schyliłem się, aby odgarnąć je na bok.

Ale to nie były nakrętki i śrubki. Nie był to też olej. Klęczałem na jego zębach.

Rozwiązałem paski i spróbowałem unieść jego głowę. Oczy miał zamknięte, ale nie potrafiłem orzec, czy dlatego, że był nieprzytomny, czy z powodu potwornej opuchlizny skóry na policzkach i wokół oczodołów. Pęcherzyki krwi i śliny otaczały usta, jego oddech brzmiał strasznie.

— Wszystko będzie w porządku — mruknąłem. Sam sobie nie wierzyłem i wątpię, aby i on mi uwierzył. — Gdzie jest Sara?

Nie odpowiedział, ale widziałem, że usiłuje otworzyć lewe oko. Odchylił głowę do tyłu. Ciche stęknięcie rozerwało kilka pęcherzyków wokół jego ust. Nachyliłem się i chwyciłem go za ręce.

— Gdzie jest Sara? — powtórzyłem, a gruba, owłosiona dłoń niepokoju chwyciła mnie za krtań. Przez chwilę trwał w bezruchu i zacząłem już podejrzewać, że stracił przytomność, ale nagle jego klatka piersiowa uniosła się i Woolf otworzył usta, jakby ziewał.

— Co mówisz, Thomas? — wychrypiał słabo. Oddech pogarszał się z każdą sekundą. — Czy jesteś…

Przerwał, aby wciągnąć do płuc więcej powietrza.

Wiedziałem, że nie powinien nic więcej mówić. Wiedziałem, że powinienem mu powiedzieć, żeby milczał i oszczędzał siły, ale nie potrafiłem tego zrobić. Chciałem, żeby mówił. Cokolwiek. o tym, jak bardzo źle się czuje, kto mu to zrobił, o Sarze, o wyścigach konnych w Doncaster. O czymkolwiek związanym z życiem.

— Czy jestem… ? — zapytałem.

— Czy jesteś dobrym człowiekiem?

Myślę, że się uśmiechnął.

Przez chwilę trwałem w bezruchu, obserwując go i zastanawiając się, co robić. Mógłby umrzeć, gdybym spróbował go przenieść. Umarłby na pewno, gdybym tego nie zrobił. Myślę nawet, że część mnie tak naprawdę chciała, aby umarł, dzięki czemu mógłbym swobodnie podjąć jakieś działania. Zemścić się. Uciec. Wściec się.

Nagle niemal instynktownie puściłem Woolfa, chwyciłem za glocka i kucając najniżej jak potrafiłem, pomknąłem pod jedną ze ścian.

Ktoś nacisnął klamkę.

Krzesło wytrzymało jedno czy dwa pchnięcia, po czym trafione stopą wyskoczyło spod klamki. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich mężczyzna. Był wyższy, niż go zapamiętałem, dlatego kilka dziesiątych sekundy zajęło mi zorientowanie się, że jest to Zadbany i że stoi tam z pistoletem wycelowanym w środek pokoju. Woolf zaczął podnosić się z krzesła, a może po prostu przewracał się do przodu. Usłyszałem przeciągły, głośny łoskot, który przerodził się w serię głuchych trzasków, kiedy wystrzeliłem sześć pocisków w głowę i korpus Zadbanego. Odrzuciło go do tyłu na korytarz, a ja dopadłem do niego i wystrzeliłem jeszcze trzy razy w klatkę piersiową, zanim upadł na ziemię. Wytrąciłem mu kopnięciem pistolet z ręki i wycelowałem glocka w środek jego głowy. Puste łuski toczyły się po podłodze korytarza.

Odwróciłem się. Woolf znajdował się prawie dwa metry od miejsca, w którym ostatni raz go widziałem. Leżał na plecach w powiększającej się kałuży czarnego płynu. Nie potrafiłem zrozumieć, w jaki sposób jego ciało przebyło tak dużą odległość, dopóki nie spojrzałem w dół i nie dostrzegłem broni Zadbanego.

MAC 10. Paskudny, kieszonkowy pistolet maszynowy, którego właściciel nie musiał się zbytnio przejmować tym, w kogo celował, ponieważ w niespełna dwie sekundy mógł opróżnić magazynek mieszczący trzydzieści pocisków. Zadbany zdążył trafić Woolfa większością z trzydziestu naboi, którymi podziurawił go jak sito.

Pochyliłem się do przodu i wystrzeliłem kolejny pocisk w usta Zadbanego.

Przetrząśnięcie domu od piwnicy do strychu zajęło mi godzinę. Kiedy skończyłem, wiedziałem, że jego tył wychodzi na High Holborn, że mieściła się w nim kiedyś firma ubezpieczeniowa, a teraz stał zupełnie opuszczony. Tego ostatniego domyśliłem się już wcześniej. Wystrzał z pistoletu bez następujących po nim syren policyjnych radiowozów na ogól oznacza, że nikogo nie ma w domu.

Nie miałem wyboru i musiałem rozstać się z glockiem. Przyciągnąłem ciało Richiego do pokoju, w którym leżał Woolf, położyłem je na podłodze, wytarłem kolbę i spust glocka koszulą i wcisnąłem go w dłoń Richiego. Podniosłem MAC-a i wystrzeliłem ostatnie trzy pociski w ciało Richiego, po czym położyłem broń obok Zadbanego.

Zaaranżowana przeze mnie scenka rodzajowa nie miała większego sensu. Ale przecież życie również go nie ma, a w zagmatwaną scenę zbrodni często łatwiej uwierzyć niż w czytelną. Na to przynajmniej liczyłem.

Następnie wycofałem się do The Sovereign, brudnego hoteliku na King's Cross, gdzie spędziłem dwa dni i trzy noce, w trakcie których mój podbródek stopniowo się uciszał, a siniaki na ciele nabierały pięknych kolorów. Za oknem społeczeństwo brytyjskie handlowało crackiem, spało ze sobą dla pieniędzy i wszczynało pijackie burdy, których przyczyny nie mogło sobie przypomnieć nad ranem.

Siedząc w hotelu, rozmyślałem o helikopterach, pistoletach, Aleksandrze Woolfie i Sarze Woolf oraz o masie innych interesujących spraw.

Czy jestem dobrym człowiekiem?

Rozdział 9

Kufer, siodło, na koń i w drogę!

Brownine

— Projekt co?

Dziewczyna była śliczna, w ten olśniewający sposób śliczna, i zastanawiałem się, jak długo utrzyma się na obecnym stanowisku. Przypuszczam, że recepcjonistka w Ambasadzie Amerykańskiej na Grosvenor Square może liczyć na przyzwoite zarobki i nieograniczony dostęp do nylonowych pończoch, ale jednocześnie jej praca musi być nudniejsza od zeszłorocznej debaty budżetowej.

— Projekt Absolwent — powiedziałem. — Pan Russell Barnes.

— Oczekuje pana?

Nie przetrwa nawet sześciu miesięcy, uznałem. Ja ją nudziłem, nudziła ją ambasada, nudził ją świat.

— Mam taką nadzieję. Sekretarka z mojego biura potwierdzała dziś spotkanie telefonicznie. Powiedziano jej, że ktoś mnie będzie oczekiwał.

— Solomon, zgadza się?

— Zgadza się.

Przejrzała dwie listy.

— Przez jedno m — dodałem pomocnie.

— A pańskie biuro to… ?

— To, z którego dzwoniono dziś rano. Przepraszam, myślałem, że już o tym wspomniałem.

Była zbyt znudzona, aby powtórzyć pytanie. Wzruszyła ramionami i zaczęła wypełniać dla mnie przepustkę.

— Carl! — zawołała.

Carl nie był po prostu Carlem. Był CARLEM. Był ode innie cztery centymetry wyższy, podnosił ciężary w czasie wolnym, a najwyraźniej miał go całkiem sporo. Był również żołnierzem piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych i miał na sobie mundur tak nowy, że spodziewałem się zobaczyć kogoś wykańczającego rąbek spodni na wysokości kostek.

— Pan Solomon — przedstawiła mnie recepcjonistka. — Pokój 5910. Spotkanie z Barnes, Russell.

— Z Russellem Barnesem — poprawiłem ją, ale żadne z nich nie zwróciło na to uwagi.

Carl przeprowadził mnie przez szereg punktów kontrolnych, gdzie inni Carlowie prześwietlali moje ciało wykrywaczami metalu i z zapałem mięli mi ubranie. Szczególnie interesowała ich moja teczka i wydawali się zaniepokojeni tym, iż zawierała jedynie numer „Daily Mirror”.

— Używam jej tylko w charakterze rekwizytu — wyjaśniłem pogodnie, co z jakiegoś powodu wydawało się ich zadowalać.

Być może gdybym powiedział, że używam jej tylko do wynoszenia tajnych dokumentów z ambasad, poklepaliby mnie po plecach i zaofiarowali się, że mi ją poniosą.

Carl zaprowadził mnie do windy i odsunął się, kiedy do niej wsiadałem. Z głośników wydobywała się irytująco cicha muzyka i gdybym nie znajdował się w ambasadzie, przysiągłbym, że jest to cover Bat Out Of Heli w wykonaniu Johnny'ego Mathisa. Carl wszedł za mną do windy i przejechał plastikową kartą przez czytnik elektroniczny, a następnie wstukał kod na klawiaturze palcem odzianym w nienagannie czystą rękawiczkę.

Winda mknęła w górę, a ja starałem się przygotować psychicznie do, jak należało się spodziewać, dość trudnej rozmowy. Powtarzałem sobie, że robię tylko to, co należy zrobić, kiedy silny prąd zniesie człowieka na otwarte morze: płynąć z nim, a nie walczyć. W końcu trafi się na jakiś ląd. Wysiedliśmy na piątym piętrze i Carl zaprowadził mnie porządnie wywoskowanym korytarzem do pokoju 5910 — Zastępca dyrektora Studiów Europejskich Barnes, Russell P.

Carl zaczekał, aż zapukam, a kiedy drzwi się otworzyły, wszedłem do środka. Mało brakowało, a wsunąłbym mu dwufuntowy banknot do odzianej w rękawiczkę dłoni, prosząc o zarezerwowanie stolika w L'Epicure. Na szczęście powstrzymał mnie, salutując zamaszyście, po czym obrócił się na pięcie, ruszył z powrotem korytarzem z prędkością stu dziesięciu kroków na minutę.

Russell R Barnes zdążył się już trochę powłóczyć po świecie. Nie potrafię może wyczytać wszystkiego z ludzkiej twarzy, ale wiem, że człowiek nie wygląda tak, jak Russell R Barnes, spędzając pół życia za biurkiem, a przez drugie pół żłopiąc koktajle na przyjęciach w ambasadzie. Dobiegający pięćdziesiątki, wysoki i szczupły, blizny i zmarszczki tłoczyły się, walcząc ze sobą o kontrolę nad opaloną twarzą. Nie potrafiłem się oprzeć wrażeniu, że był wszystkim, czym ONeal tak usilnie starał się zostać.

Kiedy wszedłem, spojrzał na mnie znad okularów połówek, ale nie przerwał czytania, przesuwając po marginesie wieczne pióro w miarę postępów lektury. Każda komórka jego ciała mówiła: „Śmierć Wietkongowi i zbrojnej partyzantce Contras”, a „Generał Schwarzkopf nazywa mnie pieszczotliwie Rusty”.

Przewrócił stronę i warknął:

— No co tam?

— Panie Barnes… — zacząłem, kładąc teczkę obok krzesła stojącego naprzeciwko niego i wyciągając rękę.

— Jak głosi napis na drzwiach. — Nie przerywał czytania. Trzymałem przed sobą wyciągniętą rękę.

— Miło mi pana poznać, sir.

Chwila ciszy. Wiedziałem, że kupię go tym „sir”. Wciągnął powietrze, wyczuł zapach kolegi oficera i powoli podniósł głowę. Przez długą chwilę przyglądał się mojej wyciągniętej dłoni, aż w końcu wyciągnął swoją. Suchą jak pieprz.

Wskazał wzrokiem, żebym usiadł na krześle, a kiedy to zrobiłem, kątem oka zauważyłem fotografię wiszącą na ścianie. I rzeczywiście, przedstawiała generała Schwarzkopfa w maskującej piżamie z długą, napisaną ręcznie dedykacją poniżej twarzy. Litery były zbyt drobne, abym mógł je przeczytać, ale poszedłbym o każdy zakład, że zawierała słowa „skopać” i „tyłki”. Obok wisiała większa fotografia Barnesa w jednoczęściowym kombinezonie, trzymającego pod pachą kask lotniczy.

— Brytyjczyk?

Zdjął okulary i rzucił je na biurko.

— W każdym calu, panie Barnes — powiedziałem. — W każdym calu.

Wiedziałem, że chodziło mu o Armię Brytyjską. Wymieniliśmy cierpkie żołnierskie uśmiechy, którymi powiedzieliśmy sobie nawzajem, jak bardzo nienawidzimy tych upstrzonych przez muchy stert gówna, które próbują związać ręce porządnym ludziom i nazywają to polityką. Kiedy mieliśmy już tego dosyć, odezwałem się:

— David Solomon.

— Co mogę dla pana zrobić, panie Solomon?

— Jak zapewne przekazała panu sekretarka, sir, przychodzę z ministerstwa od pana O’Neala. Pan ONeal ma kilka pytań, na które ma nadzieję uzyskać od pana odpowiedź.

— Wal śmiało.

Powiedział to tak swobodnie, że zastanawiałem się, ile razy i w jak wielu sytuacjach musiał wypowiedzieć te słowa.

— Dotyczą Projektu Absolwent, panie Barnes.

— Uhm.

To wszystko. Uhm. Nie „aha, chodzi panu o ten plan, za pomocą którego nieustalona grupa ludzi zawiązała spisek w celu sponsorowania zamachu terrorystycznego, który doprowadziłby do wzrostu sprzedaży wojskowego sprzętu antyterrorystycznego?” Muszę przyznać, że właśnie na coś takiego po cichu liczyłem. A tak musiał mi wystarczyć ten skromny początek. Niemniej jednak samo „uhm” niewiele mi mówiło.

— Pan ONeal miał nadzieję, że może zechce pan oświecić nas, jakie są pana najnowsze zapatrywania na ten temat.

— Czyżby?

— W rzeczy samej — powiedziałem zdecydowanie. — Liczył, że może zaszczyci nas pan swoją interpretacją ostatnich wydarzeń.

— O jakie ostatnie wydarzenia chodzi?

— Wolałbym nie wdawać się w tym momencie w szczegóły, panie Barnes. Jestem pewien, że pan to rozumie.

Uśmiechnął się i gdzieś w głębi jego ust błysnęło coś złotego.

— Ma pan jakieś związki z zaopatrzeniem, panie Solomon?

— Absolutnie nie, panie Barnes.

Spróbowałem wzbudzić odrobinę jego współczucia.

— Żona nie ufa mi w tych sprawach nawet na tyle, aby wysłać mnie samego do supermarketu.

Uśmiech przygasł mu na twarzy. W kręgach, w których poruszał się Russell R Barnes, małżeństwo uznawano za sprawę, którą przyzwoity żołnierz zajmuje się w zaciszu domowym. Jeżeli w ogóle się zajmuje.

Telefon na biurku zabrzęczał delikatnie. Poderwał słuchawkę do ucha.

— Barnes.

Wziął do ręki wieczne pióro i bawił się nim, słuchając. Kilka razy przytaknął, po czym się rozłączył. Nie odrywał wzroku od pióra i wyglądało na to, że przyszła moja kolej, aby coś powiedzieć.

— Myślę, że mogę jednakże powiedzieć, iż niepokoi nas sprawa bezpieczeństwa — zrobiłem pauzę, aby podkreślić eufemizm — dwojga obywateli amerykańskich zamieszkałych obecnie na ziemi brytyjskiej. Noszą nazwisko Woolf. Pan ONeal zastanawia się, czy posiada pan jakieś informacje, które mogłyby pomóc ministerstwu w zapewnieniu im stałej ochrony.

Skrzyżował ręce na piersi i usiadł z powrotem na krześle.

— Niech mnie diabli wezmą!

— Sir?

— Mówią, że jeżeli człowiek odpowiednio długo będzie siedział w jednym miejscu, będzie świadkiem wszystkich możliwych zdarzeń.

Starałem się wyglądać na zdezorientowanego.

— Ogromnie mi przykro, panie Barnes, ale obawiam się, że nie nadążam.

— Już dawno nikt mnie nie zmusił do wysłuchania tylu bredni naraz.

W oddali tykał zegar. Dość szybko. Wydawało mi się, że za szybko, jeżeli miałby odliczać sekundy. Ale ostatecznie znajdowałem się w amerykańskim budynku, a być może Amerykanie uznali, że sekundy są zbyt cholernie wolne i wpadli na pomysł zegara, w którym minuta trwa dwadzieścia sekund. W ten sposób, powiedzieli sobie: mamy więcej cholernych godzin w cholernym dniu niż ci pedziowaci Angole.

— Czy posiada pan jakieś informacje, panie Barnes? — zapytałem z uporem.

Ale on nie zamierzał się nigdzie spieszyć.

— Jak miałbym wejść w posiadanie takich informacji, panie Solomon? To pan ma kontakt z ludźmi w terenie. Ja tylko słyszę to, co mi mówi ONeal.

— W takim razie — powiedziałem — zastanawiam się, czy faktycznie tak jest.

— Naprawdę?

Coś było nie tak. Nie miałem najmniejszego pojęcia, o co może chodzić, ale coś tu było wyjątkowo nie tak.

— Pomijając tę kwestię, panie Barnes — kontynuowałem — załóżmy, że ministerstwo ma w tym momencie drobne braki kadrowe. Grypa szaleje. Letnie urlopy. Załóżmy, że w związku z tymi okolicznościami nasi ludzie chwilowo stracili z pola widzenia tych dwoje.

Barnes wyłamał sobie place i pochylił się nad biurkiem.

— No cóż, nie rozumiem, jak mogło do tego dojść, panie Solomon.

— Nie mówię, że tak się stało — sprostowałem. — Przedstawiam to jako swego rodzaju hipotezę.

— Tak czy inaczej nie zgadzam się z pańskim założeniem. Wydaje mi się, że jeżeli już, to macie nadmiar ludzi.

— Przykro mi, ale nie rozumiem.

— Odnoszę wrażenie, że macie mnóstwo ludzi, który tylko kręcą się w kółko.

Zegar tykał.

— Co pan przez to dokładnie rozumie?

— Rozumiem dokładnie to, że jeżeli wasz wydział może sobie pozwolić na zatrudnienie dwóch Davidów Solomonów do wykonania tej samej roboty, to dysponujecie budżetem, którym sam bym nie pogardził.

Oj!

Wstał i zaczął chodzić dookoła biurka. Nie żeby zrobić groźne wrażenie — po prostu rozprostowywał nogi.

— A może macie ich więcej? Może macie całą dywizję Davidów Solomonów. Zgadłem? — przerwał. — Połączyłem się z ONealem. David Solomon leci właśnie samolotem do Pragi, a ONeal wydaje się przekonany, że to jedyny David Solomon, jaki dla niego pracuje. A zatem może wy, Davidowie Solomonowie, dzielicie się jedną pensją.

Podszedł do drzwi i je otworzył.

— Mike, wezwij tu drużynę E. Natychmiast.

Odwrócił się i oparł o framugę, wpatrując się we mnie ze skrzyżowanymi ramionami.

— Ma pan około czterdziestu sekund.

— No dobrze — powiedziałem. — Nie nazywam się Solomon.

Drużyna E składała się z dwóch Carlów rozlokowanych po obu stronach mojego krzesła. Mike zajął miejsce przy drzwiach, a Barnes wrócił za biurko. Odgrywałem przybitego frajera.

— Nazywam się Glass. Terence Glass — starałem się, aby zabrzmiało to możliwie zwyczajnie. Na tyle nieciekawie, aby nikomu nie przyszło do głowy, że mogę zmyślać. — Prowadzę galerię sztuki na Cork Street. — Sięgnąłem do górnej kieszeni marynarki i wyjąłem wizytówkę, którą wręczyła mi tam elegancka blondynka. Podałem ją Barnesowi. — Proszę. Ostatnia. A tak w ogóle, to Sara dla mnie pracuje. To znaczy pracowała — westchnąłem i osunąłem się trochę na krześle. Człowiek, który zaryzykował wszystko i przegrał. — W ostatnich tygodniach zachowywała się… Sam nie wiem. Wydawała się zaniepokojona. Wręcz przestraszona. Zaczęła opowiadać dziwne rzeczy. Pewnego dnia po prostu nie pojawiła się w pracy. Zniknęła. Zadzwoniłem w kilka miejsc. Nic. Kilkakrotnie próbowałem dodzwonić się do jej ojca, ale wygląda na to, że i on zniknął. Przejrzałem rzeczy na jej biurku, jakieś drobiazgi, i znalazłem teczkę z dokumentami.

Barnes, słysząc ostatnie zdanie, odrobinę zesztywniał, więc pomyślałem, że spróbuję wzbudzić w nim jeszcze większe napięcie.

— Projekt Absolwent. Taki tytuł na okładce. Na początku sądziłem, że to coś z historii sztuki, ale okazało się inaczej. Szczerze mówiąc, nie bardzo zrozumiałem, o co w tym chodzi. Biznes. Produkcja przemysłowa czy coś w tym stylu. Porobiła notatki. Pojawiło się nazwisko Solomon. I pańskie. Ambasada Amerykańska. Ja… Mogę być z panem szczery?

Barnes wbił we mnie wzrok. Na jego twarzy nie był niczego poza bliznami i zmarszczkami.

— Niech pan jej tego nie mówi — powiedziałem. — To znaczy ona tego nie wie, ale… zakochałem się w niej. Kilka miesięcy temu. Dlatego właśnie dałem jej tę pracę. Nie potrzebowałem nikogo do galerii, ale chciałem być blisko niej. O niczym innym nie potrafiłem myśleć. Wiem, że to brzmi nieprzekonująco, ale… zna ją pan? Chodzi mi o to, czy pan ją widział?

Barnes nie odpowiedział. Obracał między palcami wizytówkę, po czym podniósł wzrok na Mike'a i uniósł brew. Domyśliłem się, że Mike musiał pracowicie spędzić ostatnie chwile.

— Glass — odezwał się. — Sprawdzone.

Barnes cmokał przez chwilę z niezadowoleniem, po czym wyjrzał przez okno. Pomijając zegar, w pokoju panowała zdumiewająca cisza. Żadnych telefonów, maszyn do pisania, ruchu ulicznego. Okna musiały mieć założone poczwórne szyby.

— ONeal?

Sprawiałem wrażenie jak najbardziej przygnębionego.

— Co z nim?

— Skąd pan wziął informacje na temat ONeala?

— Z teczki — wzruszyłem ramionami. — Jak mówiłem, czytałem jej dokumenty. Chciałem wiedzieć, co się z nią stało.

— Miał pan jakiś powód, żeby mi tego nie powiedzieć od razu na wstępie? Po co ta cała maskarada?

Zaśmiałem się i zerknąłem na Carlów.

— Niełatwo się z panem spotkać, panie Barnes. Od kilku dni próbowałem porozmawiać z panem przez telefon. Cały czas przełączali mnie do sekcji wizowej. Widocznie uznali, iż staram się załatwić Zieloną Kartę. Poślubiając Amerykankę.

Zapadło długie milczenie.

Była to naprawdę jedna z najgłupszych historyjek, jakie kiedykolwiek opowiedziałem, ale musiałem postawić — dużą sumę, trzeba przyznać — na machismo Barnesa. Uznałem go za aroganckiego człowieka, uwięzionego w obcym kraju i miałem nadzieję, że uważa każdego, z kim się zadaje, za równie głupiego jak moja historyjka. Jeżeli nie głupszego.

— Próbował pan tego samego z ONealem?

— W Ministerstwie Obrony powiedziano mi, że nie pracuje tam nikt o takim nazwisku i że powinienem raczej zgłosić zaginięcie osoby w swoim komisariacie policji.

— I zrobił pan to?

— Próbowałem.

— Na którym komisariacie?

— Bayswater.

Wiedziałem, że tego nie sprawdzą. Chciał się tylko przekonać, jak szybko odpowiem.

— Policja kazała mi zaczekać kilka tygodni. Uznali chyba, że mogła sobie znaleźć innego kochanka.

Byłem zadowolony z tego fragmentu. Wiedziałem, że zainteresuje się tym wątkiem.

— „Innego” kochanka?

— No cóż… — starałem się oblać rumieńcem. — No dobrze. Kochanka.

Barnes przygryzł wargę. Wyglądałem tak żałośnie, że nie miał wyboru i musiał mi uwierzyć. Ja sam bym sobie uwierzył, a trudno mnie zadowolić.

Podjął decyzję.

— Gdzie znajdują się te dokumenty?

Podniosłem wzrok, zaskoczony, że ktoś mógł się nimi w ogóle zainteresować.

— Wciąż mam je w galerii. A co?

— Wygląd?

— No to jest właściwie taka… galeria. Ze sztuką.

Barnes wziął głęboki oddech. Naprawdę nie mógł ścierpieć, że musi się ze mną zadawać.

— Jak wygląda teczka z dokumentami?

— Jak każda teczka. Tekturowa…

— Jezus Maria! — mruknął Barnes. — Jakiego jest koloru? Zastanawiałem się przez chwilę.

— Myślę, że żółta. Tak. Żółta.

— Mike. Siodłaj konia.

— Chwileczkę… — chciałem się podnieść, ale jeden z Carlów oparł się na moim ramieniu, więc postanowiłem usiąść. — Co pan robi?

Barnes zabrał się już w powrotem za papierkową robotę. Nie podniósł wzroku.

— Będzie pan towarzyszył Lucasowi do siedziby swojej firmy i przekaże mu teczkę. Zrozumiano?

— A dlaczego u licha miałbym to zrobić? — Nie wiedziałem, jak powinien zachować się właściciel galerii, ale zdecydowałem się okazać rozdrażnienie. — Przychodzę do pana, żeby się dowiedzieć, co stało się z jedną z moich pracownic, a nie żeby wściubiał pan swój nos w moją prywatną własność.

Wyglądało, jakby nagle zerknął na dół strony i zobaczył, że ostatnim punktem porządku dziennego jest: „Pokazać wszystkim, jaki ze mnie kawał twardziela” — mimo że Mike zdążył już wyjść, a Carlowie wycofywali się ku drzwiom.

— Posłuchaj mnie uważnie, pieprzona cioto — powiedział. Szczerze mówiąc, uważam, że przesadził. Carlowie posłusznie zatrzymali się, by podziwiać pokaz testosteronu. — Dwie sprawy. Pierwsza. Dopóki nie zobaczymy teczki, nie wiemy, czy to jest twoja prywatna własność, czy nasza. Druga. Im uważniej będziesz robić to, co ci, kurwa, mówię, że masz robić, tym większa szansa, że zobaczysz jeszcze tę postrzeloną sukę. Czy wyraziłem się jasno?

Mike był bardzo sympatycznym chłopakiem. Dobiegał trzydziestki, skończył prestiżowy uniwersytet i miał umysł ostry jak brzytwa. Widać było, że nie czuje się dobrze w swojej roli, czym zaskarbił sobie u mnie jeszcze większą sympatię.

Jechaliśmy przez Park Linę jasnoniebieskim lincolnem diplomatem, wybranym z trzydziestu identycznych samochodów stojących na parkingu przy ambasadzie. Wydawało mi się odrobinę zbyt oczywiste, że dyplomaci korzystają z samochodu, który nazywa się Diplomat, ale uznałem, że może Amerykanie lubią tego rodzaju wskazówki. O ile mi wiadomo, przeciętny amerykański agent ubezpieczeniowy jeździ czymś, co nazywa się Chevrolet Insurance Salesman. Podejrzewam, że tym sposobem człowiek ma w życiu jedną decyzję mniej do podjęcia.

Siedziałem z tyłu, bawiąc się popielniczkami, podczas gdy ubrany po cywilnemu Carl zajmował miejsce z przodu obok Mike'a. Carl miał w uchu słuchawkę z kabelkiem znikającym pod koszulą. Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie prowadził.

— Miły człowiek z pana Barnesa — odezwałem się w końcu.

Mike spojrzał na mnie w lusterku wstecznym. Carl obrócił głowę o jakieś trzy centymetry i, sądząc po grubości karku, mniej więcej na tyle mógł sobie pozwolić. Miałem ochotę przeprosić go za ograniczenie czasu, jaki normalnie poświęcał na podnoszenie ciężarów.

— Dobry w tym, co robi, powiedziałbym. Pan Barnes. Kompetentny.

Mike zerknął z ukosa na Carla, zastanawiając się, czy odpowiedzieć.

— Pan Barnes to rzeczywiście niezwykły człowiek.

Podejrzewam, że Mike nienawidził Barnesa. Jestem prawie pewien, że ja bym go nienawidził, gdybym dla niego pracował. Ale Mike jako miły i honorowy profesjonalista bardzo starał się pozostać lojalny. Uznałem, że nie zachowałbym się fair, gdybym starał się wyciągnąć od niego coś więcej w obecności Carla. Wróciłem do majstrowania przy elektrycznie otwieranych szybach.

Samochód zasadniczo nie był odpowiednio przygotowany do zadania, jakie miał spełniać — zwykłe zamki w tylnych drzwiach umożliwiały mi wyskoczenie w dowolnym momencie na światłach. Ale nie zrobiłem tego, a nawet nie chciałem tego robić. Nie wiem czemu, ale niespodziewanie wpadłem w wyjątkowo radosny nastrój.

— Niezwykły, zgadza się — powiedziałem. — Tego słowa właśnie bym użył. Właściwie nie, to słowo, którego ty byś użył, ale nie masz chyba nic przeciwko, żebym i ja go użył?

Naprawdę dobrze się bawiłem. Nieczęsto mi się to zdarza.

Skręciliśmy w Piccadilly, a później skierowaliśmy się ku Cork Street. Mike spuścił osłonę przeciwsłoneczną, za którą zatknął wcześniej wizytówkę Glassa i odczytał numer domu. Odetchnąłem z ulgą, że mnie o niego nie zapytał.

Zatrzymaliśmy się przed numerem czterdziestym ósmym. Carl otworzył drzwi i wysiadł z samochodu, jeszcze zanim zupełnie się zatrzymaliśmy. Nagłym szarpnięciem otworzył tylne drzwi i przeczesywał wzrokiem ulicę, kiedy wysiadałem. Czułem się jak prezydent.

— Czterdzieści osiem, zgadza się? — zapytał Mike.

— Zgadza się — potwierdziłem.

Nacisnąłem dzwonek i czekaliśmy. Po kilku chwilach pojawił się niewysoki, elegancko wyglądający chłopak i zabrał się do otwierania zasuwek i zamków w drzwiach.

— Witam panów — powiedział. Wyjątkowo gardłowy Kłos.

— Dzień dobry, Vince. Jak noga? — odparłem, wchodząc do galerii.

Elegancik był zbyt angielski, aby zapytać, kim jest Vince, o jaką nogę chodzi, a poza tym, o czym ty w ogóle mówisz? Zamiast tego odsunął się z uprzejmym uśmiechem i wpuścił Mike'a i Carla do środka.

Całą czwórką przeszliśmy na środek sklepu i zlustrowaliśmy wzrokiem wiszące na ścianach bohomazy. Wyglądały naprawdę paskudnie. Byłbym zdumiony, gdyby udawało mu się sprzedać choć jeden w ciągu roku.

— Jeżeli coś ci się spodoba, mogę dać dziesięć procent zniżki — powiedziałem do Carla, który mrugał powoli.

Atrakcyjna blondynka, tym razem w prześlicznej koszuli, wyszła z zaplecza i rozpromieniła się w uśmiechu. Następnie zauważyła mnie i jej dobrze ukształtowana szczęka opadła na jeszcze lepiej ukształtowane piersi.

— Kim pan jest? — Mike zwrócił się do elegancika. Carl gapił się na obrazy.

— Jestem Terence Glass — odparł elegancik.

Cóż to była za wspaniała chwila. Zapamiętam ją do końca życia. Staliśmy tam w piątkę, ale tylko Glassowi i mnie udało się powstrzymać od rozdziawienia ust. Pierwszy przemówił Mike.

— Chwileczkę — powiedział. — Ty jesteś Glass.

Odwrócił się w moim kierunku z wyrazem desperacji na twarzy. Czterdziestoletnia kariera z planem emerytalnym i wielokrotnym przydziałem na Seszelach zaczęła mu się szybko przesuwać przed oczami.

— Przykro mi — westchnąłem — ale to niezupełnie prawda.

Spojrzałem na podłogę, ale nie dostrzegłem nigdzie plamy krwi. Glass bardzo szybko potraktował ją środkami czyszczącymi lub jego wniosek o zwrot kosztów był nieuzasadniony.

— Czy coś się stało, panowie? — Glass wyczuł nieprzyjemną atmosferę. Nie dość, że nie byliśmy saudyjskimi książętami, to jeszcze nie wyglądaliśmy w ogóle na klientów.

— Jesteś… zabójcą. Człowiekiem, który… — blondynka z trudem wypowiadała słowa.

— Ja również się cieszę, że cię widzę — powiedziałem.

— Jezu Chryste! — mruknął Mike i odwrócił się w kierunku Carla, który odwrócił się w moim kierunku.

Był z niego wielki chłop.

— No cóż, przepraszam za to małe nieporozumienie — powiedziałem. — Ale może byście tak sobie poszli?

Carl ruszył w moim kierunku. Mike złapał go za ramię, po czym spojrzał na mnie z grymasem na twarzy.

— Chwileczkę. Jeżeli ty nie jesteś… Zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś? — myślę, że naprawdę nie wiedział, co powiedzieć. — o Jezu!

Zwróciłem się do Glassa i blondynki.

— Wiem, że musi was choć trochę zastanawiać, o co chodzi. Chciałbym rozproszyć wasze obawy. Nie jestem tym, za kogo mnie macie. Nie jestem również tym, za kogo oni mnie mają. Ty — wycelowałem palec w Glassa — jesteś tym, za kogo oni mnie mają, a ty — w blondynkę — jesteś osobą, z którą chciałbym porozmawiać, kiedy oni już sobie pójdą. Wszystko jasne?

Nikt nie podniósł ręki. Ruszyłem w kierunku drzwi, zapraszając ich gestem do wyjścia.

— Chcemy dostać teczkę — powiedział Mike.

— Jaką teczkę? — zapytałem.

— Projekt Absolwent.

Wciąż był jedno czy dwa okrążenia za resztą stawki. Nie mogłem go za to winić.

— Przykro mi, że cię rozczaruję, ale nie ma żadnej loczki. Ani tej z napisem „Projekt Absolwent”, ani innej.

Mina mu zrzedła i autentycznie zrobiło mi się go żal.

— Posłuchaj — powiedziałem, starając się ułatwić mu podjęcie decyzji. — Znajdowałem się na terytorium Stanów Zjednoczonych, piąte piętro, w oknach podwójne szyby, i jedyny pomysł na wydostanie się stamtąd, jaki mi przyszedł do głowy, to ta teczka. Pomyślałem, że może was to zaintrygować.

Kolejne przeciągające się milczenie. Glass zaczął kłapać zębami, jakby w dzisiejszych czasach tego rodzaju uciążliwości po prostu zdarzały się zbyt często.

Carl zwrócił się do Mike'a.

— Mam go zgarnąć? — mówił zaskakująco wysokim głosem, niemal falsetem.

Mike przygryzł wargę.

— Tak naprawdę decyzja nie należy do Mike'a — wyjaśniłem. Spojrzeli na mnie obaj. — Chodzi mi o to, że to ja zdecyduję, czy, jak to ująłeś, zostanę zgarnięty, czy nie.

Carl zmierzył mnie wzrokiem.

— Posłuchaj — powiedziałem. — Będę z tobą szczery. Duży z ciebie chłop i jestem pewien, że potrafisz zrobić więcej pompek niż ja. Podziwiam cię za to. Świat potrzebuje ludzi, którzy potrafią robić pompki. To ważne — uniósł groźnie podbródek. Nie przestawaj mówić, drogi panie. Więc mówiłem. — Ale walka to co innego. To zupełnie co innego, i tak się składa, że jestem w tym bardzo dobry. Co nie znaczy, że jestem od ciebie mocniejszy, bardziej męski czy coś w tym rodzaju. To po prostu coś, w czym jestem dobry.

Widać było, że Carl nie czuje się pewnie w takiej rozmowie. Najprawdopodobniej w szkole nauczono go, jak odpowiadać na zaczepki w rodzaju „wyrwę ci serce”. I tylko na takie.

— Zmierzam do tego — kontynuowałem jak tylko mogłem najuprzejmiej — że jeżeli chcecie sobie zaoszczędzić wielkiego upokorzenia, po prostu opuście teraz galerię i pójdźcie sobie gdzieś na porządny lunch.

Co, po kilku chwilach szeptów i spoglądania w moim kierunku, ostatecznie uczynili.

Godzinę później siedziałem we włoskiej kawiarence z blondynką, którą od tej chwili będziemy nazywać Ronnie, ponieważ tak nazywają ją przyjaciele, a ja najwyraźniej stałem się właśnie jednym z nich.

Mike odszedł z podkurczonym ogonem, Carl wyglądał jak: „To jeden z tych dni, stary”. Pomachałem mu wesoło na pożegnanie, ale wiedziałem, że nie uznam swojego życia za porażkę, gdybym miał go już nigdy nie zobaczyć.

Ronnie siedziała z szeroko otwartymi oczami, słuchając skróconej wersji wydarzeń, w której pominąłem martwych ludzi, i chyba doprowadziła swoją opinię o mnie do punktu, w którym wydawała się uważać mnie za supergościa. Stanowiło to miłą odmianę. Zamówiłem dla nas po jeszcze jednej kawie i rozparłem się na krześle, aby napawać się przez chwilę jej podziwem.

Lekko zmarszczyła brwi.

— A więc nie wiesz, gdzie jest Sara? — zapytała.

— Nie mam najmniejszego pojęcia. Być może nic się jej nie stało i tylko się gdzieś przyczaiła, ale równie dobrze może być w poważnych tarapatach.

Ronnie oparła się na krześle i wyjrzała przez okno. Widziałem, że bardzo lubi Sarę, ponieważ z powagą podchodziła do martwienia się jej trudną sytuacją. W końcu niespodziewanie wzruszyła ramionami i wypiła łyk kawy.

— Przynajmniej nie dałeś im teczki — powiedziała. — Chociaż tyle.

Na tym oczywiście polega jedno z niebezpieczeństw okłamywania ludzi. Zaczyna im się mieszać, co jest prawdą, a co nie. Niezbyt mnie to zaskoczyło.

— Nie, nie rozumiesz — wyjaśniłem łagodnie. — Nie istnieje żadna teczka. Powiedziałem im o niej, ponieważ wiedziałem, że będą ją musieli sprawdzić, zanim każą mnie aresztować, wrzucą do rzeki czy co tam robią z takimi jak ja. Widzisz, ludzie, którzy pracują w biurach, wierzą w teczki i dokumenty. Są dla nich ważne. Jeżeli powiesz im, że masz jakąś teczkę, chcą w to wierzyć, ponieważ przywiązują wielką wagę do teczek. — Oto ja, wielki psycholog. — Obawiam się jednak, że żadna teczka nie istnieje.

Ronnie wyprostowała się i dostrzegłem na jej twarzy nagły przypływ podniecenia. Na jej policzkach pojawiły się wypieki. Był to raczej przyjemny widok.

— Ależ istnieje! — zaprotestowała.

Pokręciłem głową, aby sprawdzić, czy moje uszy znajdują się tam, gdzie powinny.

— Przepraszam, nie dosłyszałem?

— Projekt Absolwent — powiedziała. — Teczka Sary. Widziałam ją.

Rozdział 10

Wciąż zgarnia ognie, które tlą w popiołach.

Chaucer

Umówiłem się z Ronnie o czwartej trzydzieści, kiedy zamykano galerię i przestawano wpuszczać do środka rwącą rzekę klientów, którzy następnie przez noc ślinili się z niecierpliwości na chodniku, leżąc na łóżkach polowych z przygotowanymi książeczkami czekowymi.

Nie starałem się aktywnie pozyskać jej pomocy, ale Ronnie należała do tak zwanej aktywnej młodzieży i nie potrafiła się oprzeć pokusie spełnienia dobrego uczynku oraz przeżycia wielkiej przygody. Nie powiedziałem jej, że jak dotąd owa przygoda składała się wyłącznie z dziur po kulach i rozgniecionych moszen, ponieważ nie wykluczałem, iż dziewczyna może okazać się niezwykle przydatna. Po pierwsze, nie miałem w tej chwili żadnego środka transportu, a po drugie, uważam, że często znacznie lepiej mi się myśli, kiedy w pobliżu znajduje się ktoś, kto myśli za mnie.

Spędziłem kilka godzin w British Library, próbując znaleźć jak najwięcej informacji o Mackie Corporation of America. Większość czasu upłynęła mi na rozgryzieniu bibliotecznego systemu katalogowego, ale w trakcie ostatnich dziesięciu minut poprzedzających moment, kiedy musiałem wyjść, udało mi się odnaleźć bezcenną informację: Mackie był szkockim inżynierem, który wraz z Robertem Adamsem pracował nad skonstruowaniem rewolweru kapiszonowego podwójnego działania zaprezentowanego ostatecznie podczas Wielkiej Wystawy Światowej w Londynie w 1851 roku. Nie widziałem specjalnej potrzeby, aby zanotować tę informację.

Minutę przed wyjściem znalazłem odesłanie do beznadziejnie nudnej książki zatytułowanej Zęby tygrysa autorstwa majora J. S. Hammonda (w stanie spoczynku), gdzie odkryłem, że Mackie założył firmę, która od tego czasu się rozrosła, osiągając pozycję piątego największego dostawcy „obronnego sprzętu wojskowego” dla Pentagonu. Siedziba firmy znajdowała się obecnie w Vensom w Kalifornii, a jej ostatni podany do publicznej wiadomości zysk przed opodatkowaniem miał na końcu więcej zer, niż mógłbym zmieścić na grzbiecie dłoni.

Zmierzałem z powrotem na Cork Street, lawirując między popołudniowymi klientami sklepów, kiedy usłyszałem okrzyk sprzedawcy gazet. Niewykluczone, że po raz pierwszy w życiu zrozumiałem w ogóle słowa sprzedawcy gazet. Inni przechodnie niemal na pewno usłyszeli „Trzy zupy na zieleninie”, ale ja w zasadzie, zanim jeszcze zobaczyłem plakat, już wiedziałem, że wołał: „Trzy trupy w strzelaninie”. Kupiłem gazetę i ruszyłem dalej.

Trwało „policyjne śledztwo na dużą skalę” po tym, jak odkryto ciała trzech mężczyzn, którzy zginęli od ran postrzałowych w opuszczonym biurowcu w sercu finansowej dzielnicy Londynu. Ciała, z których żadnego nie udało się jak dotąd zidentyfikować, zostały znalezione przez strażnika, pana Dennisa Falkesa, lat 51, ojca trójki dzieci, wracającego do pracy po wizycie u dentysty. Rzecznik policji nie chciał spekulować na temat motywu stojącego za zabójstwami, ale najwyraźniej nie wykluczał narkotyków. Artykułowi nie towarzyszyły zdjęcia, jedynie zwięzła notka informacyjna o wzroście liczby zabójstw związanych z narkotykami w stolicy w ostatnich dwóch latach. Wyrzuciłem gazetę do kosza i szedłem dalej.

Wydawało się oczywiste, że Dennis Falkes dla kogoś pracował. Wszystko wskazywało na to, że płacił mu Zadbany, więc kiedy Falkes wrócił i znalazł swojego dobroczyńcę martwego, bez większych obaw zadzwonił na policję. Miałem nadzieję, że nie zmyślił historyjki o dentyście. Gdyby tak się stało, policja z pewnością uczyniłaby jego życie niezwykle skomplikowanym.

Ronnie czekała na mnie w samochodzie przed galerią. Był to jasnoczerwony TVR Griffith z pięciolitrowym silnikiem V8 i rurą wydechową, której odgłosy można było usłyszeć w Pekinie. Nie bardzo pasował do moich wyobrażeń o idealnym samochodzie do dyskretnej obserwacji, ale (a) nie mogłem sobie pozwolić na wybrzydzanie, (b) jest coś niezaprzeczalnie przyjemnego we wsiadaniu do samochodu sportowego typu kabriolet kierowanego przez piękną kobietę. Człowiek ma uczucie, jakby wsiadał do metafory.

Ronnie była w doskonałym nastroju, co nie znaczyło, że nie widziała gazety z artykułem o Woolfie. Jestem pewien, że nawet gdyby go czytała i wiedziała, że Woolf nie żyje, niewiele by to zmieniło. Ronnie cechowało to, co nazywa się hartem ducha. Wieki ewolucji, odrzucania cech niekorzystnych i umacniania korzystnych, obdarzyły ją wysokimi kośćmi policzkowymi oraz apetytem na ryzyko i przygodę. Wyobraziłem ją sobie w wieku pięciu lat, przeskakującą przez dwuipółmetrowe przeszkody na kucyku o imieniu Winston, ryzykującą życiem siedemdziesiąt razy przed śniadaniem.

Potrząsnęła głową, kiedy zapytałem, czy znalazła coś w biurku Sary w galerii, a następnie zadręczała mnie pytaniami przez całą drogę do Belgravii. Nie dosłyszałem żadnego z nich za sprawą wycia wydobywającego się z rury wydechowej tvr, ale kiwałem i kręciłem głową w chwilach, kiedy wydawało się to stosowne.

Kiedy dojechaliśmy na Lyall Street, krzyknąłem, aby przejechała obok domu i nie patrzyła na nic poza jezdnią. Znalazłem kasetę z AC/DC, włożyłem ją do magnetofonu I przesunąłem suwak głośności do oporu. Rozumiecie, kierowałem się zasadą, że im bardziej człowiek jest oczywisty, tym mniej jest oczywisty. Gdyby ktoś pozwolił mi wybierać, stwierdziłbym, że im bardziej jest się oczywistym, tym bardziej jest się oczywistym, ale akurat w tym momencie wyboru nie miałem żadnego. Konieczność jest matką złudzeń.

Kiedy przejeżdżaliśmy obok domu Woolfa, przyłożyłem dłoń do oka i zacząłem w nim dłubać, co pozwoliło mi do woli wpatrywać się w drzwi frontowe, podczas gdy z zewnątrz wyglądało to tak, jakbym poprawiał szkła kontaktowe. Dom wyglądał na pusty. Ale z drugiej strony raczej nie spodziewałem się zobaczyć na schodach przed wejściem człowieka z futerałami na skrzypce.

Skręciliśmy w przecznicę, później następną, wróciliśmy na Lyall Street i po raz kolejny ruszyliśmy w kierunku domu Woolfa. W końcu dałem znak Ronnie, aby zatrzymała się przy krawężniku niecałe dwieście metrów przed domem. Zgasiła silnik i przez kilka chwil dzwoniło mi w uszach od nagłej ciszy. Obróciła się do mnie, a na jej policzkach znów pojawiły się wypieki.

— Co teraz, szefie?

Naprawdę ją to wciągnęło.

— Przespaceruję się przed domem i zobaczę, jak wygląda sytuacja.

— Rozumiem. A co ja mam robić?

— Byłoby wspaniale, gdybyś została tutaj — powiedziałem. Zwiesiła nos na kwintę. — W razie gdybym musiał wydostać się stąd w pośpiechu — dodałem, a jej twarz ponownie się rozjaśniła. Sięgnęła do torebki, wyciągnęła mały mosiężny przedmiot i wcisnęła mi go do ręki.

— Co to jest? — powiedziałem.

— Alarm przeciwgwałtowy. Naciska się o tu.

— Ronnie…

— Weź. W razie czego będę wiedziała, że potrzebujesz transportu.

Ulica wyglądała jak najbardziej zwyczajnie, pomijając to, że każdy stojący przy niej dom kosztował ponad dwa miliony funtów. Sama wartość samochodów zaparkowanych po obu stronach jezdni prawdopodobnie przewyższała majątek wielu małych państw. Tuzin mercedesów, tuzin jaguarów i daimlerów, pięć bentleyów sedanów, bentley kabriolet, trzy astony martiny, trzy ferrari, jensen i lamborghini.

I ford.

Ciemnoniebieski, zaparkowany tyłem do mnie po przeciwnej stronie domu, przez co nie zauważyłem go, kiedy przejeżdżaliśmy za pierwszym razem. Dwie anteny. Dwa lusterka wsteczne. Wgniecenie w środku lewego przedniego błotnika. Wgniecenie, jakie mógłby zostawić duży motocykl podczas bocznej kolizji.

Jeden mężczyzna na siedzeniu pasażera.

W pierwszej chwili poczułem ulgę. Jeżeli obserwowali dom Sary, istniała spora szansa, że jej nie złapali i uznali dom za drugi w kolejności cel. Ale z drugiej strony mogli schwytać Sarę i po prostu przysłali kogoś po jej szczoteczkę do zębów. Jeżeli w ogóle nadal miała zęby.

Nie było sensu się tym zamartwiać. Szedłem w kierunku forda.

Jeżeli nie zostaliście nigdy przeszkoleni z teorii wojskowej, możliwe, że powinniście wysłuchać wykładu z tak zwanej Pętli Boyda. Boyd był gościem, który spędził sporo czasu na studiowaniu walki powietrznej podczas wojny w Korei. Analizował typowe „sekwencyjne zdarzenia” w języku laików nazywane sekwencjami zdarzeń — aby przekonać się, dlaczego pilotowi A udało się zestrzelić pilota B, co czuł potem pilot B i który z nich jadł na śniadanie potrawkę z ryżu, ryby i jaj. Boyd oparł swoją teorię na całkowicie banalnej obserwacji, że kiedy A coś robił, B na to reagował, A robił coś innego, B reagował ponownie i tak dalej, co w konsekwencji układało się w pętlę akcji i reakcji. Pętla Boyda. Szkoda, że sam na to nie wpadłem, możecie sobie pomyśleć. Jednak prawdziwego olśnienia — dzięki któremu po dziś dzień to jego nazwisko wymienia się na akademiach wojskowych całego świata — doznał Boyd, gdy w głowie zaświtała mu myśl, że gdyby B mógł zrobić dwie rzeczy w czasie, w którym normalnie robił jedną, znalazłby się w uprzywilejowanej pozycji i w ten sposób siły dobra mogłyby zwyciężyć.

Teoria Langa, która sprowadza się do niemal tego samego, chociaż pochłania ułamek kosztów Pętli Boyda, mówi, że należy wyrżnąć pięścią w twarz drugiego gościa, zanim będzie miał szansę się odsunąć.

Podszedłem do forda od lewej strony, zatrzymałem się i zacząłem patrzeć w stronę domu Woolfów. Siedzący w środku mężczyzna nawet na mnie nie spojrzał. Zrobiłby to, gdyby był cywilem, ponieważ ludzie przyglądają się innym, kiedy nie mają nic lepszego do roboty. Schyliłem się i zapukałem w szybę. Odwrócił głowę i przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, choć widziałem, że mnie nie poznaje. Był po czterdziestce i najwyraźniej lubił whisky. Otworzył okno.

— To ty jesteś Roth? — warknąłem, naśladując amerykański akcent najlepiej jak potrafię, co akurat, nie chwaląc się, całkiem dobrze mi wychodzi.

Pokręcił głową.

— Roth tu był? — zapytałem.

— Kto to, kurwa, jest Roth? — spodziewałem się, że będzie Amerykaninem, ale brzmiał jak rasowy Londyńczyk.

— Cholera! — zakląłem i wyprostowałem się, spoglądając w kierunku domu.

— Kim jesteś?

— Dalloway — powiedziałem, marszcząc brwi. — Powiedzieli ci, że się zjawię?

Ponownie pokręcił głową.

— Wysiadałeś z samochodu? Przegapiłeś transmisję? — naciskałem, mówiąc szybko i głośno. Wyczuwałem zdezorientowanie, ale nie podejrzliwość. — Słyszałeś wieści? Na litość boską, czytałeś gazetę? Trzy trupy i żadnym z nich nie był Lang.

Gapił się na mnie.

— Cholera! — powtórzyłem na wypadek, gdyby nie słyszał za pierwszym razem.

— Co teraz?

Cygaro dla pana Langa. Miałem go. Przez chwilę przygryzałem wargę, po czym postanowiłem zaryzykować.

— Jesteś tu sam?

Wskazał głową na dom.

— Mickey jest w środku — zerknął na zegarek. — Zmieniamy się za dziesięć minut.

— Zmieńcie się teraz. Muszę wejść do środka. Ktoś się pojawił?

— Nikt.

— Telefony?

— Jeden. Jakaś dziewczyna, godzinę temu. Pytała o Sarę.

— Dobra. Chodźmy.

Nie ulegało wątpliwości, że zdobyłem przewagę w Pętli Boyda. To niesamowite, do czego można zmusić ludzi, jeżeli na początku utrafi się we właściwą nutę. Wygramolił się z samochodu, pragnąc pokazać, jak szybko potrafi się wygramolić z samochodu, i dołączył do mnie, kiedy ruszyłem zamaszystym krokiem w kierunku domu. Wyjąłem z kieszeni klucze do swojego mieszkania, ale nagle przyszło mi coś do głowy.

— Umówiliście się na pukanie? — zapytałem, kiedy doszliśmy do drzwi.

— Słucham?

Przewróciłem niecierpliwie oczami.

— Pukanie. Sygnał. Nie chcę, żeby Mickey wyrwał mi dziurę w klatce piersiowej, kiedy będziemy wchodzić do środka.

— Nie, my… to znaczy mam po prostu krzyknąć „Mickey”.

— O rany, to naprawdę sprytne — powiedziałem. — Kto wpadł na ten pomysł?

Trochę przesadziłem, próbując go zdenerwować i skłonić do jeszcze większego zapału w wykazywaniu się kompetencją.

— No, dalej.

Przyłożył usta do skrzynki na listy.

— Mickey — zawołał i posłał mi przepraszające spojrzenie. — To ja.

— Ach, rozumiem — mruknąłem. — W ten sposób będzie wiedział, że to ty. Odlot.

Zapadła cisza, po czym usłyszeliśmy trzask zasuwki. Wparowałem do środka.

Starałem się nie patrzeć za wiele na Mickeya, aby od razu wiedział, że to nie on jest problemem. Niemniej jednak szybki rzut oka powiedział mi, że również miał po czterdziestce i był chudy jak patyk. Miał rękawiczki z odkrytym wierzchem dłoni i rewolwer, prawdopodobnie również jakieś ubranie, ale naprawdę nie zwróciłem na nie uwagi.

Rewolwer miał niklowane wykończenie Smitha Wessona, krótką lufę i osłonięty kurek, co sprawiało, że dobrze nadawał się do strzelania z kieszeni. Prawdopodobnie bodyguard airweight albo coś podobnego. Podstępna broń. Moglibyście zapytać, czy znam jakiś uczciwy, sympatyczny, bezstronny typ broni, ale oczywiście nie znam. Każda broń palna miota ołowiem w ludzi z zamiarem wyrządzenia im krzywdy, ale biorąc to pod uwagę, na ogół mają mniej lub bardziej wyraźne charaktery. A niektóre są bardziej podstępne od innych.

— Ty jesteś Mickey? — zapytałem, rozglądając się uważnie po przedpokoju.

— Tak, to ja.

Mickey był Szkotem i rozpaczliwie próbował uzyskać od partnera jakiś sygnał, kim u diabła jestem. Będą z nim problemy.

— Dave Carter przesyła pozdrowienia. — Chodziłem do szkoły z Dave'em Carterem.

— Och! No tak — bąknął. — Aha.

Bingo. Dwie Pętle Boyda w pięć minut. Upojony zwycięstwem podszedłem do stojącego w przedpokoju stolika i podniosłem słuchawkę.

— Gwinevere — rzuciłem — jestem w środku.

Odłożyłem słuchawkę na widełki i ruszyłem w kierunku schodów, przeklinając się w myślach za to, że przesadziłem. Nie mogli dać się nabrać na ten numer. Kiedy jednak się odwróciłem, nadal stali w tym samym miejscu łagodni jak baranki, wpatrując się we mnie wzrokiem mówiącym „To ty jesteś szefem”.

— Gdzie jest pokój dziewczyny? — warknąłem. Baranki wymieniły nerwowe spojrzenia. — Sprawdziliście pokoje, prawda?

Kiwnęli głowami.

— A więc w którym, na litość boską, znajdują się koronkowe poduszki i plakat ze Stefanem Edbergiem?

— Drugi po lewej stronie — powiedział Mickey.

— Dziękuję.

— Ale…

Ponownie się zatrzymałem.

— Ale co?

— Tam nie ma żadnego plakatu…

— Przedstawiłem im niezłą interpretację miażdżącego spojrzenia, po czym ruszyłem w górę po schodach.

Mickey miał rację, w pokoju nie było plakatu Stefana Edberga. Nie było tam nawet zbyt wielu koronkowych poduszek. Może z osiem. Ale zapach Fleur de Fleurs unosił się w powietrzu, jedna cząsteczka na bilion, i poczułem nagłe, fizyczne ukłucie niepokoju i tęsknoty. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak bardzo chciałem uchronić Sarę przed tym czymś łub kimś, kto jej zagrażał.

Zgoda, może mieliśmy tu do czynienia z nonsensem pod tytułem „Dama w opałach”; może innego dnia moje hormony skierowałyby się ku całkowicie innemu obiektowi. Jednak w tamtej chwili, kiedy stałem w jej pokoju, chciałem uratować Sarę. Nie dlatego, że w przeciwieństwie do czarnych charakterów była dobrym człowiekiem, ale ponieważ ją lubiłem. Bardzo ją lubiłem.

Dosyć tych pogaduszek.

Podszedłem do nocnego stolika, podniosłem słuchawkę telefonu i wsunąłem część z mikrofonem pod koronkową poduszkę. W ten sposób usłyszałbym, gdyby któryś z baranków zebrał się na odwagę albo poczuł przypływ ciekawości, i miał ochotę wykonać Telefon Wyjaśniający. Poduszka powinna z kolei uniemożliwić im usłyszenie mnie.

Najpierw przejrzałem szafy, starając się odgadnąć, czy nie zniknęła znaczna część ubrań Sary. Tu i tam wisiał jakiś pusty wieszak, ale nie tyle, aby wskazywało to na zorganizowany wyjazd w odległe miejsce.

Na toaletce leżało kilka słoiczków i szczotek. Krem do twarzy, krem do rąk, krem do nosa, krem do oczu. Przez chwilę zastanawiałem się, na ile poważne konsekwencje groziły komuś, kto, wróciwszy pijany do domu, przypadkowo nałożyłby sobie krem do twarzy na ręce, a krem do rąk na twarz.

Szuflady w toaletce miały podobną zawartość. Wszystkie narzędzia i środki nawilżające niezbędne do utrzymania współczesnej kobiety klasy Formuły I na drodze. Ale zdecydowanie nie znajdowała się tam żadna teczka.

Zamknąłem wszystkie szuflady i przeszedłem do sąsiadującej z pokojem łazienki. Jedwabny szlafrok, który miała na sobie Sara, kiedy ją po raz pierwszy zobaczyłem, wisiał na drzwiach. Na półce nad umywalką znajdowała się szczoteczka do zębów.

Wróciłem do sypialni i rozejrzałem się dookoła, licząc, że dostrzegę jakiś znak. To znaczy nie rzeczywisty znak — nie spodziewałem się znaleźć adresu nagryzmolonego szminką na lustrze — ale liczyłem na coś, co powinno się tam znajdować, a się nie znajdowało, albo nie powinno się tam znajdować, a się znajdowało. Nie dostrzegłem żadnego znaku, a mimo to wyczułem, że coś jest nie tak. Musiałem stanąć na środku pokoju i wytężyć przez chwilę słuch, aby zdać sobie sprawę, w czym rzecz.

Nie słyszałem rozmawiających baranków. To było nie tak. Powinni mieć masę spraw do omówienia. Ostatecznie nazywałem się Dalloway, a Dalloway był nowym elementem w ich życiu; powinni rozmawiać o mnie.

Podszedłem do okna i wyjrzałem na ulicę. Drzwi forda były otwarte i wyglądało na to, że wystawała przez nie noga baranka Whisky. Rozmawiał przez radio. Podniosłem słuchawkę z łóżka i odkładając ją z powrotem na widełki, odruchowo otworzyłem szufladę w nocnym stoliku. Szuflada była mała, ale miałem wrażenie, że znajduje się w niej więcej rzeczy niż w całym pokoju. Zacząłem gmerać wśród paczek chusteczek higienicznych, waty, pary nożyczek do paznokci, napoczętej tabliczki czekolady, chusteczek higienicznych, piór, peset, chusteczek higienicznych, chusteczek higienicznych — kobiety żywią się tymi pieprzonymi chusteczkami czy co? — i w końcu na dnie szuflady, umoszczone w łożu z chusteczek higienicznych, znajdowało się ciężkie zawiniątko z irchy. A w środku — uroczy mały walther TPH Sary. Wysunąłem magazynek i sprawdziłem znajdujący się na dole otwór. Pełny.

Włożyłem pistolet do kieszeni, raz jeszcze wciągnąłem przez nos zapach perfum Niny Ricci i wyszedłem.

Sytuacja na dole zmieniła się od czasu, kiedy ostatni raz rozmawiałem z barankami. Zdecydowanie na gorsze. Drzwi frontowe były otwarte, Mickey opierał się obok nich o ścianę z prawą ręką w kieszeni, a Whisky, jak zauważyłem, stał na schodach na zewnątrz, rozglądając się po ulicy. Odwrócił się, kiedy usłyszał, że schodzę.

— Nic — oznajmiłem i od razu przypomniałem sobie, że powinienem zachowywać się jak Amerykanin. — Ani jednego przeklętego śladu. Możesz zamknąć drzwi?

— Dwa pytania — zaczął Mickey.

— Słucham — powiedziałem. — Byle szybko.

— Kto to, kurwa, jest Dave Carter?

Nie widziałem większego sensu w poinformowaniu go, że Dave Carter był w mojej szkole mistrzem w squasha do lat szesnastu i że później zaczął pracować w firmie elektrotechnicznej swojego ojca w Hove. Dlatego powiedziałem tylko:

— Jak brzmi drugie pytanie?

Mickey zerknął na Whisky'ego, który podszedł do drzwi i w dużym stopniu zagrodził mi drogę wyjścia.

— Kim ty, kurwa, jesteś?

— Dalloway — powiedziałem. — Chcesz, żebym ci to napisał na kartce? O co wam, u diabła, chodzi chłopaki?

Wsunąłem prawą dłoń do kieszeni i zobaczyłem, że prawa dłoń Mickeya poruszyła się w jego kieszeni. Wiedziałem, że gdyby postanowił mnie teraz zabić, nie usłyszałbym nawet wystrzału. Niemniej jednak mnie również udało się włożyć prawą rękę do kieszeni. Szkoda tylko, że walthera umieściłem w lewej. Wyciągnąłem zatem powoli dłoń, zaciskając pięść. Mickey obserwował mnie niczym wąż.

— Goodwin mówi, że nigdy o tobie nie słyszał. Nie przysyłał tu nikogo. Nie mówił nikomu, gdzie jesteśmy.

— Goodwin to leniwy sukinsyn, który nie ma zielonego pojęcia, o czym mówi — stwierdziłem z irytacją. — Co on u diabła ma z tym wszystkim wspólnego?

— Absolutnie nic — powiedział Mickey. — A chcesz wiedzieć dlaczego?

Skinąłem głową.

— Tak, chcę wiedzieć dlaczego.

Mickey uśmiechnął się. Miał paskudne zęby.

— Ponieważ nie istnieje. Wymyśliłem go.

A więc to taki numer. Teraz to ja zostałem złapany w pętlę. Kto sieje wiatr, zbiera burzę.

— Zapytam jeszcze raz — powiedział, ruszając w moją stronę. — Kim jesteś?

Pozwoliłem, aby opadły mi ramiona. Koniec zabawy. Wyciągnąłem przed siebie nadgarstki w geście „Skuj mnie, panie władzo”.

— Chcesz wiedzieć, jak brzmi moje nazwisko? — zapytałem.

— No.

Nigdy go nie usłyszeli, ponieważ przerwało nam rozdzierające bębenki w uszach wycie o niewiarygodnej intensywności. Dźwięk odbił się od podłogi i sufitu w holu i powrócił ze zdwojoną siłą, wstrząsając umysłem i rozmazując wzrok.

Mickey skrzywił się i wycofał pod ścianę, Whisky zaczął unosić ręce, aby zatkać uszy. W pół sekundy, które w ten sposób zyskałem, podbiegłem do drzwi i uderzyłem Whisky'ego prawym ramieniem w klatkę piersiową. Stracił równowagę i poleciał w tył na poręcz, tymczasem ja skręciłem w lewo i ruszyłem chodnikiem z prędkością, z jaką nie poruszałem się, odkąd skończyłem szesnaście lat. Gdyby udało mi się oddalić co najmniej dwadzieścia metrów od airweighta, miałbym jakieś szanse.

Powiem szczerze, że nie wiem, czy strzelali w moim kierunku. W związku z niewiarygodnym dźwiękiem, jaki wydawało małe mosiężne pudełko Ronnie, moje uszy nie były w stanie przetwarzać żadnych informacji.

Wiem tylko, że mnie nie zgwałcili.

Rozdział 11

Jedynym grzechem jest głupota.

Oscar Wilde

Ronnie zawiozła mnie do swojego mieszkania na King's Road. Przejechaliśmy obok niego z tuzin razy w obu kierunkach. Nie, wcale nie upewnialiśmy się, czy ktoś nas śledzi, po prostu szukaliśmy miejsca do zaparkowania. o tej godzinie ci londyńczycy, którzy posiadają samochody, czyli większość, płacą wysoką cenę za swoją słabość — czas staje w miejscu, cofa się lub robi jakiś inny pieprzony numer, który nie zgadza się z normalnymi regułami rządzącymi wszechświatem — a wszystkie reklamy telewizyjne przedstawiające harleye davidsony szalejące po pustych wiejskich drogach zaczynają wzbudzać w człowieku lekką irytację. Mnie oczywiście nie irytują, ponieważ jeżdżę motocyklem. Dwa kółka są dobre, cztery złe.

Kiedy wreszcie udało jej się wcisnąć tvr w wolną przestrzeń, rozważaliśmy podjechanie taksówką do mieszkania, ale ostatecznie uznaliśmy, że mamy ładny wieczór i oboje chętnie zrobimy sobie spacer. Właściwie to Ronnie miała ochotę. Osoby takie jak Ronnie zawsze mają ochotę na spacer, w związku z tym każde z nas przywdziało parę nóg spacerowych i wyruszyliśmy w drogę. Po drodze złożyłem jej krótką relację ze spotkania na Lyall Street, którego wysłuchała w niemal nabożnym skupieniu. Chłonęła moje słowa w sposób, w jaki ludzie, a zwłaszcza kobiety, zazwyczaj ich nie chłoną. Najczęściej chwytają mnie za słowa, po czym puszczają się, skręcają sobie nogę w kostce, a całą winę zrzucają potem na mnie.

Ale Ronnie była na swój sposób inna. Inna, ponieważ wydawała się uważać, że ja jestem inny.

Kiedy dotarliśmy wreszcie do jej mieszkania, otworzyła drzwi wejściowe, odsunęła się na bok i poprosiła dziwnym głosem małej dziewczynki, czy mógłbym wejść do środka pierwszy. Przyglądałem się jej przez chwilę. Myślę, że chciała w ten sposób zorientować się w powadze sytuacji, zupełnie jakby wciąż nie była do końca pewna tego lub mnie. Zrobiłem zatem ponurą minę i wszedłem do środka w taki sposób, w jaki, miałem nadzieję, zrobiłby to Clint Eastwood — uchylając drzwi stopą, niespodziewanie otwierając szafy — podczas gdy ona stała na korytarzu z wypiekami na policzkach.

Dotarłem do kuchni i zawołałem:

— O mój Boże!

Ronnie wydała stłumiony okrzyk, przybiegła z korytarza i wyjrzała ostrożnie zza drzwi.

— Czy to jest sos boloński? — zapytałem, unosząc drewnianą łyżkę wypełnioną starą i nieciekawie wyglądającą mazią.

Pogroziła mi palcem, po czym roześmiała się z ulgą, ja również się roześmiałem i nagle wydawaliśmy się parą bardzo dobrych przyjaciół. Wręcz bliskich. Dlatego rzecz jasna musiałem zadać to pytanie.

— Kiedy wraca do domu?

Spojrzała na mnie, oblała się lekkim rumieńcem, po czym wróciła do zeskrobywania sosu bolońskiego z dna rondla.

— Kiedy kto wraca do domu?

— Ronnie — zacząłem. Obszedłem ją dookoła, aż w końcu znaleźliśmy się mniej więcej twarzą w twarz. — Jesteś — bardzo dobrze zbudowana, ale nie masz stu dwunastu centymetrów w klatce piersiowej. A nawet gdybyś miała, w twojej szafie nie wisiałoby mnóstwo jednakowych garniturów w prążki.

Zerknęła w kierunku sypialni, po czym odwróciła się do zlewu i zaczęła napełniać rondel gorącą wodą.

— Napijesz się czegoś? — zapytała, nie odwracając się.

Pojawiła się z butelką wódki, podczas gdy ja zajmowałem się rozrzucaniem kostek lodu po podłodze w kuchni. Ostatecznie przyznała, że ma chłopaka, który — jak prawdopodobnie mogłem się domyślić — pracował jako makler w City, nie nocował w jej mieszkaniu codziennie, a kiedy już to robił, nigdy nie wracał przed dziesiątą. Szczerze mówiąc, gdybym dostawał jednego funta za każdym razem, kiedy kobieta mówi mi coś takiego, miałbym już co najmniej trzy. Ostatni raz, kiedy się to zdarzyło, chłopak wrócił o siódmej — „Nigdy wcześniej tego nie robił” — i zdzielił mnie krzesłem.

Z jej tonu, a także słów, wydedukowałem, że sprawy w ich związku nie szły jak po maśle i choć dręczyła mnie ciekawość, uznałem, że prawdopodobnie najlepiej będzie zmienić temat.

Kiedy usadowiliśmy się na sofie, a kostki lodu uroczo brzęczały w szklankach, zacząłem przedstawiać jej nieco pełniejszą wersję wydarzeń — poczynając od Amsterdamu, a kończąc na Lyall Street, opuszczając tylko fragment o helikopterach i Projekcie Absolwent. Mimo to powstała barwna opowieść z wieloma brawurowymi wyczynami, do których dodałem kilka już nie tak brawurowych, ale dobrze brzmiących historii — tak żeby podtrzymać jej entuzjastyczną opinię na mój temat. Kiedy skończyłem, zmarszczyła lekko czoło.

— Ale nie znalazłeś tej teczki? — zapytała, sprawiając wrażenie zawiedzionej.

— Nie — odparłem. — Co nie oznacza, że jej tam nie ma. Jeżeli Sara chciała ją naprawdę gdzieś ukryć, ekipa robotników musiałaby przeszukiwać dom przez tydzień.

— Ja z kolei przejrzałam galerię i jestem pewna, że jej tam nie ma. Zostawiła jakieś papiery, ale wyłącznie związane z pracą. — Ronnie podeszła do stołu i otworzyła teczkę. — Znalazłam za to jej terminarz, jeżeli przyda ci się on do czegoś.

Chyba żartowała. Musiała przeczytać wystarczająco wiele powieści Agaty Christie, żeby wiedzieć, że znajdowanie terminarzy zawsze jest pomocne.

Ale może nie w tym wypadku. Była to oprawiona w skórę książeczka formatu A4, wydana przez organizację charytatywną wspierającą chorych na mukowiscydozę. Nie dowiedziałem się z niej wiele więcej na temat właścicielki ponad to, co już sam zgadłem. Bardzo poważnie podchodziła do pracy, rzadko chodziła na lunch, nie robiła kółek zamiast kropek nad literą „i”, natomiast gryzmoliła koty podczas rozmów telefonicznych. Nie miała wielu planów na najbliższe miesiące, a ostatni wpis brzmiał po prostu „CED OK 7. 30”. Przeglądając wcześniejsze tygodnie, zauważyłem, że CED był wcześniej OK trzykrotnie, raz o 7. 30, a dwa razy o 12. 15.

— Masz jakiś pomysł, o kogo może chodzić — zapytałem Ronnie, pokazując jej ten wpis. — Charlie? Colin? Carl, Clive, Clarissa, Carmen?

Wyczerpały mi się imiona na C.

Ronnie zmarszczyła brwi.

— Dlaczego użyła inicjału drugiego imienia?

— Nie mam zielonego pojęcia — odparłem.

— Bo przecież, jeżeli gość nazywa się Charlie Dunce, dlaczego nie napisać CD?

Spojrzałem na kartkę.

— Charlie Etherington-Dunce? Bóg jeden raczy wiedzieć. To twój świat.

— Co to niby ma znaczyć? — zadziwiająco szybko się obrażała.

— Przepraszam, chodziło mi o to, że… no wiesz, przypuszczam, że zadajesz się z wieloma typami o podwójnych nazwiskach…

Zamilkłem. Widziałem, że Ronnie nie podoba się to co mówię.

— Tak i do tego mam pretensjonalny głos, pretensjonalną pracę, a mój chłopak pracuje w City.

Wstała i poszła nalać sobie kolejny kieliszek wódki. Nie zaproponowała mi dolewki, a ja byłem pewien, że płacę za cudze grzechy.

— Słuchaj, przepraszam — powiedziałem. — Tylko żartowałem.

— Przykro mi, ale zabrzmiało to inaczej, Thomas — odparła. — Albo wyglądało.

Golnęła sobie i cały czas stała odwrócona tyłem.

— Po co miałoby ci być przykro? Masz świetny głos i jeszcze lepszy wygląd.

— Och, zamknij się.

— Poczekaj chwilę. Dlaczego tak cię to złości?

Westchnęła i usiadła.

— Bo nudzą mnie takie gadki, właśnie dlatego. Połowa ludzi, których spotykam, nie bierze mnie poważnie z powodu mojego głosu, a druga połowa bierze mnie poważnie tylko z powodu mojego głosu. Po jakimś czasie zaczyna to działać na nerwy.

— Wiem, że zabrzmi to trochę wazeliniarsko, ale ja biorę cię poważnie.

— Naprawdę?

— Oczywiście, że tak. Niesamowicie poważnie.

Odczekałem chwilę.

— Nie przeszkadza mi, że jesteś nadętą suką.

Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, w trakcie której zacząłem się zastanawiać, czy źle tego nie rozegrałem I czy ona nie zamierza we mnie czymś rzucić. Ale wtedy nagle roześmiała się i pokręciła głową. Poczułem się znacznie lepiej. Miałem nadzieję, że ona również.

Około szóstej zadzwonił telefon i po sposobie, w jaki Ronnie trzymała słuchawkę, zorientowałem się, że jej chłopak właśnie informował ją, o której przyjdzie. Utkwiła wzrok w podłodze i wiele razy powtórzyła „tak” — albo dlatego, że znajdowałem się obok niej w pokoju, albo dlatego, że ich związek wszedł w trudną fazę. Wziąłem do ręki marynarkę i zaniosłem szklankę do kuchni. Umyłem ją i wytarłem do sucha na wypadek, gdyby zapomniała tego zrobić, a kiedy wkładałem szklankę do szafki, Ronnie pojawiła się w drzwiach.

— Zadzwonisz do mnie? — Wyglądała na trochę zasmuconą. Być może ja również.

— No pewnie — powiedziałem.

Zostawiłem ją siekającą cebulę w ramach przygotowań na przyjście maklera i wyszedłem z mieszkania. Najwyraźniej układ polegał na tym, że ona przygotowywała dla niego kolację, a on dla niej śniadanie. Biorąc pod uwagę, że Ronnie należała do osób, które kilka cząstek grapefruita nazywają olbrzymią wyżerką, podejrzewam, że to on lepiej wychodził na tym układzie.

Ech, ci mężczyźni.

Taksówka przewiozła mnie King's Road na West End i o szóstej trzydzieści zacząłem się szwendać pod budynkiem Ministerstwa Obrony. Paru policjantów obserwowało mnie uważnie, kiedy przemierzałem okolicę tam i z powrotem, ale uzbroiłem się w plan miasta i jednorazowy aparat fotograficzny, którym robiłem zdjęcia gołębiom w dostatecznie przygłupi sposób, aby rozproszyć ich obawy. Ze znacznie większą podejrzliwością przyglądał mi się sklepikarz, kiedy poprosiłem o plan, dodając, że jest mi obojętne, jakiego miasta.

Nie poczyniłem żadnych innych przygotowań do te] wycieczki, a już na pewno nie chciałem, aby mój głos został zarejestrowany w ministerstwie przez jakieś urządzenie nagrywające rozmowy telefoniczne. Postanowiłem założyć, że ONeal jest pracusiem. Wstępne rozpoznanie wydawało się to potwierdzać. Na siódmym piętrze lampa naftowa oświetlała jasnym płomieniem narożne biuro ONeala. Przepisowe firanki, które wiszą w oknach wszystkich „poufnych” budynków rządowych, być może chronią przed teleobiektywami, ale nie mogą zapobiec przedostawaniu się światła na zewnątrz.

Dawno, dawno temu, za czasów zimnej wojny pewien cymbał w jednym z oddziałów nadzorujących bezpieczeństwo zarządził, że we wszystkich „stanowiących potencjalny cel” biurach powinno się zostawiać światła włączone dwadzieścia cztery godziny na dobę, aby uniemożliwić agentom wrogich państw obserwowanie, kto, gdzie i jak długo pracuje. Pomysł powitano wtedy przytakiwaniem i poklepywaniem po plecach, wiele osób mruczało: „Ten Carruthers daleko zajdzie, wspomnisz jeszcze moje słowa” — aż rachunki za prąd zaczęły zwalać się na wycieraczki właściwych sekcji finansowych, po czym pomysłowi, oraz Carruthersowi, dość energicznie pokazano drzwi.

Dziesięć po siódmej ONeal wyłonił się z głównego wejścia do ministerstwa. Skinął głową strażnikowi, który go zignorował, po czym wkroczył w półmrok na Whitehall. Niósł teczkę, co było dziwne — jedynym, z czym pozwolono by mu opuścić budynek, mogło być kilka kartek papieru toaletowego — ale być może należał do grupy dziwaków, którzy używają teczki jako rekwizytu. Sam nie wiem.

Pozwoliłem mu odejść kilkaset metrów od ministerstwa, po czym ruszyłem jego śladem. Musiałem się ostro namęczyć, aby utrzymywać spokojne tempo, ponieważ ONeal szedł dziwnie wolnym krokiem. Można by pomyśleć, że korzystał z dobrej pogody, gdyby tego wieczoru było z czego korzystać.

Dopiero kiedy minął ulicę The Mail i przyspieszył, zorientowałem się, że paradował; grał rolę tygrysa grasującego po Whitehall, pana i władcy wszystkich ludzi, przeciwko którym prowadził dochodzenie, człowieka wtajemniczonego w największe tajemnice państwowe, z których każda pozrywałaby skarpetki z nóg przeciętnego turysty, gdyby tylko ją poznał. Kiedy wyszedł z dżungli i wkroczył na sawannę, wysiłek przestał być warty zachodu, więc ruszył normalnym krokiem. ONeal był człowiekiem, któremu można by współczuć, gdyby tylko miało się na to czas.

Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się, że pójdzie prosto do domu. Wyobraziłem sobie mieszkanie w zabudowie szeregowej w Putney, gdzie cierpiąca w milczeniu żona poda mu sherry i pieczonego dorsza, a następnie zabierze się do prasowania jego koszul, podczas gdy on będzie oglądał wiadomości w telewizji, kręcąc głową, jakby każde słowo spikera miało dla niego dodatkowe, mroczniejsze znaczenie. Zamiast tego przyspieszył kroku, minął Instytut Sztuki Współczesnej i wszedł do Travellers Club na ulicy Pall Mail.

Nie miało sensu, abym próbował się tam dostać. Obserwowałem przez szklane drzwi, jak prosi portiera o sprawdzenie jego przegródki, która okazała się pusta, a kiedy następnie wyswobodził się z płaszcza i udał się do baru, uznałem, że mogę go tam bezpiecznie na chwilę zostawić.

Kupiłem frytki i hamburgera na straganie przy Haymarket i wałęsałem się przez jakiś czas, obserwując ludzi w jaskrawych koszulach zdążających tam leniwym krokiem, aby zobaczyć musicale, które grano nieprzerwanie odkąd się urodziłem. Czułem narastające przygnębienie i kiedy tak szedłem ze zwieszonymi ramionami, nagle wstrząsnęła mną myśl, że zachowuję się dokładnie tak samo, jak ONeal — patrzę na bliźnich ze zmęczonym, cynicznym nastawieniem: „Wy biedni durnie, gdybyście tylko wiedzieli”. Wziąłem się w garść i wyrzuciłem hamburgera do kosza.

Wyszedł z klubu o wpół do dziewiątej i przeszedł przez Haymarket na Piccadilly Tam wszedł w Shaftesbury Avenue, skręcił w lewo w Soho, gdzie gwar widzów zmierzających do teatru ustąpił bardziej basowemu dudnieniu wydobywającemu się z ekskluzywnych barów i klubów striptizowych. Kiedy je mijałem, wielkie wąsiska ze zwisającymi z tyłu mężczyznami nagabywały mnie, szepcząc coś na temat „pokazów erotycznych”.

ONeal był również nagabywany przez odźwiernych, ale wydawał się pewnie zmierzać do jakiegoś celu i ani razu nie zwrócił na nich uwagi. Wykonał kilka zwodów w prawo i w lewo, nie oglądając się za siebie, aż dotarł do swojej oazy The Shala. Wszedł prosto do środka.

Doszedłem do końca ulicy, pokręciłem się tam przez chwilę, po czym ruszyłem z powrotem, aby ponapawać się intrygującym widokiem fasady The Shala. Słowa: „live”, „dziewczyny”, „erotyczny”, „taniec” i „sexy”, namalowano dookoła drzwi w przypadkowej kolejności, jakby zachęcając ludzi, aby sami ułożyli z nich zdanie. W szklanej gablocie znajdowało się sześć wyblakłych fotek z kobietami w bieliźnie. Dziewczyna w obcisłej skórzanej kurtce sterczała w drzwiach; uśmiechnąłem się do niej w sposób, który mówił, że przyjechałem z Norwegii i, owszem, The Shala wygląda na idealne miejsce, gdzie można odpocząć po ciężkim dniu spędzonym na byciu Norwegiem. Równie dobrze mógłbym wrzasnąć, że wchodzę do środka z miotaczem ognia, ale wątpię, czy mrugnęłaby nawet powieką. Albo czy mogłaby mrugnąć powieką, uginającą się pod ciężarem ogromnej ilości tuszu.

Zapłaciłem piętnaście funtów i wypełniłem deklarację członkowską na nazwisko Lars Petersen, opiekun policji obyczajowej, Scotland Yard, po czym zbiegłem truchtem po schodach do piwnicy, aby zobaczyć, jak bardzo live, sexy, erotyczna, tańcząca i dziewczęca jest tak naprawdę The Shala.

Była to żałosna spelunka. Bardzo, bardzo żałosna spelunka. Właściciele już dawno temu uznali, że przygaszenie świateł jest tanią alternatywą dla wynajęcia sprzątaczki, przez co miałem nieustanne poczucie, że płytki wykładzinowe odchodzą od podłogi razem z podeszwami butów. Wokół małego podestu, na którym trzy dziewczyny o szklistych spojrzeniach podskakiwały w rytm głośnej muzyki, ustawiono około dwudziestu stolików. Sufit wisiał tak nisko, że najwyższa z nich musiała tańczyć przygarbiona, ale o dziwo, biorąc pod uwagę fakt, iż wszystkie były nagie, a jako podkład puszczono Bee Gees, radziły sobie z tą sytuacją ze sporą godnością.

ONeal zajmował stolik tuż przy podeście i wydawało się, że przypadła mu do serca dziewczyna po lewej stronie, stworzenie o ziemistej cerze, któremu na moje oko przydałby się duży stek i cynaderki zapiekane w cieście oraz cała noc snu. Dziewczyna tańczyła ze wzrokiem utkwionym w ścianie po drugiej stronie sali i w ogóle się nie uśmiechała.

— Coś do picia?

Mężczyzna z szyją pokrytą czyrakami nachylił się do mnie przez bar.

— Poproszę whisky — powiedziałem i odwróciłem się w kierunku sceny.

— Pięć funtów.

Spojrzałem na niego.

— Słucham?

— Pięć funtów za whisky. Z góry.

— Nie zamierzam płacić z góry. Nalej mi whisky. Wtedy zapłacę.

— Zapłać teraz.

— Wsadź sobie najpierw grabie w dupę.

Uśmiechnąłem się pojednawczo. Przyniósł mi whisky. Zapłaciłem mu pięć funtów.

Po dziesięciu minutach spędzonych przy barze uznałem, że ONeal przyszedł tylko pooglądać show i nic poza tym. Nie spoglądał na zegarek ani na drzwi i pił gin z dostatecznym zaangażowaniem, aby przekonać mnie, że z całą pewnością zakończył dzień pracy. Dopiłem whisky i podszedłem do jego stolika.

— Tylko mi nie mów, że ona jest twoją siostrzenicą i robi to tylko po to, aby dostać legitymację członka związku zawodowego aktorów i przystąpić do Royal Shakespeare Company.

ONeal odwrócił się i obserwował, jak odsuwam krzesło i siadam.

— Cześć — rzuciłem.

— Co ty tu robisz? — zapytał z rozdrażnieniem. Myślę, że mógł być trochę zakłopotany.

— Chwileczkę — powiedziałem. — Niewątpliwie powinniśmy zacząć inaczej. Ty powinieneś powiedzieć „Cześć”, a ja „Co ty tu robisz?”

— Gdzie ty się, u diabla, podziewałeś, Lang?

— Ach, tu i tam — odparłem. — Jak wiesz, jestem tylko płatkiem niesionym przez jesienny wiatr. Taką charakterystykę powinieneś znaleźć w moich aktach.

— Śledziłeś mnie.

— E tam, od razu śledziłem. To takie brzydkie słowo. Wolę „szantaż”.

— Co?

— Ale ono z kolei oznacza oczywiście coś zupełnie innego. A więc dobrze, powiedzmy, że cię śledziłem.

Zaczął się rozglądać po sali, próbując ustalić, czy przyprowadziłem ze sobą jakichś dużych przyjaciół. A może szukał swoich dużych przyjaciół. Nachylił się i syknął:

— Jesteś w bardzo, ale to bardzo poważnych tarapatach, Lang. Powinienem cię ostrzec.

— Tak, prawdopodobnie masz rację — przyznałem. — Bardzo poważne tarapaty to zdecydowanie coś, w czym jestem. Klub striptizowy to druga rzecz. Jestem tu z wysokim rangą urzędnikiem państwowym, który przez co najmniej godzinę pozostanie anonimowy.

Oparł się na krześle, a na jego twarzy zagościła osobliwie chytra mina. Uniesione brwi, dolna warga zawinięta nad górną. Zorientowałem się, że był to wstęp do uśmiechu. W formie zestawu do składania.

— Mój Boże — powiedział. — Naprawdę próbujesz mnie szantażować. To doprawdy żałosne.

— Serio? W takim razie nie możemy do tego dopuścić.

— Umówiłem się tu z kimś. Nie ja wybrałem miejsce spotkania. — Osuszył trzecią szklankę ginu. — A teraz będę ci wielce zobowiązany, jeżeli wyniesiesz się stąd, żebym nie musiał wezwać bramkarza i kazać mu cię wyrzucić.

Podkład muzyczny przeszedł chropowato w głośną choć nijaką przeróbkę War, What Is II Good For? Siostrzenica ONeala zbliżyła się do krawędzi podestu i zaczęła potrząsać łonem w naszym kierunku; niemal w rytm muzyki.

— Och, sam już nie wiem — mruknąłem. — Chyba dobrze się tu czuję.

— Ostrzegam cię, Lang. Masz w tej chwili bardzo niskie saldo w banku. Mam tu ważne spotkanie i jeżeli mi je zakłócisz albo w inny sposób przysporzysz mi kłopotów, zajmę twoje konto. Czy wyraziłem się jasno?

— Kapitan Głównoostrzegający — oznajmiłem. — Właśnie jego mi przypominasz.

— Lang, ostatni raz…

Umilkł, kiedy zobaczył walthera Sary. Podejrzewam, że na jego miejscu zrobiłbym to samo.

— Wydawało mi się, że nie nosisz przy sobie broni palnej — powiedział po chwili. Nerwowo, choć starał się tego nie okazywać.

— Padłem ofiarą mody — wyjaśniłem. — Ktoś mi powiedział, że w tym sezonie nosi się pistolety, więc po prostu musiałem sobie jakiegoś sprawić.

Zacząłem zdejmować marynarkę. Siostrzenica znajdowała się ledwie metr ode mnie, ale nadal wpatrywała się w tylną ścianę.

— Nie strzelisz w takim miejscu, Lang. Nie wierzę, abyś był całkowicie niepoczytalny.

Zwinąłem marynarkę w mocno ściśniętą kulę i wsunąłem pistolet w jeden z fałdów.

— Ależ jestem — stwierdziłem. — Całkowicie. Nazywano mnie kiedyś Thomas „Wściekły Pies” Lang.

— Zaczynam…

Pusta szklanka ONeala eksplodowała. Kawałeczki rozsypały się po stole i po podłodze. Pobladł na twarzy.

— Mój Boże… — wyjąkał.

Wyczucie rytmu to podstawa. Albo się go ma, albo nie. Wystrzeliłem równo z jednym z ogłuszających akordów War i nie narobiłem więcej hałasu, niż gdybym poślinił kopertę. Siostrzenica na moim miejscu wystrzeliłaby podczas przedtaktu i zepsuła całą sprawę.

— Jeszcze jednego drinka? — zapytałem i zapaliłem papierosa, aby zneutralizować zapach prochu. — Ja stawiam.

War skończyła się przed Bożym Narodzeniem i trzy dziewczyny opuściły wolnym krokiem scenę. Zastąpiła je para, której numer opierał się głównie na wymachiwaniu pejczami. Było dość oczywiste, że to brat i siostra; różnica wieku między nimi nie mogła wynosić mniej niż sto lat. Ze względu na niski sufit pejcz mężczyzny miał tylko metr długości, ale on wywijał nim, jakby miał dziesięć metrów, smagając siostrę do melodii We Are The Champions. ONeal wstrzemięźliwie sączył nowy gin z tonikiem.

— No więc — zacząłem, zmieniając położenie marynarki na stole — muszę dowiedzieć się od ciebie jednej, jedynej rzeczy.

— Idź do diabła.

— Z pewnością to uczynię, tylko najpierw upewnię się, że ma dla ciebie przygotowany pokój. Ale teraz muszę wiedzieć, co zrobiłeś z Sarą Woolf.

Ręka trzymająca szklankę znieruchomiała między kolejnymi łykami i ONeal odwrócił się do mnie autentycznie zdziwiony.

— Co ja z nią zrobiłem? Na jakiej u licha podstawie sądzisz, że cokolwiek z nią zrobiłem?

— Zniknęła.

— Zniknęła. Tak. Zakładam, że w ten melodramatyczny sposób chcesz powiedzieć, że nie możesz jej znaleźć.

— Jej ojciec nie żyje — powiedziałem. — Wiedziałeś o tym?

Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę.

— Tak, wiedziałem — rzekł. — Interesuje mnie jednak, skąd ty o tym wiesz?

— Ty pierwszy.

Ale na twarzy ONeala zaczęła malować się śmiałość i kiedy przesunąłem marynarkę w jego kierunku nawet nie drgnął.

— To ty go zabiłeś — powiedział częściowo zły, częściowo zadowolony. — Tak było, prawda? Thomas Lang, dzielny najemnik, naprawdę tego dokonał i zastrzelił człowieka. No cóż, drogi przyjacielu, będziesz musiał wykazać się piekielnym sprytem, żeby się z tego wykaraskać. Mam nadzieję, że masz tego świadomość.

— Co to jest Projekt Absolwent?

Złość i zadowolenie stopniowo znikały z jego twarzy. Nic wyglądało, aby zamierzał odpowiedzieć, więc postanowiłem mówić dalej.

— Powiem ci, czym według mnie jest Projekt Absolwent, a ty przyznasz mi od jednego do dziesięciu punktów za trafność.

ONeal siedział nieruchomo.

— Po pierwsze Projekt Absolwent oznacza różne rzeczy dla różnych ludzi. Dla jednej grupy oznacza stworzenie i wprowadzenie na rynek nowego typu helikoptera wojskowego. Niezwykle tajnego, oczywiście. Jak również wyjątkowo nieprzyjemnego. Prawdopodobnie niespecjalnie nielegalnego. Dla innej grupy, i dopiero tu sprawa staje się naprawdę interesująca, Projekt Absolwent odnosi się do planów zorganizowania ataku terrorystycznego, który umożliwi producentom helikoptera zaprezentowanie swojej zabawki w akcji z jak najlepszej strony. Przez zabijanie ludzi. A także zarobienie naprawdę wielkiego worka pieniędzy dzięki pojawieniu się zmobilizowanych w ten sposób rzesz entuzjastycznych klientów. Niezwykle tajne, wyjątkowo nieprzyjemne i bardzo, bardzo, do dziesiątej potęgi nielegalne. Aleksander Woolf wpadł na trop tej drugiej grupy i uznał, że nie może pozwolić, aby jej to uszło na sucho. Zaczął się naprzykrzać. W związku z tym przedstawiciele drugiej grupy, być może posiadający legalną pozycję w wywiadzie, zaczęli rozpowiadać podczas bankietów, że Woolf handluje narkotykami, chcąc go w ten sposób oczernić i podważyć ewentualną kampanię, którą mógłby przeciwko nim wytoczyć. A kiedy to nie przyniosło rezultatów, zagrozili, że go zabiją. A kiedy to nie przyniosło rezultatów, naprawdę go zabili. A być może zabili również jego córkę.

ONeal nadal siedział nieruchomo.

— Ale w całej tej historii tak naprawdę żal mi, oczywiście poza Woolfem, tych wszystkich, którzy sądzą, że należą do pierwszej grupy, tej legalnej, ale przez cały czas wspierali drugą grupę, bardzo nielegalną, pomagali jej czy w inny sposób przychodzili jej w sukurs, nawet o tym nie wiedząc. Powiedziałbym, że każdy z nich złapał skunksa za ogon.

ONeal utkwił teraz wzrok gdzieś nad moim ramieniem. Po raz pierwszy, odkąd go poznałem, nie potrafiłem odgadnąć jego myśli.

— To już właściwie wszystko — stwierdziłem. — Osobiście uważam, że wygłosiłem wspaniałe przemówienie, ale teraz czas na Judasza i opinię sędziów.

Ale on nadal milczał. Odwróciłem się zatem i podążyłem za jego spojrzeniem w kierunku wejścia do klubu, gdzie stał jeden z bramkarzy, wskazując na nasz stolik. Zobaczyłem, że kiwa głową i odsuwa się na bok, po czym szczupła, potężna sylwetka Barnesa, Russella R wkroczyła zamaszystym krokiem na salę i skierowała się w naszą stronę.

Zastrzeliłem ich obu, złapałem najbliższy samolot do Kanady, gdzie poślubiłem kobietę o imieniu Mary-Beth i rozkręciłem z powodzeniem warsztat garncarski.

A przynajmniej tak właśnie powinienem był postąpić.

Rozdział 12

Nie kocha się w sile końskiej ani w goleniach męskich ma upodobanie.

Psalm 146

— Szczwany z ciebie lis, Lang. Dobra robota, jeżeli to wyrażenie coś ci mówi.

Barnes i ja siedzieliśmy w kolejnym lincolnie diplomacie — a może tym samym, choć w tym wypadku ktoś musiał opróżnić popielniczki po mojej ostatniej wizycie — zaparkowanym pod Waterloo Bridge. Duży podświetlony billboard reklamował sceniczną adaptację It Ain't Half Hot, Mum w reżyserii sir Petera Halla wystawioną w pobliskim Teatrze Narodowym. Czy coś w tym guście.

ONeal zajmował tym razem siedzenie pasażera, a Mike Lucas po raz kolejny siedział za kierownicą. Zdziwiło mnie, że nie znajduje się w płóciennym worku w drodze do Waszyngtonu, ale Burnes najwyraźniej postanowił dać mu jeszcze jedną szansę po fiasku w galerii na Cork Street. Nie żeby Lucas w jakiś sposób wtedy zawinił, ale w kręgach wojskowych wina w niewielkim stopniu łączy się z odpowiedzialnością.

Drugi diplomat stał zaparkowany za nami z — jakkolwiek brzmi rzeczownik zbiorowy na określenie wielu Carlów — w środku. Może kark Carlów. Oddałem im walthera, ponieważ sprawiali wrażenie, jakby mieli na niego wielką dietkę.

— Chyba wiem, co próbuje pan powiedzieć, panie I James — odparłem — i traktuję to jak komplement.

— Mam to głęboko w dupie, jak pan to traktuje, panie Lang. Głęboko w dupie — wyjrzał przez okno. — Jezu, ale się wszystko popieprzyło.

ONeal odkaszlnął i przekręcił się na siedzeniu.

— Pan Barnes stara się powiedzieć, Lang, że wmieszałeś się w ogromnie złożoną operację. Istnieją konsekwencje, o których nie masz zielonego pojęcia, a mimo to swoimi poczynaniami niezwykle skomplikowałeś naszą sytuację.

ONeal trochę ryzykował z tym „naszą”, ale Barnes puścił mu to płazem.

— Myślę, że mogę bez większej przesady powiedzieć… — kontynuował.

— Och, odpierdol się — przerwałem. ONeal poróżowiał odrobinę. — Interesuje mnie wyłącznie jedna sprawa, a jest nią bezpieczeństwo Sary Woolf. Wszystko inne, jeżeli o mnie chodzi, to tylko przybranie.

Barnes ponownie wyjrzał przez okno.

— Idź do domu, Dick — powiedział.

Zapadło milczenie. ONeal wyglądał na urażonego. Kazano mu pójść do łóżka bez kolacji, mimo że niczego nie przeskrobał.

— Myślę, że…

— Powiedziałem, idź do domu — powtórzył Barnes. — Zadzwonię do ciebie.

Nikt się nie poruszył, aż w końcu Mike nachylił się i otworzył ONealowi drzwi. W tej sytuacji nie miał wyboru.

— No to do widzenia, Dick — powiedziałem. — Było mi niezmiernie miło. Mam nadzieję, że pomyślisz o mnie ciepło, kiedy wyciągną moje ciało z rzeki.

ONeal wyszarpnął teczkę z samochodu, trzasnął drzwiami i, nie oglądając się, ruszył schodami w górę na Waterloo Bridge.

— Lang — odezwał się Barnes. — Przejdźmy się.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, wysiadł z samochodu i ruszył wolnym krokiem wzdłuż bulwaru. Spojrzałem w lusterko wsteczne i zobaczyłem, że Lucas mi się przygląda.

— Niezwykły człowiek — mruknąłem.

Lucas odwrócił głowę w kierunku oddalającego się Barnesa, po czym ponownie spojrzał w lusterko.

— Uważaj na siebie, dobrze? — powiedział.

Zamarłem z ręką na klamce. Mike Lucas nie wyglądał na szczęśliwego. Ani trochę.

— Na co konkretnie mam uważać?

Lekko się przygarbił i zasłonił dłonią usta.

— Nie wiem. Przysięgam na Boga, że nie wiem. Ale w tej sprawie jest coś przesranego…

Przerwał, słysząc dźwięk otwieranych drzwi w aucie za nami.

— Dzięki — powiedziałem i wysiadłem.

Para Carlów zbliżała się powoli, wypinając na mnie karki. Dwadzieścia metrów dalej Barnes spoglądał w moją stronę, najwyraźniej czekając, aż do niego dołączę.

— Tak sobie myślę, że wolę Londyn nocą — powiedział, kiedy zrównaliśmy się krokiem.

— Ja również — odparłem. — Rzeka wygląda całkiem ładnie.

— Chuj z rzeką — prychnął Barnes. — Wolę Londyn nocą, ponieważ nie widać go wtedy za dobrze.

Zaśmiałem się, ale szybko zamilkłem, ponieważ odniosłem wrażenie, że mówił serio. Wyglądał na rozzłoszczonego i nagle uderzyła mnie myśl, że zesłanie na placówkę w Londynie mogło być karą za jakieś dawne przewinienia, przez co aż kipiał z wściekłości i cierpiał każdego dnia, wyładowując swoje frustracje na mieście.

Przerwał moje rozmyślania.

— Usłyszałem od ONeala, że ma pan małą teorię — powiedział. — Małą ideę, nad którą pan pracuje. Zgadza się?

— Oczywiście — odparłem.

— Niech mnie pan z nią zapozna, dobrze?

Tak oto, nie widząc żadnego szczególnego powodu, aby tego nie robić, powtórnie wygłosiłem przemowę, którą poczęstowałem ONeala w The Shala, to tu, to tam dodając coś lub odejmując. Barnes słuchał, nie wykazując specjalnego zainteresowania, a kiedy skończyłem, westchnął. Długie, zmęczone „Jezu, no i co ja mam z panem zrobić”, westchnienie.

— Mówiąc szczerze — dodałem, nie chcąc, aby źle zrozumiał moje odczucia — sądzę, że jest pan niebezpieczną, zepsutą, kłamliwą kupą dziewięciodniowego komarzego gówna. Z miłą chęcią bym teraz pana zabił, gdyby nie to, że mógłbym w ten sposób jeszcze bardziej pogorszyć położenie Sary.

Nawet to nie wydawało się go specjalnie wzruszać.

— Uhm — mruknął. — A w sprawie tego, co mi pan właśnie opowiedział?

— Tak?

— Oczywiście spisał pan to wszystko? Zostawił kopię u prawnika, w banku, u matki i Królowej z poleceniem, że ma zostać otwarta w razie pańskiej śmierci. Nie zapomniał pan o tym całym gównie?

— Oczywiście, że nie. Wie pan, my w Anglii również mamy różne programy w telewizji.

— To pieprzona, wysoce dyskusyjna sprawa. Papierosa?

Wyciągnął paczkę marlboro i poczęstował mnie. Paliliśmy razem przez chwilę, a ja zastanawiałem się, jaka to dziwna sprawa, że dwóch mężczyzn, którzy pałają do siebie tak głęboką nienawiścią, może połączyć w zupełnie przyjacielskim akcie wspólne zaciąganie się dymem z tlących się papierków.

Barnes oparł się o balustradę, wpatrując się w oleistą, czarną wodę Tamizy. Stałem kilka metrów od niego na wypadek, gdyby za bardzo udzieliła mi się przyjacielska atmosfera.

— Okay, Lang. Sprawa wygląda tak — zaczął. — Powiem to tylko raz, bo wiem, że nie jesteś idiotą. Trafiłeś w dziesiątkę — wyrzucił papierosa. — Wielkie rzeczy! To prawda, zamierzamy zrobić małe zamieszanie, podbić sprzedaż. Uuuu… ! I to ma być takie straszne?

Uznałem, że najpierw wypróbuję spokojną strategię. Jeżeli ona nie poskutkuje, spróbuję strategii: wrzucić go do rzeki i spieprzać.

— To naprawdę okropne — powiedziałem powoli — ponieważ obaj urodziliśmy się i dorastaliśmy w państwach demokratycznych, gdzie wola ludu coś jednak znaczy. A, jak mi się wydaje, lud chciałby obecnie, żeby rządy nie zajmowały się mordowaniem swoich lub cudzych obywateli po to tylko, żeby nabić sobie kabzę. Być może w najbliższą środę ludzie uznają to za doskonały pomysł, ale w tej chwili ich wolą jest, abyśmy określali tego rodzaju działania mianem „zła”.

Sztachnąłem się po raz ostatni i pstryknąłem petem do wody. Poleciał chyba bardzo daleko.

— Po wysłuchaniu twojej ładnej przemowy, Lang — odezwał się Barnes po dłuższym milczeniu — chciałbym ci zwrócić uwagę na dwie sprawy. Pierwsza, żaden z nas nie żyje w demokracji. Prawo oddania głosu raz na cztery lata nie oznacza jeszcze demokracji. W żadnym razie. Druga, kto mówił o nabijaniu sobie kabzy?

— Ach, no tak, oczywiście — klapnąłem w czoło. — Nie zdawałem sobie sprawy. Zamierzacie oddać cały zysk ze sprzedaży tej broni Fundacji Save The Children. Taki gigantyczny akt filantropii, a ja tego nie zauważyłem. Aleksander Woolf będzie zachwycony — zaczynałem odchodzić od spokojnej strategii. — Ojej, chwileczkę, właśnie zdrapują jego jelita z muru w City. Może nie być tak wylewny, jakby tego chciał. A pan, Barnes — posunąłem się nawet do wycelowania w niego palcem — powinien przebadać swoją popieprzoną głowę.

Zostawiłem go i ruszyłem w dół rzeki. Dwaj Carlowie ze słuchawkami wystającymi z uszu tylko czekali, żeby mi zagrodzić drogę.

— Do czego według ciebie to doprowadzi, Lang? — Barnes nie poruszył się, mówił tylko trochę głośniej. Zatrzymałem się. — Kiedy jakiś arabski playboy wpada do doliny San Martin i kupuje sobie pięćdziesiąt czołgów Ml Abrams i pół tuzina F16, wypisuje czek na pół miliarda dolarów, to jak sądzisz, do kogo idą pieniądze? Kto je dostaje? Myślisz, że dostaje je Bill Clinton? Pieprzony David Letterman? Do kogo idą?

— Och, no powiedz, powiedz.

— Powiem ci. Mimo że sam dobrze wiesz. Idą do Amerykanów. Dwieście pięćdziesiąt milionów ludzi otrzymuje te pieniądze.

Szybko wykonałem w myślach kilka prostych rachunków. Podzielić przez dziesięć, przenieść dwa…

— Każdy dostaje dwa tysiące dolarów, prawda? Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko? — cmoknąłem z niedowierzaniem. — Tylko dlaczego słyszę fałsz w tym zdaniu?

— Sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi — powiedział Barnes — ma pracę dzięki tym pieniądzom. Dzięki tej pracy utrzymują kolejne trzysta tysięcy ludzi. Za pół miliarda dolarów mogą kupić mnóstwo ropy, mnóstwo pszenicy i mnóstwo nissanów micra. Kolejne pół miliona ludzi sprzeda im te nissany, kolejne pół miliona je naprawi, umyje przednie szyby, sprawdzi opony. Kolejne pół miliona zbuduje drogi, po których te pieprzone nissany będą jeździć i nie minie wiele czasu, zanim będziesz miał dwieście pięćdziesiąt milionów dobrych demokratów, pragnących, aby Ameryka robiła tę ostatnią rzecz, jaka jej wychodzi. Produkowała broń.

Chwyciłem obiema rękami za barierkę, ponieważ zakręciło mi się w głowie od tej przemowy. No i od czego tu zacząć?

— A więc trup tu i tam to nic strasznego, jeżeli weźmie się pod uwagę dobro naszych porządnych demokratów. Dobrze zrozumiałem?

— Tak jest. I ani jeden z tych porządnych demokratów nie będzie odmiennego zdania.

— Myślę, że Aleksander Woolf byłby odmiennego zdania.

— Wielka mi rzecz.

Patrzyłem na rzekę. Woda wyglądała na brudną i ciepłą.

— Serio, Lang. Wielka mi, kurwa, rzecz. Jeden przeciw masie. Został przegłosowany. Tak działa demokracja. Powiedzieć ci coś jeszcze? — odwróciłem się i spojrzałem na Barnesa; stał przodem do mnie, na jego twarzy odbijało się światło z teatralnego billboardu. — Są jeszcze kolejne dwa miliony obywateli Stanów Zjednoczonych, o których wcześniej nie wspomniałem. Wiesz, co się z nimi stanie w tym roku?

Ruszył w moim kierunku. Powoli. Pewnym krokiem.

— Zostaną prawnikami?

— Umrą — powiedział. Ta myśl nie wydawała się go specjalnie martwić. — Starość, wypadek samochodowy, białaczka, atak serca, bójka w barze, wypadnięcie z okna; kto by zliczył wszystkie pieprzone powody. Dwa miliony Amerykanów umrą w tym roku. Powiedz mi, uronisz łzę za każdym z nich?

— Nie.

— A dlaczego nie, do diabła? Co to za różnica? Śmierć to śmierć, Lang.

— Różnica polega na tym, że ja nie miałem z ich śmiercią nic wspólnego.

— Jesteś żołnierzem, na litość boską!

Staliśmy twarzą w twarz. Krzyczał najgłośniej jak — mógł, nie wyciągając przy okazji ludzi z łóżek.

— Zostałeś wyszkolony do zabijania ludzi dla dobra rodaków. Nie tak jest? — Już chciałem odpowiedzieć, ale mi nie pozwolił. — Taka jest prawda czy nie?

Jego oddech miał dziwnie słodki zapach.

— To bardzo zła filozofia, Rusty. Naprawdę zła. Przeczytaj sobie jakąś książkę, na litość boską.

— Demokraci nie czytają książek, Lang. Ludzie nie czytają książek. Ludzie mają filozofię w najgłębszych zakamarkach dupy. Jedyne, na czym im zależy, wszystko, czego oczekują od rządu, to stale rosnące płace. Rok w rok chcą, aby ich zarobki rosły. Jeżeli to się skończy, wybiorą sobie nowy rząd. Tego właśnie chcą ludzie. I nigdy nie chcieli niczego innego. To, przyjacielu, jest demokracja.

Wziąłem głęboki oddech. Tak naprawdę wziąłem kilka głębokich oddechów, ponieważ to, co chciałem teraz zrobić Russellowi Barnesowi mogłoby spowodować, że nie oddychałbym ponownie przez dłuższy czas.

Nadal mnie obserwował, czekając na jakąś reakcję, jakąś oznakę słabości. Dlatego odwróciłem się i odszedłem. Carlowie ruszyli mi na spotkanie, zbliżając się z obu stron, ale się nie zatrzymywałem, spodziewając się, że nie zrobią niczego, dopóki nie dostaną sygnału od Barnesa. Po kilku krokach najwidoczniej się poddał.

Carl po lewej stronie chwycił mnie za ramię, ale łatwo wyswobodziłem się z uścisku, przekręcając jego nadgarstek i spychając go mocno w dół, tak że stracił równowagę. Drugi Carl oplótł mi szyję ramieniem na około sekundę, zanim wbiłem mu stopę w podbicie, po czym wymierzyłem cios w pachwinę. Rozluźnił uścisk, a ja znalazłem się między nimi, pragnąc zadać im taki ból, żeby popamiętali mnie do końca życia.

Niespodziewanie odsunęli się, zupełnie jakby nic się nie stało. Doprowadzili do porządku płaszcze, a ja zrozumiałem, że Barnes musiał powiedzieć coś, czego nie usłyszałem. Wszedł między Carlów, pochodząc do mnie na bardzo bliską odległość.

— No więc pojmujemy już, w czym rzecz, Lang — powiedział. — Naprawdę jesteś na nas wkurwiony. Nie lubisz mnie ani trochę; doprawdy złamałeś mi tym serce. Ale w sumie nie ma to nic do rzeczy.

Wytrząsnął z paczki kolejnego papierosa, mnie jednak nie poczęstował.

— Jeżeli chcesz nam narobić kłopotów, Lang — powiedział, powoli wypuszczając dym nosem — będzie dla ciebie najlepiej, jeżeli dowiesz się, jaką za to zapłacisz cenę.

Spojrzał na kogoś stojącego za moimi plecami i skinął głową.

— Morderstwo — powiedział.

Po czym się uśmiechnął.

Coś podobnego, pomyślałem. To może być interesujące.

Jechaliśmy autostradą M4 przez jakąś godzinę. Skręciliśmy, sądzę, gdzieś w okolicach Reading. Ogromnie chciałbym podać wam dokładną lokalizację zjazdu, a także numery wszystkich mniejszych dróg, którymi jechaliśmy, ale ponieważ większą część drogi spędziłem na podłodze diplomata z twarzą wciśniętą w dywanik, miałem nieco ograniczony dopływ danych zmysłowych. Dywanik był w kolorze ciemnoniebieskim i pachniał cytryną, jeżeli ta informacja do czegoś wam się przyda.

Samochód jechał wolniej przez ostatni kwadrans, ale mogło to wynikać równie dobrze z natężenia ruchu, mgły lub żyraf przebiegających co chwilę przez drogę.

Kiedy wjechaliśmy na drogę wysypaną żwirem, pomyślałem, że zbliżamy się do celu podróży. Gdyby zgarnąć żwir z większości podjazdów w Anglii, ledwo dałoby się nim wypełnić kosmetyczkę. Lada chwila, myślałem, znajdę się na zewnątrz w odległości krzyku od drogi publicznej.

Ale to nie był zwykły podjazd.

Ciągnął się i ciągnął. Następnie ciągnął się i ciągnął. Następnie, kiedy wydawało mi się, że wychodzimy na prostą i zjeżdżamy na bok, aby zaparkować, dalej ciągnął się i ciągnął.

Wreszcie zatrzymaliśmy się.

A potem ruszyliśmy znowu i podjazd dalej ciągnął się i ciągnął.

Zacząłem już podejrzewać, że być może w ogóle nie jest to podjazd. Może po prostu lincoln diplomat został zaprojektowany za pomocą fantastycznie precyzyjnej technologii produkcyjnej, aby rozpadać się na bardzo małe kawałeczki po przekroczeniu przewidzianego gwarancją przebiegu. Być może to właśnie fragmenciki podwozia szurały pod kołami i odpryskiwały spod opon.

Aż w końcu naprawdę się zatrzymaliśmy. Wiedziałem, że tym razem zatrzymaliśmy się już na dobre, ponieważ but o rozmiarze dwanaście, który odpoczywał na moim karku, poczuł się dostatecznie odprężony, aby się zsunąć i wysiąść z samochodu. Uniosłem głowę i wyjrzałem przez otwarte drzwi.

Dom był okazały. Niezwykle okazały. Rzecz jasna na końcu takiego podjazdu nie mógł się znajdować zwykły dom rodzinny okupowany przez hipisów; ale mimo wszystko ten był okazały. Koniec dziewiętnastego wieku, oceniłem, ale kopiujący rozwiązania z poprzednich wieków, z dużą domieszką francuskości. No, oczywiście nie domieszano jej byle jak, ale poddano pieczołowicie procesowi spajania i uwypuklania, przyozdabiania i harmonizowania, fazowania i ukosowania, a bardzo możliwe, że dokonali tego ci sami goście, którzy wykonali barierki wokół Izby Gmin.

Mój dentysta rozrzuca w poczekalni stare numery „Country Life”, tak więc orientowałem się z grubsza, ile musiała kosztować ta posiadłość. Czterdzieści sypialni godzinę od Londynu. Kwota przekraczająca wyobraźnię. Tak naprawdę przekraczająca przekraczanie wyobraźni.

Zacząłem bezmyślnie liczyć ilość żarówek, których potrzeba do oświetlenia takiej budowli, kiedy któryś z Carli chwycił mnie za kołnierz i wyciągnął z samochodu z równą łatwością, jakbym był torbą golfową z niewielką ilością kijów w środku.

Rozdział 13

Każdy człowiek po czterdziestce jest kanalią.

George Bernard Shaw

Zaprowadzono mnie do sali. Do czerwonej sali. Czerwone tapety, czerwone zasłony, czerwony dywan. Powiedziano mi, że jest to sala jadalna. Nie mam pojęcia, dlaczego postanowiono ograniczyć jej przeznaczenie tylko do jedzenia. Oczywiście jedzenie to jedna z rzeczy, które można zorganizować w sali tej wielkości, ale można by tam również wystawiać opery, urządzać wyścigi kolarskie czy fantastyczne zwody w rzucaniu frisbee — wszystko to równocześnie, bez konieczności przesuwania choćby jednego mebla.

W tak dużej sali mógłby padać deszcz.

Pokręciłem się przez chwilę w okolicach drzwi, oglądając obrazy, spody popielniczek, takie tam rzeczy, a kiedy mi się to znudziło, wyruszyłem w stronę kominka znajdującego się na drugim końcu pomieszczenia. W połowie drogi musiałem zatrzymać się i usiąść (mam już swoje lata), a kiedy to uczyniłem, otworzyły się dwuskrzydłowe drzwi i na moich oczach doszło do szeptanej wymiany zdań między Carlem a majordomusem w szarych prążkowanych spodniach i czarnej marynarce.

Obaj zerkali co chwilę na mnie, a po jakimś czasie Carl skinął głową i wycofał się z sali.

Majordomus ruszył w moją stronę dość, jak mi się wydawało, leniwie i z odległości dwustu metrów zawołał:

— Napije się pan czegoś, panie Lang?

Nie musiałem się nad tym długo zastanawiać.

— Poproszę szkocką — zawołałem w odpowiedzi.

Będzie miał nauczkę.

Zatrzymał się sto metrów dalej przy stoliku i otworzył małe srebrne pudełko, z którego wyjął papierosa, nie sprawdzając nawet, czy jakiś się w środku znajduje. Zapalił go i szedł dalej.

Kiedy się zbliżył, dostrzegłem, że ma ponad pięćdziesiąt lat i urodę charakterystyczną dla osób spędzających dużo czasu w pomieszczeniach zamkniętych, a jego twarz połyskuje w dziwny sposób. Odbicia z lamp i żyrandoli tańczyły mu po całym czole, przez co, kiedy szedł, wydawał się niemal pobłyskiwać. Mimo to podświadomie wiedziałem, że to nie był pot ani olejek, tylko po prostu połysk.

Kiedy zostało mu do przejścia około dziesięciu metrów, uśmiechnął się i wyciągnął przed siebie rękę, i trzymał ją tak, idąc. Zanim się zorientowałem, już stałem, gotów przywitać go niczym starego przyjaciela.

Uścisk miał ciepły, ale suchy. Chwycił mnie mocno za łokieć i zaprowadził z powrotem na sofę, opadł na nią obok mnie tak, że nasze kolana niemal się stykały. Muszę powiedzieć, że jeżeli zawsze siadał tak blisko swoich gości, po prostu wyrzucił pieniądze w błoto na ten pokój.

— Morderstwo — powiedział.

Zapadło milczenie. Chyba nie muszę wam tłumaczyć dlaczego.

— Słucham? — zapytałem.

— Naimh Morderstone — powiedział, po czym obserwował mnie cierpliwie, kiedy układałem sobie w głowie pisownię. — Bardzo mi miło. Bardzo mi miło.

Mówił cichym głosem z akcentem świadczącym o wyższym wykształceniu. Podejrzewałem, że prawdopodobnie — potrafi równie dobrze porozumiewać się w tuzinie innych języków. Strzepnął popiół z papierosa mniej więcej w kierunku popielniczki, po czym nachylił się do mnie.

— Russell wiele mi o panu powiedział. I muszę przyznać, że bardzo panu kibicowałem.

Z bliska mogłem powiedzieć o Morderstonie dwie rzeczy: nie był majordomusem, a na jego twarzy połyskiwały pieniądze.

Ów połysk nie był wywołany przez pieniądze albo za nie kupiony. To po prostu były pieniądze. Pieniądze, które zjadał, nosił, którymi jeździł, oddychał — w takich ilościach i przez tak długi czas, że jego skóra zaczęła je wydzielać przez pory. Być może uznacie, że to niemożliwe, ale pieniądze dosłownie uczyniły go pięknym.

Zaśmiał się.

— Tak, naprawdę panu kibicowałem. Wie pan, Russell to osoba o bardzo dużym znaczeniu. Naprawdę bardzo dużym. Ale czasami myślę sobie, że dobrze na niego wpływa, kiedy ktoś go wpędzi we frustrację. Powiedziałbym, że ma skłonność do popadania w arogancję. A coś mi mówi, że pan wywiera dobry wpływ na takich ludzi.

Ciemne oczy. Niesamowicie ciemne oczy. Z ciemnymi brzegami powiek, które powinny były być makijażem, ale nie były.

— Myślę — powiedział Morderstone, wciąż uśmiechając się promiennie — że wpędza pan we frustrację wielu ludzi. Być może dlatego właśnie Bóg przysłał nam tu pana, panie Lang. Zgodzi się pan ze mną?

Roześmiałem się. Cholera wie dlaczego, ponieważ nie powiedział niczego śmiesznego. A mimo to siedziałem tam sobie, chichocząc jak pijany głupek.

Gdzieś otworzyły się drzwi i nagle między nami pojawiła się taca z whisky przyniesiona przez ubraną na czarno pokojówkę. Każdy z nas wziął do ręki szklankę, a pokojówka zaczekała, aż Morderstone rozcieńczy swoją whisky wodą sodową, a ja trochę skropię swoją. Odeszła, nie uśmiechając się ani się nie kłaniając. Bezszelestnie.

Pociągnąłem spory łyk szkockiej i poczułem się pijany, niemal zanim ją przełknąłem.

— Zajmuje się pan handlem bronią — stwierdziłem.

Nie bardzo wiem, jakiej reakcji się spodziewałem, ale — jakiejś się spodziewałem. Sądziłem, że może się wzdrygnie, zarumieni, zdenerwuje, każe mnie zastrzelić — wybierzcie sobie dowolną rzecz z powyższych — ale reakcji nie było żadnej. Nawet się nie zająknął. Odpowiedział, jakby od lat wiedział, co zamierzam powiedzieć.

— W rzeczy samej, panie Lang. Na własne nieszczęście.

No, no, pomyślałem. Doprawdy urocze. Na własne — nieszczęście handluję bronią. Stwierdzenie równie mocne, jak on bogaty.

Spuścił wzrok z udawaną skromnością.

— Tak, kupuję i sprzedaję broń — wyznał. — Muszę powiedzieć, że chyba z powodzeniem. Pan tego oczywiście nie pochwala, jak wielu z pańskich rodaków. To cena, jaką płacę za swoją profesję. Ciężar, który muszę dźwigać.

Podejrzewam, że nabijał się ze mnie, ale nie brzmiało to w ten sposób. Naprawdę sprawiał wrażenie, jakby moja dezaprobata czyniła go nieszczęśliwym.

— Rozpatrywałem swoje życie i zachowanie z pomocą wielu przyjaciół, ludzi religijnych. Jestem przekonany, że mogę odpowiadać przed Bogiem. W istocie pozwolę sobie uprzedzić pańskie pytanie, jestem przekonany, że mogę odpowiadać tylko przed Bogiem. A więc, czy będzie miał pan coś przeciwko temu, jeżeli przejdziemy dalej?

Znów się uśmiechnął. Ciepły, uroczo skruszony. Radził sobie ze mną z wprawą człowieka, którzy przywykł do radzenia sobie z ludźmi takimi jak ja — jakby był uprzejmą gwiazdą filmową, którą poprosiłem o autograf w niefortunnym momencie.

— Ładne meble — stwierdziłem.

Odbywaliśmy wycieczkę po pokoju. Rozprostowując nogi, wietrząc płuca, trawiąc obfity posiłek, którego nie zjedliśmy. Do pełnego obrazka brakowało jeszcze pary psów hasających nam wokół kostek i bramy, o którą można by się oprzeć. Nie mieliśmy ich, dlatego musiałem zadowolić się meblami.

— To Boulle — powiedział Morderstone, wskazując na dużą drewnianą szafkę stojącą obok mnie. Kiwnąłem głową w sposób, w jaki kiwam zawsze, gdy ludzie podają mi nazwy roślin, i nachyliłem się ku misternej mosiężnej intarsji.

— Bierze się arkusz forniru i arkusz mosiądzu, skleja je razem, a następnie wycina wzór. Tamta — wskazał na faktycznie podobną szafkę — to contrę Boulle. Widzi pan? Idealny negatyw. Nic się nie marnuje.

Pokiwałem głową w zamyśleniu i przenosząc wzrok między obiema szafkami, próbowałem sobie wyobrazić, ile motocykli musiałbym kupić, zanim zacząłbym wydawać pieniądze na takie sprzęty.

Morderstone najwyraźniej miał dość spaceru i ruszył w kierunku sofy. Sposób, w jaki się poruszał, wydawał się wskazywać, że pudełko z uprzejmościami było już niemal puste.

— Dwa przeciwstawne obrazy tego samego przedmiotu, panie Lang — powiedział, sięgając po kolejnego papierosa. — Ktoś mógłby powiedzieć, że te dwie szafki przypominają nasz mały problem.

— Mógłby — zgodziłem się i zamilkłem, ale on nie miał ochoty rozwinąć tej myśli. — Oczywiście musiałbym najpierw z grubsza wiedzieć, o czym pan mówi.

Odwrócił się w moją stronę. Połysk wciąż był na miejscu, podobnie jak uroda amatora zamkniętych przestrzeni. Ale poufałość przygasała, żarząc się na palenisku i nie ogrzewając już nikogo.

— Oczywiście mówię o Projekcie Absolwent, panie Lang.

Wyglądał na zaskoczonego.

— Oczywiście — odparłem.

— Mam pewne powiązania — powiedział Morderstone — z pewną grupą ludzi.

Stał teraz przede mną, ręce szeroko rozwarte w geście „Witaj w mojej wizji”, którego tak chętnie obecnie używają politycy. Ja siedziałem rozwalony na sofie. Niewiele się zmieniło, poza tym, że w pobliżu ktoś smażył paluszki rybne. Zapach nie do końca pasował do pomieszczenia.

— Ludzie ci — kontynuował — to przeważnie moi przyjaciele. Ludzie, z którymi robiłem interesy przez wiele, wiele lat. Ludzie, którzy mi ufają, którzy na mnie liczą. Rozumie pan?

Rzecz jasna nie pytał mnie, czy zrozumiałem naturę tych konkretnych relacji. Chciał tylko wiedzieć, czy słowa takie jak Zaufanie i Niezawodność nadal miały jakiekolwiek znaczenie w dołach społecznych, w których się obracałem. Skinąłem głową, że owszem, jeżeli trzeba, potrafię je przeliterować.

— Chcąc okazać tym ludziom swoją przyjaźń, podjąłem pewnego rodzaju ryzyko. Bardzo rzadko mi się to zdarza.

— Uznałem, że to dowcip, więc się uśmiechnąłem, z czego wydawał się zadowolony.

— Osobiście ubezpieczyłem sprzedaż pewnej ilości towaru.

Zamilkł i spojrzał na mnie, oczekując jakiejś reakcji.

— Sądzę, że natura produktu jest panu dobrze znana.

— Helikoptery — powiedziałem. Wdawało się, że na tym etapie udawanie idioty nie ma większego sensu.

— No właśnie, helikoptery. Muszę panu powiedzieć, że osobiście za nimi nie przepadam, ale powiedziano mi, że wyjątkowo dobrze spełniają niektóre funkcje.

Zaczynał się robić nieco afektowany — udając odrazę do prostackich, poplamionych olejem maszyn, dzięki którym mógł sobie kupić dom i, z tego co wiedziałem, tuzin podobnych — dlatego w imieniu zwykłych ludzi postanowiłem sprowadzić rozmowę trochę bardziej na ziemię.

— Niewątpliwie — przyznałem. — Helikoptery, które pan sprzedaje, potrafią zniszczyć średniej wielkości wieś w czasie krótszym niż minuta. Razem z wszystkimi jej mieszkańcami, rzecz jasna.

Przymknął na sekundę oczy, zupełnie jakby sama myśl o czymś takim sprawiła mu ból. Nie trwało to długo.

— Jak już powiedziałem, panie Lang, nie sądzę, abym musiał się przed panem usprawiedliwiać. Nie interesuje mnie, do czego zostanie ostatecznie wykorzystany towar, który sprzedaję. Interesuje mnie, ze względu na dobro moich przyjaciół oraz moje własne, czy produkt znajdzie odbiorców.

Splótł dłonie i czekał. Jakby teraz to już był mój problem.

— Niech je pan zareklamuje — zaproponowałem. — Na przykład na ostatnich stronach „Woman's Own”.

— Hm — mruknął, jakbym był idiotą. — Nie jest pan biznesmenem, panie Lang.

Wzruszyłem ramionami.

— A ja, widzi pan, jestem — kontynuował. — Wydaje mi się więc, że powinien pan zaufać mojej wiedzy na temat rynku.

Wydawało się, że przyszła mu do głowy jakaś myśl.

— Ostatecznie ja nie ośmieliłbym się doradzać panu, jak się powinno…

Znalazł się w kropce, ponieważ uświadomił sobie, że moje CV nie dawało żadnych powodów do przypuszczeń, że istnieje cokolwiek, co potrafiłbym robić najlepiej.

— Jeździć na motocyklu? — podpowiedziałem z galanterią.

Uśmiechnął się.

— No właśnie.

Ponownie usiadł na sofie. Tym razem trochę dalej ode mnie.

— Produkt, którym się zajmuję, wymaga, jak sądzę bardziej wyrafinowanego podejścia niż reklama na łamach „Woman's Own”. Jeżeli produkuje pan nową pułapkę na myszy, to reklamuje ją pan jako nową pułapkę na myszy. Z drugiej strony — wskazał ręką w drugą stronę, aby pokazać mi, jak wygląda druga strona — jeżeli próbuje pan sprzedać pułapkę na węże, najpierw musi pan przekonać wszystkich, że węże to złe stworzenia. Dlaczego trzeba je łapać? Rozumie pan? Znacznie, znacznie później zjawia się pan ze swoim produktem. Dostrzega pan sens tego mechanizmu?

Uśmiechał się cierpliwie.

— A więc — powiedziałem — zamierza pan sfinansować zamach terrorystyczny i pozwolić, aby pańska mała zabawka dała pokaz swoich możliwości w wiadomościach o dziewiątej. Wszystko to już wiem. Rusty wie, że wszystko to już wiem.

Zerknąłem na zegarek, starając się sprawić wrażenie, że za dziesięć minut mam jeszcze umówione spotkanie z innym handlarzem bronią. Jednak Morderstone nie był człowiekiem, którego dałoby się popędzać.

— Zgadza się, w istocie to właśnie zamierzam zrobić — powiedział.

— A jaką właściwie ja miałbym w tym odegrać rolę? No bo jak już mi pan to wszystko opowiedział, co niby miałbym zrobić z tą informacją? Umieścić ją w pamiętniku? Napisać o tym piosenkę? No co?

Morderstone przyglądał mi się przez chwilę, wziął głęboki oddech, po czym wypuścił delikatnie i ostrożnie powietrze przez nos, zupełnie jakby brał lekcje oddychania.

— Pan, panie Lang, przeprowadzi dla nas ten zamach terrorystyczny.

Milczenie. Długie milczenie. Horyzontalny zawrót głowy. Ściany rozległej sali zbliżają się z ogromną prędkością, potem znów oddalają, przez co czuję się mniejszy i wątlejszy niż kiedykolwiek wcześniej.

— Aha — powiedziałem.

Dalsze milczenie. Wzmaga się zapach paluszków rybnych.

— Czy przypadkiem mam w tej sprawie coś do powiedzenia? — wychrypiałem. Z jakiegoś powodu moje gardło mnie zawiodło. — To znaczy, gdybym na przykład powiedział, chuj z panem i wszystkimi pańskimi krewnymi, czego z grubsza mógłbym oczekiwać przy dzisiejszych cenach?

— Teraz przyszła kolej na Morderstone'a, by spojrzeć na zegarek. Miałem wrażenie, że na jego twarzy pojawił się wyraz znudzenia. Przestał się też uśmiechać.

— Panie Lang, moim zdaniem nie powinien pan marnować czasu na rozważanie tej akurat możliwości.

Poczułem powiew zimniejszego powietrza na karku, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem Barnesa i Lucasa stojących przy drzwiach. Barnes wyglądał na odprężonego. Lucas nie. Morderstone skinął głową i obaj Amerykanie zbliżyli się do nas, podchodząc z obu stron sofy. Stanęli naprzeciwko mnie. Morderstone wyciągnął rękę przed Lucasem, dłonią do góry, nie podnosząc nawet wzroku.

Lucas odsunął połę marynarki i wyciągnął pistolet. Półautomatyczny steyr, jak sądzę, 9 mm. Nie żeby miało to jakieś znaczenie. Umieścił ostrożnie broń w ręce Morderstone'a, po czym spojrzał na mnie oczami wybałuszonymi w usilnym pragnieniu przekazania mi jakiejś wiadomości, której nie potrafiłem rozszyfrować.

— Panie Lang — powiedział Morderstone — powinien się pan jednak zastanowić nad bezpieczeństwem dwóch osób. Swoim oczywiście oraz panny Woolf. Nie mam pojęcia, ile jest dla pana warte własne bezpieczeństwo, — ale sądzę, że byłoby najnormalniej w świecie chwalebne, gdyby wziął pan pod uwagę bezpieczeństwo panny Woolf. A chciałbym, żeby wziął je pan sobie głęboko do serca. — Niespodziewanie rozpromienił się, jakby najgorsze było już za nami. — Ale oczywiście nie oczekuję, że zrobi pan to bez wyraźnego powodu.

Mówiąc te słowa, odbezpieczył broń i uniósł podbródek. Pistolet spoczywał luźno w jego ręce. Pot tryskał z moich dłoni, a gardło odmawiało posłuszeństwa. Czekałem, bo tylko to mi pozostało.

Morderstone lustrował mnie przez chwilę wzrokiem. Po czym wyciągnął rękę, przycisnął wylot lufy do szyi Lucasa i strzelił dwa razy.

Stało się to tak szybko, tak nieoczekiwanie, było tak absurdalne, że przez ułamek sekundy miałem ochotę się roześmiać. Stało sobie trzech mężczyzn, bang bang, i zostało tylko dwóch. To naprawdę zabawne.

Zdałem sobie sprawę, że się zmoczyłem. Trochę. Ale wystarczająco.

Zamrugałem, tymczasem Morderstone podał pistolet Barnesowi, który dawał sygnały w kierunku znajdujących się za mną drzwi.

— Dlaczego to zrobił? Dlaczego ktokolwiek miałby uczynić coś tak strasznego?

To ja powinienem zadać to pytanie, ale tak się nie stało. Głos należał do Morderstone'a. Cichy i spokojny; pełna kontrola.

— To straszne, panie Lang — powiedział. — Straszne. Straszne, ponieważ stało się bez powodu. A zawsze powinniśmy starać się znaleźć powód, dla którego ktoś umiera. Zgodzi się pan ze mną?

Podniosłem wzrok, ale nie mogłem się skupić na twarzy Morderstone'a. Pojawiała się i znikała, podobnie jak głos, który rozbrzmiewał w moich uszach i jednocześnie dochodził z odległości kilku mil.

— No cóż, uznajmy, że choć nie istniał powód, aby musiał umrzeć, ja miałem powód, aby zabić. To już coś, jak sądzę. Zabiłem go, panie Lang, aby udowodnić jedną rzecz. I tylko tę jedną — przerwał. — Aby udowodnić panu, że jestem do tego zdolny.

Przeniósł wzrok na leżące na podłodze ciało Lucasa, a ja uczyniłem to samo.

Paskudny widok. Wylot lufy znajdował się tak blisko ciała, że rozszerzające się gwałtownie gazy, wleciały w otwór po kuli, straszliwie wydymając i osmalając ranę. Szybko odwróciłem wzrok.

— Czy rozumie pan, co powiedziałem? — Stał pochylony do przodu, przekrzywiając głowę. — Ten człowiek — powiedział — był akredytowanym amerykańskim dyplomatą, pracownikiem Departamentu Stanu USA. Jestem pewien, że miał wielu przyjaciół, żonę, pewnie również dzieci. Taki człowiek z pewnością nie może ot tak zniknąć, prawda? Wyparować?

Kilku mężczyzn pochyliło się nad ciałem Lucasa. Zaszeleściły marynarki, kiedy je podnosili. Zmusiłem się, aby skupić uwagę na słowach Morderstone'a.

— Chcę, aby pan zrozumiał, jak wygląda prawda, panie Lang. A prawda wygląda tak, że jeżeli zażyczę sobie, aby zniknął, to tak się stanie. Strzelam do człowieka w moim własnym domu i pozwalam, aby się wykrwawił na moim dywanie, ponieważ takie jest moje życzenie. Nikt mnie nie powstrzyma. Ani policja, ani służby specjalne, ani przyjaciele pana Lucasa. Ani z pewnością pan. Słyszy mnie pan?

Ponownie podniosłem wzrok i tym razem zobaczyłem jego twarz wyraźniej. Czarne oczy. Połysk. Poprawił krawat.

— Panie Lang — powiedział — czy dostarczyłem panu powodu, aby wziął pan pod uwagę bezpieczeństwo panny Woolf?

Skinąłem głową.

Odwieźli mnie do Londynu, przyciśniętego do dywanika w diplomacie, i wyrzucili z samochodu gdzieś na południowym brzegu rzeki.

Przeszedłem przez Waterloo Bridge, przez Strand, zatrzymując się co chwilę bez powodu, od czasu do czasu wciskając monety do rąk osiemnastoletnim żebrakom, pragnąc, aby ten wycinek rzeczywistości okazał się snem bardziej, niż kiedykolwiek chciałem, aby jakikolwiek sen stał się rzeczywistością.

Mike Lucas powiedział, żebym na siebie uważał. Podjął ryzyko, mówiąc mi, żebym na siebie uważał. Nie znałem człowieka i nie prosiłem go, by podjął dla mnie to ryzyko, ale i tak to uczynił, ponieważ był przyzwoitym profesjonalistą, któremu nie podobało się to, do czego zmusza go praca, i nie chciał, bym i ja został do tego zmuszony.

Bang bang.

Nie było odwrotu. Nie dało się zatrzymać świata.

Współczułem sobie. Współczułem Mike'owi Lucasowi, współczułem również żebrakom, ale przede wszystkim współczułem sobie i to się musiało skończyć. Ruszyłem w stronę domu.

Nie miałem już powodu, by obawiać się przebywania we własnym mieszkaniu, ponieważ ludzie, których oddech przez ostatni tydzień czułem na plecach, oddychali mi teraz prosto w twarz. Szansa wyspania się we własnym łóżku była właściwie jedynym pozytywnym skutkiem całej sytuacji. Ruszyłem więc szybkim krokiem w stronę Bayswater. Idąc, starałem się dostrzec zabawną stronę położenia, w jakim się znalazłem.

Nie było to łatwe i wciąż nie mam pewności, czy doszedłem do zadowalających rezultatów, ale to właśnie lubię robić, kiedy sprawy nie układają się najlepiej. Bo co to znaczy, jeżeli mówimy, że sprawy nie układają się — najlepiej? W porównaniu z czym? Można powiedzieć: w porównaniu z tym, jak układały się kilka godzin wcześniej albo kilka lat wcześniej. Ale przecież nie w tym rzecz. Jeżeli dwa samochody z zepsutymi hamulcami mkną w kierunku ściany z cegieł i jeden z nich uderza w nią kilka sekund przed drugim, nie można spędzić tych kilku sekund na opowiadaniu, że drugi samochód znalazł się w znacznie lepszej sytuacji niż pierwszy.

Śmierć i nieszczęście czają się za rogiem w każdej sekundzie naszego życia, starając się nas dopaść. Najczęściej nas omijają. Przejeżdżamy autostradami wiele mil, nie łapiąc gumy. Wiele wirusów ślizga się po naszych ciałach, ale nie dostaje się do środka. Wiele fortepianów uderza w chodnik minutę po tym, jak tamtędy przeszliśmy. Albo miesiąc, to bez znaczenia.

A więc o ile nie zamierzacie padać na kolana i dziękować za każdym razem, kiedy omija was nieszczęście, nie ma sensu biadolenie, kiedy was ono dopada. Was lub kogokolwiek innego. Ponieważ z niczym go nie porównujemy.

A może w ogóle wszyscy jesteśmy martwi albo nigdy się nie urodziliśmy, a cały świat tak naprawdę jest snem.

Widzicie? To zabawna strona.

Rozdział 14

Przeto wolność tak rzadko kołacze;
Dziś jedynie wtedy bije,
Gdy jakieś serce ubogie zapłacze,
By pokazać, że jeszcze żyje,

Thomas Moore

Kiedy dotarłem na moją ulicę, stały na niej dwa pojazdy, których nie spodziewałem się tam zobaczyć. Pierwszą był mój kawasaki, poobijany i zakrwawiony, ale poza tym w znośnym stanie. Drugą jasnoczerwony tvr.

Ronnie spała za kierownicą z kurtką podciągniętą na wysokość nosa. Otworzyłem drzwi i wślizgnąłem się do środka. Podniosła głowę i spojrzała na mnie, mrużąc oczy.

— Dobry wieczór — powiedziałem.

— Cześć.

Zamrugała kilka razy i wyjrzała na ulicę.

— O Boże, która godzina? Zmarzłam na kość.

— Za kwadrans pierwsza. Wejdziesz na górę?

Zamyśliła się.

— To wyjątkowo bezczelne z twojej strony, Thomas.

— Bezczelne? — zdziwiłem się. — No cóż, to zależy, prawda?

Otworzyłem drzwi.

— Od czego?

— O tego, czy to ty tu przyjechałaś, czy to ja przeniosłem swoją ulicę i odbudowałem ją wokół twojego auta.

Ponownie się zamyśliła.

— Mogłabym zabić za filiżankę herbaty.

Siedzieliśmy w kuchni, nie mówiąc za wiele, popijając herbatę i paląc papierosy. Ronnie miała umysł zaprzątnięty innymi sprawami i, o ile mogłem to po amatorsku stwierdzić, płakała. Albo przecierała oczy, aby fantazyjnie rozmazać tusz do rzęs. Zaproponowałem szkocką, ale nie była zainteresowana, więc poczęstowałem się ostatnimi czterema kroplami z butelki, usiłując zatrzymać ich smak w ustach. Starałem się skoncentrować na niej, zapomnieć o Lucasie, Barnesie i Morderstonie, ponieważ była smutna i ponieważ była ze mną w jednym pokoju. Tamci nie byli.

— Thomas, mogę cię o coś zapytać?

— Jasne.

— Jesteś homo?

No, naprawdę… Tak od razu, z pierwszej piłki? Powinno się zacząć od rozmowy o filmach, przedstawieniach teatralnych i ulubionych trasach narciarskich. Od tego typu spraw.

— Nie, Ronnie, nie jestem homo — powiedziałem. — A ty?

— Nie.

Gapiła się w dno kubka. Ale ponieważ zaparzyłem herbatę w torebkach, nie znalazła tam żadnych odpowiedzi.

— Co się stało z tym, jak mu tam było? — zapytałem, zapalając papierosa.

— Philip. Śpi. Albo gdzieś wyszedł. Naprawdę nie wiem. Szczerze mówiąc, niewiele mnie to obchodzi.

— Ej, Ronnie. Chyba tylko tak mówisz.

— Nie, mówię serio. Chuj mnie obchodzi.

Zawsze jest coś osobliwie fascynującego w tym, że kobieta wysławiająca się na co dzień bardzo poprawnie, przeklina.

— Posprzeczaliście się — stwierdziłem.

— Rozstaliśmy się.

— Posprzeczaliście się, Ronnie.

— Mogę spać dziś z tobą? — zapytała.

Zamrugałem. Po czym, żeby upewnić się, że sobie — tego nie wyobraziłem, zamrugałem ponownie.

— Chcesz ze mną spać?

— Tak.

— Nie chodzi ci o to, żeby spać jednocześnie ze mną, tylko miałaś na myśli w jednym łóżku?

— Proszę.

— Ronnie…

— Jeżeli chcesz, będę spała w ubraniu. Thomas, nie każ mi prosić jeszcze raz. To fatalnie wpływa na kobiece ego.

— Ale fantastycznie na męskie.

— Och, zamknij się — ukryła twarz, pochylając się nad kubkiem. — Właśnie przestałam cię lubić.

— Ha! — powiedziałem. — Podziałało.

Ostatecznie wstaliśmy i udaliśmy się do sypialni.

Tak się złożyło, że nie zdjęła ubrania. Tak się złożyło, że ja też nie. Leżeliśmy obok siebie na łóżku i przez chwilę wpatrywaliśmy się w sufit, a kiedy uznałem, że chwila jest wystarczająco długa, wziąłem ją za rękę. Jej dłoń była ciepła, sucha i bardzo przyjemna w dotyku.

— o czym myślisz?

Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kto pierwszy zadał to pytanie. Przed świtem oboje zadaliśmy je około pięćdziesięciu razy.

— O niczym.

Oboje również wielokrotnie odpowiadaliśmy w ten sposób.

Ostatecznie rzecz sprowadzała się do tego, że Ronnie nie czuła się szczęśliwa. Nie mogę powiedzieć, że opowiedziała mi całą historię swojego życia. Dozowała ją po — kawałku, z długimi odstępami między kolejnymi porcjami, co przypominało członkostwo w wysyłkowym klubie książki, ale kiedy pierwszy kur zastąpił na stanowisku słowika, wiedziałem już całkiem sporo.

Była drugim dzieckiem, co prawdopodobnie skłoniłoby wiele osób do powiedzenia „ach, no wiesz, mówi się trudno”, ale ja również jestem drugim dzieckiem i nigdy mi to jakoś specjalnie nie przeszkadzało. Jej ojciec pracował w City, dojąc biedaków, a obaj bracia, starszy i młodszy, najwyraźniej zmierzali w tym samym kierunku. Kiedy Ronnie była nastolatką, jej matka rozwinęła w sobie pasję do rybołówstwa dalekomorskiego i odtąd każdego roku spędzała sześć miesięcy, oddając się jej na dalekich oceanach, podczas gdy ojciec wziął kochankę. Ronnie nie wyjaśniła, gdzie.

— O czym myślisz? — Tym razem ona.

— O niczym — To ja.

— Daj spokój.

— Nie wiem. Tak sobie… myślę.

Pogłaskałem jej dłoń.

— O Sarze?

Przeczuwałem, że zada to pytanie. Mimo to świadomie — pilnowałem, aby moje drugie serwisy lądowały głęboko, i nie wspominałem ponownie o Philipie, żeby nie mogła się zbliżyć do siatki.

— Między innymi. Między innymi ludźmi, chciałem powiedzieć — lekko ścisnąłem jej dłoń. — Spójrzmy prawdzie w oczy, ledwie znam tę kobietę.

— Ona cię lubi.

Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.

— Wydaje mi się to absolutnie nieprawdopodobne. Kiedy się poznaliśmy, sądziła, że próbuję zabić jej ojca, a kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, przez większą część wieczoru chciała mi przyznać białe piórko za tchórzostwo w obliczu wroga.

Uznałem, że najlepiej będzie w tej chwili nie wspominać o pocałunku.

— Jakiego wroga? — zapytała Ronnie.

— To długa historia.

— Masz miły głos.

Obróciłem głowę na poduszce i spojrzałem na nią.

— Ronnie, jeżeli ktoś w naszym kraju mówi, że to długa historia, chce w ten sposób uprzejmie dać do zrozumienia, że nie zamierza ci jej opowiedzieć.

Obudziłem się, co wskazywało na możliwość, że zasnąłem, ale nie mam pojęcia, kiedy to się stało. Nie potrafiłem skupić myśli na niczym poza faktem, iż dom stoi w płomieniach.

Wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do kuchni, gdzie zastałem Ronnie przypalającą bekon na patelni. Dym z kuchenki igrał z wpadającymi przez okno promieniami słońca, a BBC Radio 4 szemrało gdzieś w pobliżu. Włożyła na siebie moją jedyną czystą koszulę, co trochę mnie zirytowało, ponieważ trzymałem ją na specjalną okazję, na przykład dwudzieste pierwsze urodziny wnuków — ale dobrze w niej wyglądała, więc dałem sobie spokój.

— Jaki lubisz bekon?

— Chrupiący — skłamałem, zaglądając jej przez ramię. Raczej nie mogłem powiedzieć nic innego.

— Mógłbyś zaparzyć kawę — rzuciła, odwracając się do patelni.

— Kawa. Racja.

Zacząłem odkręcać pokrywkę słoika z kawą rozpuszczalną, ale Ronnie cmoknęła z niezadowoleniem i skinęła w stronę kredensu, na którym wróżka zakupowa zostawiła w nocy wszelkiego rodzaju pyszności.

Otworzyłem lodówkę i zastałem w środku świat należący do innego człowieka. Jajka, ser żółty, jogurt, steki, mleko, masło, dwie butelki białego wina. Rzeczy, których — nie miałem w swojej lodówce od trzydziestu sześciu lat. Nalałem wodę do czajnika i go włączyłem.

— Pozwolisz, że zwrócę ci za te wszystkie rzeczy — zaproponowałem.

— Ojej, dorośnij.

Próbowała rozbić jajko jedną ręką o krawędź patelni i spieprzyć jajecznicę. A ja nie miałem pieprzu.

— Nie powinnaś być już w galerii? — zapytałem, wsypując do kubka Ciemną Prażoną Mieszankę Śniadaniową Melforda. Wszystko to było bardzo dziwne.

— Zadzwoniłam i powiedziałam Terry'emu, że zepsuł mi się samochód. Nawaliły hamulce i nie wiem, jak bardzo się spóźnię.

Zastanowiłem się nad tym przez chwilę.

— Skoro nawaliły ci hamulce, to chyba powinnaś dotrzeć tam przed czasem.

Zaśmiała się i postawiła przede mną talerz z czymś czarnym, białym i żółtym. Potrawa wyglądała w sposób niedający się opisać i smakowała przepysznie.

— Dziękuję, Thomas.

Szliśmy przez Hyde Park bez specjalnego celu, trzymając się przez chwilę za ręce, później jednak puściliśmy je, jakby trzymanie się za ręce wiązało się z podjęciem bardzo poważnej decyzji życiowej. Słońce zagościło tego dnia nad miastem i Londyn wyglądał imponująco.

— Za co mi dziękujesz?

Ronnie spuściła wzrok i kopnęła coś, czego prawdopodobnie tam nie było.

— Za to, że ostatniej nocy nie próbowałeś się ze mną kochać.

— Nie ma za co.

Naprawdę nie wiedziałem, co według niej powinienem powiedzieć, nie wiedziałem nawet, czy w ten sposób zaczynała rozmowę, czy ją kończyła.

— Dziękuję, że mi dziękujesz — dodałem, przechylając szalę na korzyść końca.

— Och, zamknij się.

— Nie, naprawdę — powiedziałem. — Naprawdę bardzo to doceniam. Nie próbuję się kochać z milionami kobiet każdego dnia i żadna nawet nie piśnie na ten temat słowa. To bardzo miła odmiana.

Spacerowaliśmy jeszcze przez jakiś czas. Gołąb podleciał w naszą stronę, ale w ostatnim momencie wystrzelił w bok, jakby nagle zorientował się, że nie jesteśmy osobami, za które nas uważał. Przez Rotten Row przebiegła kłusem para koni z ubranymi w tweedowe marynarki mężczyznami na grzbiecie. Zapewne Kawaleria Przyboczna. Konie wyglądały na dość inteligentne.

— Masz kogoś, Thomas? — zapytała Ronnie. — Aktualnie.

— Mówisz o kobietach, jak przypuszczam.

— Tak właśnie. Sypiasz z jakimiś?

— Przez sypianie rozumiesz… ?

— Albo odpowiesz mi natychmiast na to pytanie, albo zawołam policjanta.

Uśmiechała się. Z mojego powodu. Sprawiłem, że się uśmiechała i było to miłe uczucie.

— Nie, Ronnie, nie sypiam w tej chwili z żadnymi kobietami.

— A z mężczyznami?

— Ani z mężczyznami. Ani ze zwierzętami. Ani z żadnym gatunkiem drzew iglastych.

— Dlaczego nie, jeżeli mogę zapytać? Nawet jeżeli nie mogę.

Westchnąłem. Tak naprawdę sam nie znałem odpowiedzi na to pytanie, ale nawet przyznanie się do tego, nie wybawiłoby mnie z opresji. Zacząłem mówić, nie bardzo wiedząc, do jakich wniosków dojdę.

— Ponieważ seks wywołuje więcej zmartwień, niż daje przyjemności. Ponieważ mężczyźni i kobiety mają inne — pragnienia i jedno z nich zawsze w końcu czuje się zawiedzione. Ponieważ nieczęsto ktoś mi to proponuje, a ja nienawidzę sam tego proponować. Ponieważ nie jestem w tym zbyt dobry. Ponieważ jestem przyzwyczajony do samodzielności. Ponieważ żaden inny powód nie przychodzi mi do głowy.

Zarobiłem przerwę na oddech.

— No, dobrze — mruknęła Ronnie. Odwróciła się i zaczęła iść tyłem, żeby dobrze widzieć moją twarz. — Która odpowiedź jest prawdziwa?

— B — powiedziałem. — Chcemy różnych rzeczy. Mężczyzna chce uprawiać seks z kobietą. Później chce uprawiać seks z inną kobietą. A później z jeszcze inną. Następnie ma ochotę na płatki i odrobinę snu, a później chce uprawiać seks z jeszcze inną kobietą, i tak aż do śmierci. Kobieta — uznałem, że powinienem dobierać słowa odrobinę ostrożniej, opisując płeć, do której nie należę — chce stworzyć związek. Może sypiać z wieloma mężczyznami, zanim go osiągnie, ale ostatecznie tego właśnie pragnie. To jest jej cel. Mężczyźni nie mają celów. Takich naturalnych. Więc je wymyślają i umieszczają je na drugim końcu boiska piłkarskiego. Później wymyślają piłkę nożną. Albo wywołują bójki, albo starają się wzbogacić, albo wszczynają wojny, albo wpadają na jeden z niezliczonych durnych pomysłów, aby zrekompensować sobie w ten sposób brak prawdziwych celów.

— Zawracanie głowy — prychnęła Ronnie.

— To, oczywiście, jest druga zasadnicza różnica.

— Naprawdę uważasz, że chciałabym stworzyć z tobą związek?

Podchwytliwe. Zwód, piłka nisko.

— Nie wiem, Ronnie. Nie ośmieliłbym się zgadywać, czego chcesz od życia.

— Ach, znowu pleciesz bzdury. Weź wreszcie sprawy w swoje ręce, Thomas.

— Ciebie mam wziąć w swoje ręce?

Ronnie zatrzymała się. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— To już znacznie lepiej.

Znaleźliśmy budkę telefoniczną, z której Ronnie zadzwoniła do galerii. Poinformowała właściciela, że czuje się wyczerpana napięciem towarzyszącym naprawie samochodu i resztę popołudnia zamierza spędzić w łóżku. Następnie wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy na lunch do hotelu Claridges.

Wiedziałem, że w końcu będę musiał opowiedzieć Ronnie trochę o tym, co się stało, i trochę o tym, co według mnie miało się stać. Prawdopodobnie, mając na uwadze zarówno swoje, jak i jej dobro, musiałbym przy okazji trochę nakłamać, a także wspomnieć o Sarze. Z tego powodu odkładałem tę rozmowę na później.

Naprawdę polubiłem Ronnie. Może gdyby była „damą w opałach” uwięzioną w czarnym zamku na szczycie czarnej góry, zakochałbym się w niej. Ale nią nie była. Siedziała naprzeciwko mnie, trajkocząc wesoło i zamawiając solę z sałatką z rukoli, podczas gdy w holu za naszymi plecami kwartet smyczkowy w austriackich strojach narodowych pitolił jakiś kawałek Mozarta.

Rozejrzałem się po sali, szukając wzrokiem śledzących mnie tajniaków, mając jednocześnie świadomość, że tym razem mogę mieć do czynienia z więcej niż jedną ekipą. W zasięgu wzroku nie dostrzegłem żadnych oczywistych kandydatów, chyba że CIA zaczęła werbować siedemdziesięcioletnie wdowy, których twarze ktoś najwyraźniej posypał proszkiem do pieczenia.

Zresztą mniej przejmowałem się tym, czy ktoś nas śledzi, niż tym, czy może podsłuchać naszą rozmowę. Wybraliśmy Clardiges przypadkowo, co gwarantowało, że nikt nie zainstalował wcześniej podsłuchu. Siedziałem tyłem do sali, tak więc jakiekolwiek mikrofony kierunkowe okazałyby się bezużyteczne. Nalałem nam po dużym kieliszku zupełnie znośnego wina Pouilly-Fuisse, które wybrała Ronnie, i zacząłem mówić.

Zacząłem od informacji o śmierci ojca Sary i tego, że byłem jej świadkiem. Chciałem szybko mieć najgorszą część z głowy; wrzucić Ronnie na głęboką wodę, a później powoli holować ją do brzegu, pozwalając, aby naturalny hart ducha pozwolił jej poradzić sobie z sytuacją. Jednocześnie nie chciałem, aby pomyślała, że się boję, ponieważ nie przysłużyłoby się to żadnemu z nas.

Zniosła tę wiadomość dobrze. Lepiej niż solę, która leżała nietknięta na talerzu z żałosną miną „Czy powiedziałem coś nie tak?”, dopóki kelner jej nie porwał.

Zanim skończyłem opowieść, kwartet smyczkowy porzucił Mozarta na rzecz motywu przewodniego z Supermana, a butelka po winie leżała do góry dnem w kubełku. Wiedziałem, że Ronnie ma ochotę wyjść i zadzwonić do kogoś, walnąć w coś pięścią albo wykrzyczeć na ulicy, że świat jest okrutny i dlaczego wszyscy udają, że tak nie jest, tylko spokojnie jedzą, robią zakupy i się śmieją. Wiedziałem, że tego chciała, ponieważ ja chciałem dokładnie tego samego, odkąd zobaczyłem, jak przez pokój przeleciał Aleksander Woolf rozstrzelany przez idiotę uzbrojonego w karabin. Wreszcie przemówiła drżącym z gniewu głosem.

— A więc zamierzasz to zrobić, prawda? Zrobisz to, co ci każą?

Wzruszyłem lekko ramionami.

— Tak, Ronnie, to właśnie zamierzam zrobić. Nie mam na to ochoty, ale inne rozwiązania są nieco gorsze.

— I to ma być powód?

— Tak. Z tego właśnie powodu większość ludzi decyduje się na większość rzeczy. Jeżeli nie zrobię tego, co ml każą, prawdopodobnie zabiją Sarę. Zabili już jej ojca, więc nie będą musieli porywać się na coś nowego.

— Ale zginie wielu ludzi.

Miała w oczach łzy i gdyby nie to, że akurat pojawił się kelner i próbował nam opchnąć kolejną butelkę pouilly, prawdopodobnie bym ją przytulił. Zamiast tego wziąłem ją za rękę.

— Ludzie i tak by zginęli — powiedziałem, wściekły na siebie, że moje słowa brzmią jak jedna z paskudnych pogadanek Barnesa. — Znaleźliby kogoś na moje miejsce albo wymyślili inny sposób. Rezultat byłby taki sam, z tą różnicą, że Sara przypłaciłaby to życiem. Z takimi ludźmi mamy do czynienia.

Ponownie spuściła wzrok i widziałem, że przyznaje mi rację. Mimo to chciała wszystko posprawdzać, jak ktoś, kto wyjeżdża na długi czas z domu. Zawór gazu zamknięty, telewizor wyłączony z prądu, lodówka rozmrożona.

— No a ty? — zapytała po chwili. — Jeżeli ci ludzie są tacy, jak opowiadasz, co się z tobą stanie? Zabiją cię, prawda? Czy im pomożesz, czy nie, prędzej czy później cię zabiją?

— Zapewne spróbują, Ronnie. Nie potrafiłbym cię okłamać w tej kwestii.

— A w jakiej kwestii mógłbyś mnie okłamać? — rzuciła szybko, ale chyba nie chciała, żeby to tak zabrzmiało.

— Różni ludzie próbowali już mnie w przeszłości zabić, Ronnie — wyjaśniłem — ale im się nie udało. Wiem, że uważasz mnie za próżniaka, który nie potrafi nawet zrobić zakupów, ale potrafię zadbać o siebie w inny sposób — przerwałem, aby zobaczyć, czy się uśmiechnie. — Jeżeli inne sposoby zawiodą, znajdę sobie jakąś elegancką babeczkę ze sportowym samochodem, która o mnie zadba.

Podniosła wzrok i niemal się uśmiechnęła.

— Jedną już znalazłeś — powiedziała i wyjęła portmonetkę.

Zaczęło padać, a ponieważ Ronnie zostawiła opuszczony dach w swoim tvr, musieliśmy pognać co sił w nogach Mayfair, aby uratować skórzane siedzenia.

Mocowałem się właśnie z zapięciem dachu, próbując wykombinować, jak zakryć piętnastocentymetrową szczelinę między stelażem a przednią szybą, kiedy poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Starałem się zareagować na tyle naturalnie, na ile to było możliwe.

— A kim ty niby, kurwa, jesteś? — odezwał się głos.

Wyprostowałem się powoli i obróciłem głowę. Był — mniej więcej mojego wzrostu, niewiele młodszy, ale znacznie zamożniejszy. Koszulę kupił u jednego ze znanych krawców na Jermyn Street, garnitur uszył mu na miarę jakiś krawiec na Savile Row, a głos wykształcił w jednej z droższych prywatnych szkół. Ronnie wystawiła głowę z bagażnika, gdzie składała ochronny pokrowiec.

— Philip — stwierdziła, co mnie w zasadzie nie zaskoczyło.

— Kto to, kurwa, jest? — powtórzył Philip, wciąż patrząc na mnie.

— Jak się masz, Philip?

Starałem się być miły. Naprawdę się starałem.

— Spierdalaj — powiedział.

Odwrócił się do Ronnie.

— Czy to ten palant, który pił moją wódkę?

Gromadka turystów w jaskrawych anorakach zatrzymała się i uśmiechnęła do nas, mając nadzieję, że tak naprawdę tworzymy paczkę dobrych przyjaciół. Ja również miałem taką nadzieję, ale czasami nadzieja to za mało.

— Philip, proszę, nie bądź nudny.

Ronnie zatrzasnęła bagażnik i podeszła do nas. Dynamika sytuacji zmieniła się nieco i miałem nadzieję, że uda mi się wycofać, zostawiając ich samych. Ostatnią rzeczą, na którą miałem ochotę, było wplątanie się w cudze — problemy przedmałżeńskie, jednak Philip nie miał zamiaru odpuścić.

— Gdzie się, kurwa, wybierasz? — zapytał, unosząc lekko podbródek.

— Zejdź mi z drogi — odparłem.

— Daj spokój, Philip.

— Ty gnoju! Za kogo ty się, kurwa, uważasz?

Wyciągnął prawą rękę i chwycił mnie za klapy marynarki. Trzymał je mocno, ale nie na tyle, aby obligowało go to do wszczęcia bójki. Poczułem ulgę. Spojrzałem na jego dłoń, po czym przeniosłem wzrok na Ronnie. Dawałem jej szansę na rozładowanie sytuacji.

— Philip, nie bądź głupi — powiedziała.

Trudno rzecz jasna o gorszy dobór słów. Kiedy mężczyzna zostanie zapędzony w kozi róg, ostatnią rzeczą, która może go uspokoić, jest kobieta mówiąca: „Nie bądź głupi”. Gdybym to ja znalazł się na jej miejscu, powiedziałbym, że jest mi przykro, pogłaskał go po czole, uśmiechnął się lub zrobił cokolwiek innego, byle tylko zatamować strumień hormonów.

— Zadałem pytanie — nie ustępował Philip. — Za kogo ty się uważasz? Wypijasz mój alkohol, obsikujesz moje terytorium?

— Puść mnie, proszę — powiedziałem. — Pognieciesz mi marynarkę.

Widzicie, jak rozsądnie się zachowywałem? Nie pognębiłem go, nie wyzywałem go na pojedynek, nie stanąłem do walki ani nic w tym stylu. Wykazałem jedynie zwyczajną troskę o stan marynarki. Jak mężczyzna wobec mężczyzny.

— Gówno mnie obchodzi twoja marynarka, ofermo.

I to by było na tyle. Po wypróbowaniu wszystkich możliwych środków dyplomatycznych i ich odrzuceniu przez drugą stronę, postanowiłem uciec się do przemocy.

Najpierw spróbowałem go odepchnąć, ale naturalnie stawił opór. W związku z tym odsunąłem się i przekręciłem w bok. W tej sytuacji musiał zgiąć nadgarstek, aby nie puścić klap mojej marynarki. Przytrzymałem jego dłoń, uniemożliwiając rozluźnienie uchwytu, a drugim przedramieniem oparłem się delikatnie na wyprostowanym łokciu. Jeżeli was to ciekawi, jest to jedna z technik aikido zwana Nikkyo i pozwala praktycznie bez wysiłku zadać przeciwnikowi niewiarygodny ból.

Krew odpłynęła mu z twarzy, kiedy osunął się w dół, desperacko starając się zmniejszyć nacisk na przegub dłoni. Puściłem go, zanim dotknął kolanami chodnika, ponieważ uznałem, że jeżeli pozwolę mu wyjść z tej sytuacji z twarzą, nie dam mu pretekstu do podjęcia innych działań. Nie chciałem również, aby przez resztę popołudnia Ronnie klęczała nad nim i powtarzała: „No, już dobrze, dobrze, kto jest moim dzielnym żołnierzem?”

— Przepraszam — powiedziałem i uśmiechnąłem się niepewnie, jakbym również nie do końca wiedział, co się stało. — Nic ci nie jest?

Philip rozprostował rękę i posłał mi pełne nienawiści spojrzenie, ale obaj wiedzieliśmy, że niczego w związku z tym nie zrobi. Mimo wszystko nie miał pewności, czy celowo zadałem mu ból.

Ronnie stanęła między nami i łagodnie położyła dłoń na jego piersi.

— Philip, to zupełnie nie tak jak myślisz.

— Czyżby?

— Naprawdę. Łączą nas tylko interesy.

— Pierdolenie. Sypiasz z nim. Nie jestem idiotą.

Ostatnia uwaga powinna poderwać na nogi każdego — porządnego oskarżyciela, ale Ronnie tylko przymknęła oczy i wskazała na mnie.

— To Arthur Collins — powiedziała i przerwała, czekając aż Philip zmarszczy brwi. Co po chwili uczynił. — Namalował ten tryptyk, który widzieliśmy w Bath, pamiętasz? Powiedziałeś wtedy, że ci się podoba.

Philip spojrzał na Ronnie, potem na mnie, potem znów na Ronnie. Świat zdążył wykonać kawałek obrotu wokół własnej osi, zanim Philip przetrawił tę wiadomość, Być może wstydził się trochę, że się pomylił, ale przede wszystkim odczuwał ulgę, że nie musi mnie uderzyć — słuchajcie, to ja już się szykowałem, żeby ogłuszyć tego nicponia, zmusić go, żeby mnie błagał o litość, a tu się okazuje, że to jedna wielka pomyłka. To ktoś inny. Wszyscy się śmieją. Przezabawny z ciebie człowiek, Philipie.

— Ten z owcami? — zapytał, poprawiając krawat i mankiety dobrze wyćwiczonym gestem.

Zerknąłem na Ronnie, ale najwyraźniej tym razem nie miała ochoty mi pomóc.

— Tak naprawdę przedstawiają anioły — wyjaśniłem. — Ale wiele osób myli je z owcami.

Wydawał się usatysfakcjonowany odpowiedzią i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Mój Boże, tak mi przykro. Wolę nie myśleć, co sobie o mnie pomyślałeś. Sądziłem… w sumie to już nieważne, prawda? Jest taki jeden facet… zresztą nieważne.

— Chciał jeszcze dodać coś w tym duchu, ale ja rozłożyłem szeroko ręce, aby pokazać, że w zupełności to rozumiem i sam popełniam podobny błąd trzy albo cztery razy dziennie.

— Pan wybaczy — powiedział Philip, biorąc Ronnie pod rękę.

— Oczywiście — odparłem. Philip i ja byliśmy teraz najlepszymi kumplami.

Odeszli jakieś dwa metry ode mnie, a ja zdałem sobie sprawę, że minęło już co najmniej pięć minut, odkąd miałem w ustach ostatniego papierosa. Uznałem, że czas naprawić ten błąd. Jaskrawe anoraki wciąż kręciły się zaniepokojone kawałek dalej na chodniku. Pomachałem im, żeby pokazać, że, owszem, Londyn to zwariowane miasto, — ale powinni już sobie pójść i mimo wszystko spędzić milo dzień.

Philip rzecz jasna próbował wkupić się w łaski Ronnie, ale wyglądało na to, że zagrał kartą „Wybaczam ci” zamiast znacznie silniejszej „Proszę, wybacz mi”, którą w ostatecznym rozrachunku znacznie łatwiej wziąć lewę. Ronnie wykrzywiła usta w pół akceptującym, pół znudzonym grymasie i zerkała na mnie od czasu do czasu, aby pokazać, jak ją to wszystko męczy.

W odpowiedzi posłałem jej uśmiech i właśnie wtedy Philip sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej plik papierów. Długi i cienki. Bilet lotniczy. Bilet z gatunku: „Wyjedziemy razem na weekend, będziemy uprawiać seks i pić szampana od świtu do nocy”. Podał go Ronnie i pocałował ją w czoło (kolejny błąd), pomachał Arthurowi Collinsowi, wybitnemu malarzowi z regionu West Country, po czym się oddalił.

Ronnie patrzyła za nim przez chwilę, wreszcie podeszła do mnie wolnym krokiem.

— Anioły — powiedziała.

— Arthur Collins — powiedziałem.

Spojrzała na bilet i westchnęła.

— Chce, żebyśmy dali sobie jeszcze jedną szansę. Nasz związek jest zbyt wartościowy i tak dalej.

Mruknąłem „aha” i przez chwilę wpatrywaliśmy się w chodnik.

— A więc zabiera cię do Paryża? Gdybyś mnie zapytała o zdanie, powiedziałbym, że to oklepany pomysł.

— Do Pragi — wyjaśniła, a w mojej głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka. Ronnie otworzyła bilet. — Praga to według Philipa nowa Wenecja.

— Praga — powtórzyłem i pokiwałem głową. — Mówi się, że o tej porze roku znajduje się w Czechosłowacji.

— Dokładnie w Czechach. Philip wyraźnie to podkreślił. Słowacja zeszła na psy i nawet w połowie nie jest tak piękna. Zarezerwował hotel w pobliżu rynku.

Ponownie spojrzała na otwarty bilet i głośno wstrzymała oddech. Przyjrzałem się dokładnie jej ręce, ale nie dostrzegłem pełzającej po niej tarantuli.

— Coś nie tak?

— CED — rzuciła, zatrzaskując książeczkę z biletami.

Zmarszczyłem brwi.

— Co z nim? — Nie rozumiałem, do czego zmierza, mimo że lampka nadal się paliła. — Wiesz już, kto to jest?

— On jest OK, prawda? — powiedziała Ronnie. — Zgodnie z tym, co było napisane w terminarzu Sary, CED jest OK.

— Zgadza się.

— No właśnie — wręczyła mi bilet. — Popatrz na przewoźnika.

Popatrzyłem.

Być może powinienem był domyślić się tego wcześniej. Być może wiedzieli o tym wszyscy poza mną i Ronnie. Ale zgodnie z planem podróży wydrukowanym przez Sunline Travel dla pani R. Crichton, skrót literowy narodowego przewoźnika nowych Czech brzmi CEDOK.

Rozdział 15

W wojnie, bez względu na to, kto nazywa się zwycięzcą, nie ma wygrywających, wszyscy są przegrani.

Neville Chamberlain

W ten sposób dwie nitki mojego życia miały się spleść w Pradze.

Do Pragi wyjechała Sara i do Pragi wysyłali mnie Amerykanie, abym przeprowadził tam pierwszy etap operacji, którą uparli się ochrzcić mianem Uschnięte Drzewo. Powiedziałem im od razu, że według mnie to okropna nazwa, ale albo wymyślił ją ktoś ważny, albo zdążyli już wydrukować papier listowy, ponieważ nie chcieli ustąpić. Tom, operacja nazywa się Uschnięte Drzewo i kropka.

Sama operacja, przynajmniej oficjalnie, była standardowym, podręcznikowym planem infiltracji grupy terrorystycznej, a następnie maksymalnego pokrzyżowania szyków jej dostawcom, mocodawcom, sympatykom i ukochanym. Naprawdę nic szczególnego. Na całym świecie agencje wywiadowcze nieustannie podejmują podobne starania, ponosząc w różnym stopniu porażkę.

Druga nitka, nitka Sary, nitka Barnesa, Morderstone’a i Projektu Absolwent, wiązała się ze sprzedawaniem helikopterów paskudnym, despotycznym rządom i w tym wypadku nazwę wybrałem sam. Nazwałem ją „O Boże!”

Obie nitki splatały się w Pradze.

Miałem tam polecieć w piątek wieczorem, co oznaczało sześć dni szkolenia u Amerykanów oraz pięć nocy picia herbaty i trzymania się za ręce z Ronnie.

Philipek poleciał do Pragi w dniu, w którym prawie złamałem mu nadgarstek, aby przyklepać kilka ważnych umów z aksamitnymi rewolucjonistami, zostawiając Ronnie zdezorientowaną i więcej niż przygnębioną. Zanim mnie poznała, jej życia nie wypełniały może emocjonujące wydarzenia, ale nie można go też było nazwać drogą przez mękę. Trudno jednak oczekiwać, aby czuła się w pełni zrelaksowana, kiedy nagle wkroczyła do świata wypełnionego terroryzmem i zabójstwami, a do tego musiała sobie radzić z szybko rozpadającym się z związkiem.

Raz ją nawet pocałowałem.

Szkolenia w związku z Operacją Usunięte Drzewo odbywały się pod Henley w zbudowanej w latach trzydziestych rezydencji z czerwonej cegły. Budynek miał około dwóch mil kwadratowych parkietów, co trzecia klepka wyginała się od wilgoci, a spłuczka działała bez zarzutu tylko w jednej toalecie.

Amerykanie przywieźli meble, kilka krzeseł i biurek, łóżka polowe i porozstawiali je dość przypadkowo po całym budynku. Większość czasu spędzałem w salonie, oglądając przeźrocza, słuchając nagrań, ucząc się na pamięć procedur kontaktowych i czytając opracowania na temat codziennego życia robotnika rolnego w Minnesocie. Nie miałem wrażenia, jakbym wrócił do szkoły, ponieważ wymagali ode mnie więcej niż ktokolwiek w czasach, gdy byłem nastolatkiem, ale mimo to szkoleniu towarzyszyła dziwnie znajoma atmosfera.

Codziennie dojeżdżałem tam na swoim kawasaki, którego kazali dla mnie naprawić. Chcieli, żebym zostawał na noc, ale powiedziałem, że przed wyjazdem muszę jeszcze trochę pooddychać londyńskim powietrzem. Najwyraźniej im się to spodobało. Amerykanie szanują patriotyzm.

Przez centrum szkoleniowe przewijało się mnóstwo ludzi, a ich liczba nigdy nie spadała poniżej sześciu. Na stałe rezydował tam chłopiec na posyłki noszący imię Sam, Barnes pojawiał się i znikał, a kilku Carlów kręciło się po kuchni, popijając herbatki ziołowe i podciągając się na drążku w drzwiach. No i mieliśmy jeszcze ekspertów.

Pierwszy z nich twierdził, że nazywa się Smith. Wydawało mi się to tak mało prawdopodobne, że mu wierzyłem. Był to mały, opuchnięty koleś w okularach i przyciasnej kamizelce, który rozwodził się długo nad latami sześćdziesiątymi i siedemdziesiątymi, które ludzie pokroju Smitha uznawali za wielkie dni terroryzmu. Odniosłem wrażenie, że ich istota polegała na tropieniu ludzi w rodzaju Andreasa Baadera i Ulriki Meinhof oraz najróżniejszych Czerwonych Brygad rozsianych po całym świecie — co przypominało mi nastolatki śledzące tournee grupy Jackson 5. Plakaty, plakietki, zdjęcia z autografami, wszystkie tego typu rozrywki.

Smith zawiódł się ogromnie na rewolucjonistach marksistowskich, z których większość na początku lat osiemdziesiątych porzuciła działalność wywrotową, zaciągnęła kredyty hipoteczne i wykupiła ubezpieczenie na życie. Tylko włoskie Czerwone Brygady od czasu do czasu zbierały się ponownie, aby zaśpiewać kilka starych piosenek. Świetlisty Szlak i podobne do niego organizacje z Ameryki Środkowej i Południowej nie leżały zupełnie w polu zainteresowania Smitha. Były jak jazz dla maniaka nagrań wydawanych przez wytwórnię Motown i ledwie zasługiwały na wzmiankę. Postawiłem kilka, w mojej opinii zasadniczych, pytań o Tymczasowe Skrzydło IRA, ale Smith przywołał na twarzy uśmiech kota z Cheshire i zmienił temat.

Jako następny pojawił się Goldman, wysoki, chudy mężczyzna z lubością demonstrujący niechęć do swojej — pracy. Przedmiotem zainteresowania Goldmana wydawała się etykieta. Twierdził, że każdą czynność można wyko nać w sposób właściwy lub niewłaściwy — od odkładania słuchawki telefonu po lizanie znaczka pocztowego — i nie tolerował odstępstw od normy. Po całym dniu korepetycji czułem się jak Eliza Doolittle z Pigmaliona.

Goldman poinformował mnie, że od tej pory powinienem reagować na nazwisko Durrell. Zapytałem, czy mógłbym sam wybrać sobie nazwisko, ale odparł, że nie, ponieważ Durrell znajdował się już w aktach Operacji Uschnięte Drzewo. Zapytałem, czy słyszał o Tippex, ale on stwierdził, że to głupie nazwisko i lepiej będzie, jeżeli przyzwyczaję się do Durrella.

Travis zajmował się walką wręcz, ale kiedy dowiedział się, że ma tylko godzinę, westchnął, powiedział „oczy i genitalia” i sobie poszedł.

Ostatniego dnia pojawili się autorzy planu: dwóch mężczyzn i dwie kobiety, ubrani jak bankierzy, z wielkimi teczkami w rękach. Próbowałem flirtować z kobietami, ale na nic mi nie pozwoliły. Podejrzewałem jednak, że niższy z mężczyzn mógł mieć więcej szczęścia.

Ten wyższy, Louis, zachowywał się najbardziej przyjaźnie z całej czwórki i przeważnie to na nim spoczywał ciężar rozmowy. Wydawał się znać na tym, czym się zajmował, nie zdradzając jednocześnie, czym tak naprawdę się zajmował, co w pewnym sensie dowodziło, jak dobrze się na tym znał. Zwracał się do mnie per Tom.

Ze wszystkich spotkań wynikało niezbicie, że Operacji Uschnięte Drzewo nie przygotowano na poczekaniu, a ludzie, z którymi się spotykałem, nie przeczytali dzień wcześniej książeczki dla dzieci na temat terroryzmu. Pociąg pędził już od wielu miesięcy, zanim mnie do niego wciągnięto.

— Mówi ci coś nazwa Kintex, Tom? — Louis usiadł po turecku i nachylił się do mnie, jakby był kimś w rodzaju Davida Frosta.

— Nic, Louis — odparłem. — W tej sprawie przypominam niezamalowane płótno.

Zapaliłem kolejnego papierosa tylko po to, by ich poirytować.

— W porządku. Zacznijmy od najważniejszej sprawy. Pewnie nie muszę ci tego mówić, ale na świecie nie ma już idealistów.

— Poza tobą i mną, Louis.

Jedna z kobiet spojrzała na zegarek.

— Zgadza się, Tom — skinął głową Louis. — Poza tobą i mną. Ale bojownicy o wolność, wyzwoliciele, architekci nowej ery, wszyscy oni przebrali się dziś w spodnie z szerokimi nogawkami. W dzisiejszych czasach terroryści to faceci zajmujący się robieniem interesów — gdzieś z tyłu pokoju dobiegło kaszlnięcie wydane przez kobietę. — I kobiety. A terroryzm to wyśmienita droga kariery dla współczesnego dzieciaka. Naprawdę. Dobre perspektywy, częste podróże, karta kredytowa na drobne wydatki, wczesna emerytura. Gdybym miał syna, doradzałbym mu prawo lub terroryzm. A spójrzmy prawdzie w oczy, kto wie, czy terroryści nie wyrządzają społeczeństwu mniejszych szkód.

Taki żart.

— Być może zastanawiasz się, skąd pochodzą pieniądze — uniósł brwi, a ja skinąłem głową niczym prezenter programu Play School. — No więc mamy czarne charaktery, Syryjczyków, Libijczyków i Kubańczyków, którzy wciąż uważają terroryzm za przemysł państwowy. Od czasu do czasu wypisują czeki na duże sumy i cieszą się, jeżeli dzięki temu ktoś rzuci cegłą w okno amerykańskiej ambasady. Jednak w ostatnich dziesięciu latach jakby zeszli na drugi plan. Obecnie liczy się zysk, a kiedy mówimy o zysku, wszystkie drogi prowadzą do Bułgarii.

Oparł się na krześle, dając sygnał jednej z kobiet Wyszła na środek i rozpoczęła przemówienie. Posiłkowała się notatkami, choć bez wątpienia znała tekst na pamięć i korzystała z nich tylko na wszelki wypadek.

— Kintex — zaczęła — to z pozoru państwowa agencja handlowa z siedzibą w Sofii, gdzie pięciuset dwudziestu dziewięciu pracowników zajmuje się działalnością importowo-eksportową. Kintex obsługuje potajemnie ponad osiemdziesiąt procent przerzutu narkotyków między Bliskim Wschodem a Europą Zachodnią i Ameryką Północną, często w zamian za dostawy legalnej i nielegalnej broni, odsprzedawanej następnie bliskowschodnim rebeliantom. Podobnie dzieje się z heroiną, która trafia do wybranych siatek narkotykowych w Europie Środkowej i Zachodniej. Większość pracowników zajmujących się tym procederem nie pochodzi z Bułgarii, dysponują za to magazynami i kwaterami w Warnie i Burgas nad Morzem Czarnym. Kintex, działający również pod nazwą Globus, bierze udział w praniu brudnych pieniędzy pochodzących z handlu narkotykami w całej Europie, kupując za nie złoto i kamienie szlachetne, a następnie redystrybuując fundusze wśród klientów za pośrednictwem sieci firm działających w Turcji i Europie Wschodniej.

Podniosła wzrok na Louisa, sprawdzając, czy ma kontynuować, ale on, widząc moje przeszklone spojrzenie, delikatnie potrząsnął głową.

— Mili goście, co nie? — powiedział. — Podobnie jak ci, którzy dali broń Ali Agcy — to również niewiele mi mówiło. — Strzelał do Jana Pawła II w 1981 roku. Pisali o tym w paru gazetach.

Mruknąłem „Ach tak” i pokiwałem głową, żeby pokazać, że jestem pod wrażeniem.

— Kintex — ciągnął dalej — to wielkie centrum handlowe, Tom. Jeżeli chcesz wywołać gdzieś na świecie zamieszki, zrujnować kilka państw, zmieść z powierzchni — ziemi kilka milionów istnień, wystarczy, że chwycisz za kartę kredytową i udasz się do Kinteksu. Nigdzie nie znajdziesz lepszych cen.

Louis uśmiechał się, ale widziałem, że w środku aż gotuje się ze szlachetnego gniewu. Rozejrzałem się zatem po pokoju i nie zdziwiłem się, widząc ten sam żarliwy ogień buchający nad głowami pozostałej trójki.

— Rozumiem, że Kintex — powiedziałem, desperacko licząc na to, że zaprzeczą — to ludzie, z którymi zadawał się Aleksander Woolf.

— Tak — powiedział Louis.

Wtedy właśnie, w tej straszliwej chwili, zdałem sobie sprawę, że nikt, nawet Louis, nie ma najmniejszego pojęcia, o co w rzeczywistości chodzi w Projekcie Absolwent, ani, jaki cel ma tak naprawdę osiągnąć Operacja Uschnięte Drzewo. Ci ludzie naprawdę sądzili, że toczą zwykłą wojnę przeciwko narkoterroryzmowi lub terronarkotykom, czy jak to sobie, cholera jasna, nazwali, w imieniu wdzięcznego Wuja Sama i Cioci Reszty Świata. Brałem udział w przeciętnej, standardowej operacji CIA. Zamierzali mnie umieścić w drugoligowej organizacji terrorystycznej, żywiąc prostolinijną nadzieję, że co wieczór w czasie wolnym wyskoczę do budki telefonicznej i przedyktuję im mnóstwo nazwisk i adresów.

Odkrycie, że jazdy uczyli mnie ślepi instruktorzy, lekko mną wstrząsnęło.

Przedstawili mi plan infiltracji i kazali milion razy powtórzyć każdy etap. Obawiali się, jak sądzę, że jako Anglik nie potrafię zapamiętać więcej niż jednej myśli na raz, a kiedy przekonali się, że dość łatwo przyswoiłem sobie całość, klepali się po plecach i powtarzali „Dobra robota”.

Po ohydnej kolacji składającej się z klopsików i lambrusco, podanej przez udręczonego Sama, Louis i pozostała trójka spakowali teczki, uścisnęli mi dłoń, pokiwali znacząco głowami, po czym wsiedli do samochodów i odjechali drogą do szczęścia. Nie pomachałem im na pożegnanie.

Zamiast tego poinformowałem Carlów, że udaję się na spacer. Przeszedłem przez ogród na tył domu, gdzie trawnik opadał łagodnie w dół do rzeki, tworząc najpiękniejszy widok na całej długości Tamizy.

Była ciepła noc, a na drugim brzegu wciąż spacerowały młode pary i starsi ludzie z psami. W pobliżu zacumowało kilka łodzi motorowych, woda chlupała łagodnie o kadłuby, a z okien kabin wydobywało się łagodne, ciepłe, żółte światło. Ludzie śmiali się, czułem zapach zupy z puszki.

Tkwiłem po uszy w gównie.

Barnes zjawił się zaraz po północy i wyglądał zupełnie inaczej niż podczas naszego pierwszego spotkania. Zniknęły eleganckie ubrania i bardziej przypominał człowieka, który za chwilę ma wyjechać do nikaraguańskiej dżungli. Spodnie khaki, ciemnozielona koszula z diagonalu, buty Red Wing. Miejsce roleksa zajął wojskowy zegarek z płóciennym paskiem. Miałem wrażenie, że z radością stanąłby przed lustrem i pokrył kamuflażem twarz, która wyglądała na jeszcze bardziej pobrużdżoną niż wcześniej.

Odesłał Carlów i razem usiedliśmy w salonie. Wyjął z teczki pół butelki jacka danielsa, paczkę marlboro i pomalowaną w barwy ochronne zapalniczkę Zippo.

— Jak się miewa Sara? — zapytałem.

Pytanie było dość głupie, ale musiałem je zadać. Poza wszystkim to właśnie z jej powodu robiłem to wszystko, więc gdyby okazało się, że tego poranka wpadła pod autobus albo umarła na malarię, na pewno wypisałbym się z interesu. Nie żeby Barnes miał mi o tym powiedzieć, ale miałem nadzieję wyczytać coś z jego twarzy.

— Dobrze — odparł. — Czuje się dobrze.

Rozlał bourbona do szklaneczek i popchnął jedną w moją stronę.

— Chcę z nią porozmawiać — powiedziałem. Patrzył na mnie z kamienną twarzą. — Muszę wiedzieć, że nic jej się nie stało. Że żyje i ma się dobrze.

— Mówię przecież, że wszystko u niej w porządku — wychylił odrobinę bourbona.

— Wiem, usłyszałem. Problem w tym, że jesteś psychopatą, którego słowo liczy się dla mnie mniej niż kropla rzygowin.

— Też za tobą nie przepadam, Thomas.

Siedzieliśmy naprzeciw siebie, popijając whisky i paląc — papierosy, ale atmosfera dalece odbiegała od idealnej relacji zwierzchnik-agent i pogarszała się z każdą sekundą.

— Wiesz, co jest twoim problemem? — zapytał po chwili Barnes.

— Tak, doskonale wiem, co jest moim problemem. Mój problem kupuje ubrania z katalogu L. L. Bean i siedzi naprzeciwko mnie.

Udał, że nie słyszy. A może nie udawał.

— Twój problem, Thomas, polega na tym, że jesteś Brytyjczykiem. — Zaczął w dziwny sposób ruszać głową. Co chwilę w karku trzaskała mu jakaś kostka, co wydawało się sprawiać mu przyjemność. — Wszystko, co jest nie w porządku z tobą, jest też nie w porządku z tą zapadłą, zasraną wyspą.

— Chwileczkę! — zawołałem. — Jedną króciutką chwileczkę. Chyba się przesłyszałem. Czyżby pieprzony Amerykanin mówił mi, co jest nie w porządku z moim krajem?

— Brakuje ci jaj, Thomas. Nie masz ich. Ten kraj ich nie ma. Może kiedyś je mieliście, ale to już przeszłość. Zresztą średnio mnie to obchodzi.

— Uważaj, Rusty, uważaj… — powiedziałem. — Powinienem cię ostrzec, że u nas słowo „jaja” uważa się za synonim odwagi. Nie rozumiemy amerykańskiego znaczenia. Dla was „jaja” oznacza niewyparzoną gębę i erekcję za każdym razem, kiedy mówicie „Delta”, „atak” i „skopać tyłek”. Mamy tu do czynienia z istotną różnicą kulturową. A dla nas różnica kulturowa — dodałem, bo muszę przyznać, że trochę we mnie zawrzało — nie oznacza w tym wypadku odmiennych wartości. Rozumiemy przez nią: pierdolić was w dupę szczotką drucianą.

Wybuchnął śmiechem. Nie na taką reakcję liczyłem. Miałem nadzieję, że spróbuje mnie uderzyć, dzięki czemu mógłbym zadać mu cios w gardło i odjechać w noc ze spokojnym umysłem.

— No cóż, Thomas — powiedział. — Mam nadzieję, że oczyściliśmy w ten sposób atmosferę. Mam nadzieję, że lepiej się teraz czujesz.

— O wiele lepiej, dziękuję — zgodziłem się.

— Ja też.

Wstał, aby ponownie napełnić szklaneczki. Rzucił mi na kolana papierosy i zapalniczkę.

— Thomas, powiem wprost. W tej chwili nie możesz się zobaczyć z Sarą Woolf, ani z nią porozmawiać. To niemożliwe. Nie oczekuję jednak, że kiwniesz dla mnie palcem, dopóki jej nie zobaczysz. Co powiesz na taki układ? Brzmi uczciwie?

Łyknąłem whisky i wyciągnąłem papierosa z paczki.

— Nie macie jej, prawda?

Ponownie się zaśmiał. Uznałem, że muszę położyć kres tym wybuchom wesołości.

— Nigdy nie powiedziałem, że ją mamy, Thomas. Sądziłeś, że trzymamy ją gdzieś przykutą do łóżka? Daj spokój, mógłbyś nas choć trochę docenić. Jesteśmy zawodowcami, a nie jakimiś żółtodziobami. — Usiadł ponownie na krześle i wrócił do rozciągania szyi. Żałowałem, że nie mogę mu pomóc. — Jeżeli tylko zajdzie taka potrzeba, w każdej chwili możemy skontaktować się z Sarą. Akurat w tej chwili, ponieważ zachowujesz się, jak na grzecznego angielskiego chłopca przystało, nie ma takiej potrzeby. W porządku?

— Nie, nie w porządku — zgasiłem papierosa i wstałem. Barnes nie wydawał się tym przejmować. — Albo się z nią zobaczę i upewnię się, że nic się jej nie stało, albo niczego dla ciebie nie zrobię. Nie tylko niczego dla ciebie nie zrobię, ale może nawet zabiję cię, aby udowodnić, jak bardzo jestem niechętny zrobieniu czegokolwiek. W porządku?

Ruszyłem powoli w jego kierunku. Wiedziałem, że może zawołać Carlów, ale zupełnie się tym nie przejmowałem. W razie czego ja potrzebowałbym tylko kilku sekund, podczas gdy Carlowie musieliby przez godzinę rozgrzewać te swoje idiotyczne zwały mięśni. I wtedy zorientowałem się, dlaczego Barnes zachowuje się tak swobodnie.

Zanurzył rękę w stojącej u jego boku teczce i w jego dłoni błysnął metalowy przedmiot. Był to duży pistolet. Trzymał go luźno nad kroczem, mierząc w mój brzuch z odległości około dwóch i pół metra.

— A więc to taki z ciebie żartowniś — odezwałem się. — Uważaj, bo dostaniesz erekcji, Barnes. Czy to nie przypadkiem colt delta elitę?

Tym razem nie odpowiedział, tylko wpatrywał się we mnie.

— Kaliber dziesięć milimetrów — powiedziałem. — Broń dla ludzi, którzy albo mają małego penisa, albo mało wiary w swoją umiejętność trafienia w środek celu.

Zastanawiałem się, jak przebyć te dwa i pół metra, nie obrywając zbyt dotkliwie. Nie było to łatwe, ale mimo wszystko możliwe. Pod warunkiem, że miało się jaja. Przed i po zdarzeniu.

Musiał wyczuć, o czym myślę, ponieważ odbezpieczył pistolet. Bardzo powoli. Muszę przyznać, że trzask był sugestywny.

— Wiesz, co to jest kulka Glaser, Thomas? — mówił cichym, niemal kojącym głosem.

— Nie, Rusty — odparłem. — Nie wiem, co to jest kulka Glaser, ale coś mi się wydaje, że wolisz mnie zanudzić na śmierć wyjaśnieniami niż zastrzelić. No, dawaj.

— Kula produkowana przez Glaser Safety Sług to mała miseczka z miedzi. Wypełniona drobniutkim śrutem zanurzonym w ciekłym teflonie — odczekał, aż to do mnie dotrze. Wiedział, że zrozumiem. — Producent daje gwarancję, że w chwili uderzenia glaser przekazuje celowi dziewięćdziesiąt pięć procent swojej energii. Pocisk nie przelatuje na wylot, nie rykoszetuje, tylko rozwala cel — przerwał, aby pociągnąć łyk whisky. — Robi duże, ale to bardzo duże dziury w ciele.

Musieliśmy tak stać przez dobrych kilka chwil. Barnes smakował whisky, ja smakowałem życie. Poczułem, że się pocę i zaczęły mnie swędzieć łopatki.

— Dobra — powiedziałem. — Być może chwilowo nie będę próbował cię zabić.

— Miło mi to słyszeć — odparł Barnes po dłuższej chwili, ale colt nie zmienił położenia.

— Zrobienie dużej dziury w moim ciele specjalnie ci nie pomoże.

— Ale też nie sprawi mi specjalnie przykrości.

— Muszę z nią porozmawiać, Barnes. To z jej powodu tu się znalazłem. Jeżeli z nią nie porozmawiam, to wszystko nie ma większego sensu.

Minęło kolejnych dwieście lat i w pewnym momencie zacząłem podejrzewać, że Barnes się uśmiecha. Nie wiedziałem jednak, z jakiego powodu to robi, ani jak długo to trwa. Podobne uczucie towarzyszy widzowi w kinie, który — przed rozpoczęciem filmu próbuje zgadnąć, czy zaczęto już przygaszać światła.

I wtedy to do mnie dotarło. A raczę) się o mnie otarło. Fleur de Fleurs Niny Ricci, jedna cząsteczka na bilion.

Znajdowaliśmy się nad rzeką. Tylko we dwoje. Carlowie oddalili się miarowym krokiem, choć zgodnie z rozkazem Barnesa nie spuszczali nas z oka. Światło księżyca odbijało się od powierzchni rzeki, oświetlając twarz Sary mlecznym blaskiem.

Sara wyglądała okropnie i wspaniale zarazem. Straciła trochę na wadze i za dużo płakała. Dwanaście godzin wcześniej dowiedziała się, że jej ojciec nie żyje, a ja w całym życiu nie pragnąłem niczego bardziej niż objąć ją wtedy ramieniem. Wiedziałem jednak, że nie powinienem. Nie mam pojęcia dlaczego.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w rzekę. Na motorówkach zgaszono światła, kaczki już dawno poszły spać. Nie licząc części oblanej księżycową poświatą, rzeka była czarna i cicha.

— A więc… — powiedziała.

— No — odparłem.

Nastąpiło kolejne długie milczenie. Zastanawialiśmy się nad tym, co trzeba powiedzieć. To tak jak z wielką betonową piłką, którą trzeba podnieść. Obchodzi się ją dookoła, wypatrując miejsca, za które można by ją uchwycić, ale przecież ono nie istnieje.

Sara zaczęła pierwsza.

— Powiedz szczerze. Nie wierzyłeś nam, prawda?

Niemal się zaśmiała, więc mało brakowało, żebym — odpowiedział, że ona z kolei nie wierzyła, że nie próbowałem zabić jej ojca. W porę się powstrzymałem.

— Nie, nie wierzyłem.

— Uważałeś nas za godnych pożałowania. Para szalonych Amerykanów widząca duchy w nocy.

— Coś w tym guście.

Znowu zaczęła płakać, a ja siedziałem i czekałem, al — minie nawałnica. Kiedy się uspokoiła, zapaliłem dwa papierosy i podałem jej jednego. Zaciągnęła się mocno i co kilka sekund strzepywała nieistniejący popiół do rzeki. Obserwowałem ją, udając, że tego nie robię.

— Saro — powiedziałem. — Przepraszam. Za wszystko, Za to, co się stało. Naprawdę ci współczuję. Chciałbym… , — za nic w świecie nie potrafiłem wymyślić odpowiednich słów. Czułem tylko, że powinienem coś powiedzieć. — Chciałbym jakoś to wszystko naprawić. To znaczy wiem, że twój ojciec…

Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Chciała mi w ten sposób powiedzieć, żebym się nie martwił.

— Mimo to zawsze, niezależnie od okoliczności — brnąłem niezdarnie — mamy wybór między właściwym i niewłaściwym postępowaniem. A ja chcę postąpić właściwie. Rozumiesz?

Skinęła głową. Co było cholernie miłe z jej strony, bo nie miałem zielonego pojęcia, o co mi chodziło. Miałem zbyt wiele rzeczy do powiedzenia i za mały mózg, aby je sobie uporządkować. Urząd pocztowy na trzy dni przed Bożym Narodzeniem — tak właśnie wyglądał mój umysł.

Westchnęła.

— Był dobrym człowiekiem, Thomas.

No i co się mówi w takiej sytuacji?

— Jestem tego pewien — odparłem. — Lubiłem go.

Mówiłem prawdę.

— Rok temu jeszcze tego nie wiedziałam. Nie myśli się w ten sposób o swoich rodzicach, prawda? Że są dobrzy albo źli. Po prostu są — zamilkła. — Dopóki ich nie zabraknie.

Przez chwilę wpatrywaliśmy się w rzekę.

— Twoi rodzice żyją?

— Nie — powiedziałem. — Ojciec umarł, kiedy miałem trzynaście lat. Zawał serca. Matka cztery lata temu.

— Przykro mi.

Nie mogłem w to uwierzyć. Nawet w takiej sytuacji potrafiła się zdobyć na uprzejmość.

— Nic się nie stało. Miała sześćdziesiąt osiem lat.

Sara nachyliła się do mnie i zdałem sobie sprawę, że — mówię bardzo cicho. Nie byłem pewien dlaczego. Być może z szacunku dla jej żalu, a może nie chciałem zmącić lej odrobiny spokoju, jaki odnalazła.

— Jakie jest twoje ulubione wspomnienie związane I matką?

Z tonu, jakim zadała to pytanie, wywnioskowałem, że naprawdę chce poznać odpowiedź i z przyjemnością wysłucha jakiejś historii z mojego dzieciństwa.

— Ulubione wspomnienie? — zastanawiałem się przez chwilę. — Wszystkie dni między siódmą a ósmą wieczorem.

— Dlaczego?

— Piła wtedy gin z tonikiem. Punkt siódma. Na godzinę stawała się najszczęśliwszą, najzabawniejszą kobietą, jaką znałem.

— A później?

— Później wracał smutek. Nie potrafię tego inaczej nazwać. Moja matka była bardzo smutną kobietą. Smutną z powodu mojego ojca i swojego życia. Gdybym był jej lekarzem, przepisałbym jej gin sześć razy dziennie. — Przez chwilę czułem, że zaraz się rozpłaczę. Minęło. — A twoje wspomnienie?

Nie musiała się specjalnie zastanawiać, mimo to milczała przez chwilę z uśmiechem na ustach.

— Nie mam miłych wspomnień związanych z matką. Kiedy miałam dwanaście lat, zaczęła się pieprzyć z instruktorem tenisa. Zniknęła następnego lata. Najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek nam się zdarzyła. Mój ojciec — przymknęła oczy, czując ciepło wywołane wspomnieniem — nauczył mnie i brata grać w szachy. Mieliśmy wtedy osiem czy dziewięć lat. Michael świetnie sobie radził i naprawdę szybko załapał, o co chodzi. Ja też grałam nieźle, ale nie aż tak. Kiedy się uczyliśmy, ojciec grał bez hetmana. Zawsze wybierał czarne i grał bez hetmana, nawet gdy zaczęliśmy sobie radzić coraz lepiej. Grał bez hetmana, nawet gdy Michael ogrywał go w dziesięciu ruchach. Doszli do etapu, kiedy Michael grał bez swojego hetmana, a mimo to wygrywał. Ale ojciec nadal niczego nie zmieniał, przegrywając partię za partią. Ani razu nie zagrał pełnym zestawem figur.

Zaśmiała się, wyprostowała i odchyliła do tyłu, aż w końcu oparła się łokciami na trawie.

— Na pięćdziesiąte urodziny Michael dał mu czarnego hetmana w małym drewnianym pudełku. Ojciec się rozpłakał. To dziwny widok, kiedy widzi się płaczącego ojca. Sądzę jednak, że tak wielką radość sprawiało mu obserwowanie, jak gramy coraz lepiej, iż nie chciał tego stracić. Chciał, żebyśmy wygrywali.

Łzy popłynęły wielką falą, rozbijając się na twarzy Sary i wstrząsając jej wątłym ciałem, aż w końcu ledwo mogła oddychać. Położyłem się, objąłem ją i przycisnąłem mocno do piersi, aby osłonić przed całym złem świata.

— Już dobrze — powiedziała. — Już wszystko w porządku.

Ale oczywiście nic nie było w porządku. Ani trochę.

Rozdział 16

Nieśmiertelnym językiem zręcznie swym miele
Choć nigdy w tym sensu nie ma za wiele.

Edward Young

Podczas lotu do Pragi ogłoszono alarm bombowy. Bomby nie znaleziono, ale wszyscy najedli się strachu.

Właśnie sadowiliśmy się na miejscach, kiedy z głośników rozległ się głos pilota, nakazując możliwie najszybsze opuszczenie samolotu. Żadnego „Szanowni państwo, w imieniu British Airways” ani niczego w tym stylu. Po prostu: „Wysiadajcie z samolotu. Jak najszybciej”.

Czekaliśmy w pomalowanej na liliowo sali, w której znajdowało się o dziesięć krzeseł mniej niż pasażerów, w tle nie grała żadna muzyka i nie wolno było palić. Mimo to zapaliłem. Kobieta w uniformie z dużą ilością makijażu na twarzy kazała mi zgasić papierosa, ale wyjaśniłem, że mam astmę, a papieros, którego palę, to ziołowe lekarstwo powodujące rozszerzenie naczyń krwionośnych, które muszę stosować w sytuacjach stresowych. Wszyscy mnie za to nienawidzili, a najbardziej palacze.

Kiedy ostatecznie dowlekliśmy się z powrotem do samolotu, zaczęliśmy zaglądać pod siedzenia, zaniepokojeni, że pies policyjny mógł być tego dnia przeziębiony i że gdzieś leży mała czarna torba przegapiona przez ekipę poszukiwawczą.

Pewien mężczyzna udał się do psychiatry, ponieważ paraliżował go strach przed lataniem. Jego fobia zrodziła się z przekonania, że na pokładzie każdego samolotu, do którego wsiądzie, znajdzie się bomba. Psychiatrze nie udało się wyleczyć fobii, więc odesłał pacjenta do statystyka. Statystyk postukał w kalkulator i poinformował mężczyznę, że szansa, iż w następnym samolocie, do którego wsiądzie, znajdzie się bomba, wynosi pół miliona do jednego. To nie usatysfakcjonowało mężczyzny przekonanego, że to właśnie on wsiądzie do tego jednego samolotu na pół miliona. Tak więc statystyk ponownie postukał w kalkulator i powiedział: „no dobrze, czy czułby się pan bezpieczniej, gdyby szanse wynosiły jeden do miliona?” Mężczyzna powiedział, że oczywiście, czułby się bezpieczniej. W związku z tym statystyk powiedział: „Szanse, że na pokładzie następnego samolotu, do którego pan wsiądzie, znajdą się dwie bomby podłożone przez różne osoby wynoszą dokładnie dziesięć milionów do jednego”. Mężczyzna sprawiał wrażenie zdezorientowanego i zapytał: „Wszystko pięknie, ale w jaki sposób miałoby mi to pomóc?” Statystyk odparł: „To bardzo proste. Niech pan sam zabierze bombę na pokład”.

Opowiedziałem tę historyjkę ubranemu w szary garnitur biznesmenowi z Leicester, który zajmował miejsce obok mnie, ale w ogóle go ona nie rozbawiła. Zamiast tego zawołał stewardesę i oznajmił, że według niego ukryłem bombę w bagażu. Musiałem opowiedzieć całą historię stewardesie, a potem jeszcze drugiemu pilotowi, który przyszedł do nas i przykucnął u mych stóp z zagniewaną miną. Nigdy więcej nie zamierzam prowadzić kurtuazyjnych rozmów w samolocie.

Być może nie zorientowałem się, jakie uczucia wywołują w ludziach myśli na temat bomb w samolotach. To możliwe. Za bardziej prawdopodobne wyjaśnienie można uznać fakt, iż byłem jedyną osobą na pokładzie samolotu, która wiedziała, kto wywołał fałszywy alarm i co on oznaczał.

Było to pierwsze, niemrawe, wstępne posunięcie Operacji Uschnięte Drzewo.

Lotnisko w Pradze jest nieco mniejsze od napisu „Lotnisko w Pradze”, który znajduje się przed terminalem. Stalinowska gigantomania napisu kazała mi sobie zadać pytanie, czy znak ten wybudowano przed wynalezieniem nawigacji radiowej, aby piloci mogli go odczytać, znajdujące się jeszcze w połowie drogi nad Atlantykiem.

W środku, no cóż, lotnisko to lotnisko. Nieważne, w jakiej części świata się znajdziemy, muszą się tam znajdować kamienne posadzki dla wózków bagażowych, muszą się tam znajdować wózki bagażowe oraz szklane gablotki z paskami z krokodylej skóry, których nikt nigdy nie będzie chciał kupić przez najbliższych tysiąc lat.

Wieści o ucieczce Czech z sowieckiej paszczy nie dotarły jeszcze do urzędników kontrolujących paszporty, którzy siedzieli w szklanych budkach i wciąż uczestniczyli w zimnej wojnie za pomocą pełnych obrzydzenia spojrzeń, jakimi obrzucali wszystko: od fotografii w paszportach poczynając, na stojących przed nimi dekadenckich imperialistach kończąc. Ja byłem takim imperialistą, do tego popełniłem błąd, wkładając hawajską koszulę, która, jak przypuszczam, podkreślała w ich oczach moją dekadencję. Następnym razem zachowam się rozsądniej. Tyle tylko, że do tego czasu ktoś być może znajdzie klucz do szklanych budek i powie tym biedaczyskom, że znajdują się obecnie na wspólnej kulturowej i ekonomicznej platformie z Eurodisneylandem. Postanowiłem się dowiedzieć, jak się mówi po czesku „Już za tobą tęsknię”.

Wymieniłem trochę pieniędzy i wyszedłem na zewnątrz. Był chłodny wieczór, a szerokie, stalinowskie kałuże na parkingu, ochlapujące niebo niebieskimi i szarymi — odblaskami ustawionych tu niedawno neonowych reklam czyniły go jeszcze chłodniejszym. Skręciłem za róg terminalu i poczułem powitalne uderzenie wiatru smagającego twarz deszczem o smaku diesla, hulającego wokół goleni i szarpiącego nogawki spodni. Stałem przez chwilę, napawając się osobliwością tego miejsca. Dotarło do mnie że zmieniłem swoje położenie, i to nie tylko w sensie geograficznym.

Ostatecznie znalazłem taksówkę i płynnym angielskim poinformowałem kierowcę, że chcę dojechać na plac Wacława. Teraz wiem, że brzmienie tej prośby jest fonetycznie identyczne z czeskim wyrażeniem: „Jestem turystą o bardzo małym rozumku, proszę, zabierz mi wszystkie pieniądze”. Samochód był tatrą, a kierowca łajdakiem; jechał szybko i pewnie, nucąc wesoło pod nosem, niczym człowiek, który właśnie wygrał w totka.

Było to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie kiedykolwiek widziałem w jakimkolwiek mieście. Plac Wacława nie jest w ogóle placem, ale podwójną aleją położoną na zboczu. Na jego szczycie znajduje się ogromny budynek Muzeum Narodowego. Nawet gdybym nie wiedział nic o tym miejscu, instynktownie wyczuwałbym jego znaczenie. Na odcinku pół mili szarych i żółtych kamieni swoje piętno odcisnęło niejedno wydarzenie historyczne, zarówno pradawne, jak i współczesne. L’Air Du Temps de Praha. Praskie wiosny, lata, zimy i jesienie pojawiały się i znikały, i prawdopodobnie miały nadejść ponownie.

Kiedy kierowca podał wysokość opłaty za przejazd, musiałem mu przez kilka minut tłumaczyć, że nie zamierzam kupić taksówki, a chcę tylko uzgodnić cenę za piętnaście minut, jakie w niej spędziłem. Poinformował mnie, że jego samochód należy do firmy wynajmującej limuzyny, a przynajmniej powiedział „limuzyny” i bez przerwy wzruszał ramionami. Po chwili zgodził się zmniejszyć swoje żądania do zaledwie astronomicznych. Wziąłem do ręki torbę podróżną i ruszyłem w drogę.

Amerykanie założyli, że sam znajdę sobie nocleg, a jedyna niezawodna metoda, dzięki której wygląda się jak osoba, która przez długi czas szukała noclegu, polega na szukaniu przez długi czas noclegu. Rozpocząłem zatem spokojny dwugodzinny marsz po Pradze Jeden, głównej dzielnicy starego miasta. Dwadzieścia sześć kościołów, czternaście galerii i muzeów, opera — gdzie Mozart po raz pierwszy wystawił Don Giooanniego — osiem teatrów i McDonald’s. W jednym z powyższych miejsc musiałem stać w pięćdziesięciometrowej kolejce.

Zatrzymałem się w kilku barach, aby wchłonąć trochę atmosfery miasta, którą podawano w wysokich kuflach o prostych ściankach z napisem „Budweiser”. Obserwowałem, jak współczesne Czechy chodzą, mówią, ubierają się i zabawiają. Większość kelnerek zakładała, że jestem Niemcem, co wynikało z faktu, iż przedstawiciele tej narodowości zalewali miasto szeroką falą. Podróżujący w dwunastoosobowych grupach, z plecakami i odkrytymi grubymi udami, maszerowali całą szerokością ulicy. Dla większości Niemców Praga leżała w odległości zaledwie kilku godzin jazdy czołgiem od domu, trudno się zatem dziwić, że traktowali to miasto jak kraniec swojego ogrodu.

W taniej restauracyjce nad rzeką zamówiłem talerz gotowanej wieprzowiny i pierogi, a następnie, namówiony przez parę Walijczyków przy sąsiednim stoliku, udałem się na Most Karola. Pan i Pani Walijczykowie rozpływali się nad nim w zachwytach, ale za sprawą tysiąca ulicznych grajków okupujących każdy metr balustrady (wszyscy śpiewali piosenki Dylana), nie zobaczyłem ani kawałka mostu.

W końcu znalazłem nocleg w Złotej Pradze, zapuszczonym pensjonacie na wzgórzu niedaleko zamku. Właścicielka dała mi wybór między dużym brudnym pokojem a małym czystym. Wybrałem duży brudny, wychodząc z założenia, że go wysprzątam. Kiedy zostałem sam, zdałem sobie sprawę, jak głupio postąpiłem. Nigdy nie posprzątałem nawet własnego mieszkania.

Rozpakowałem się, położyłem na łóżku i zapaliłem papierosa. Myślałem o Sarze, jej ojcu i Barnesie. Myślałem o moich rodzicach, o Ronnie, helikopterach, motocyklach, Niemcach i hamburgerach w McDonaldzie.

Myślałem o wielu rzeczach.

Obudziłem się o ósmej i zacząłem słuchać odgłosów budzącego się, rozpoczynającego kolejny dzień pracy miasta. Jedynym nieznanym dźwiękiem były odgłosy tramwajów, stukoczących i świszczących po brukowanych ulicach i mostach. Zastanawiałem się, czy powinienem zostać w hawajskiej koszuli.

O dziewiątej dotarłem na Rynek, gdzie zaczął mnie nagabywać niski mężczyzna z wąsami, proponując zwiedzanie miasta w konnej dorożce. Miała mnie do tego przekonać urocza autentyczność powozu, ale pobieżny rzut oka przekonał mnie, że przypomina on dolną część samochodu Mini Moke z usuniętym silnikiem i dyszlami dla koni wstawionymi w miejsce przednich świateł. Tuzin razy powiedziałem: „Nie, dziękuję”, a raz: „Spierdalaj pan”.

Szukałem ogródka kawiarnianego z parasolami z logo Coca-Coli. Takie dostałem polecenie. Tom, kiedy dotrzesz na miejsce, zobaczysz ogródek kawiarniany z parasolami z logo Coca-Coli. Nie powiedzieli mi jednak, albo nie zdawali sobie sprawy, że lokalne przedstawicielstwo Coca-Coli traktowało swoje obowiązki z niebywałą sumiennością, rozstawiając parasole w jakichś dwudziestu lokalach w promieniu stu metrów od Rynku. Przedstawiciel Camel Cigarettes obstawił tylko dwa ogródki, dlatego prawdopodobnie leżał martwy w jakimś rowie, podczas gdy — człowiek Coca-Coli otrzymał mosiężną tablicę pamiątkową i własne miejsce parkingowe w siedzibie w Utah.

Znalazłem kawiarnię po dwudziestu minutach. The Nicholas. Dwa funty za filiżankę kawy.

Kazano mi wejść do środka, ale poranek był piękny, a ja nie miałem ochoty wykonywać niczyich poleceń, więc usiadłem na zewnątrz przy stoliku z widokiem na Rynek i mijających mnie Niemców. Zamówiłem kawę i zaraz potem zobaczyłem, jak dwóch mężczyzn wyłania się ze środka i zajmuje miejsca przy pobliskim stoliku. Obaj byli młodzi i wysportowani, obaj nosili też okulary przeciwsłoneczne. Obaj unikali mojego wzroku. Prawdopodobnie zjawili się tam godzinę wcześniej, żeby zająć najlepszy stolik, a ja im wszystko zepsułem.

Super.

Poprawiłem ustawienie krzesła i zamknąłem na chwilę oczy, powalając promieniom słońca opalić kurze łapki.

— Cóż to za rzadka i wyjątkowa przyjemność, panie — odezwał się głos.

Rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem postać w brązowym płaszczu przeciwdeszczowym patrzącą na mnie spod przymrużonych powiek.

— Wolne? — zapytał Solomon. Usiadł, nie czekając na odpowiedź.

Gapiłem się na niego.

— Witaj, Dawidzie — powiedziałem w końcu.

Wytrząsnąłem papierosa z paczki, a Solomon przywołał kelnera. Zerknąłem w stronę dwóch par Okularów Przeciwsłonecznych, ale odwracały wzrok możliwie najdalej za każdym razem, kiedy się obracałem.

— Kava, prosim — zaordynował Solomon z zupełnie, jak się wydawało, przyzwoitym akcentem. Zwrócił się do mnie. — Dobra kawa, paskudne jedzenie. Tak właśnie piszę na pocztówkach.

— To nie ty — mruknąłem.

— Nie ja? Kto w takim razie?

Wpatrywałem się w niego uparcie. Był ostatnią osób — jaką spodziewałem się spotkać.

— Pozwolisz, że ujmę to inaczej — powiedziałem. — Ti ty?

— Pytasz, czy to ja tu siedzę, czy to ja jestem osobą, z którą miałeś się spotkać?

— Dawidzie…

— W obu przypadkach, to ja, sir.

Solomon oparł się na krześle, pozwalając kelnerowi postawić kawę na stoliku. Wypił łyk i cmoknął z aprobatą.

— Mam zaszczyt występować w roli trenera na czas pańskiego pobytu na tym terenie. Ufam, że uzna pan nasze relacje za owocne.

Skinąłem głową w kierunku Okularów Przeciwsłonecznych.

— Tamci są z tobą?

— Tak właśnie, panie. Nie żeby specjalnie im się to podobało, ale to żaden problem.

— Amerykanie?

Skinął potakująco głową.

— Z krwi i kości. Ta operacja ma wyjątkowo dwustronny charakter. Prawdę mówiąc, bardziej dwustronny, niż na to przez długi czas pozwalaliśmy. Ogólnie rzecz biorąc, dobrze się stało.

Zastanawiałem się przez chwilę.

— Ale dlaczego mi o rym nie powiedzieli? — zapytałem. — Skoro wiedzieli, że cię znam, dlaczego mnie nie uprzedzili?

Wzruszył ramionami.

— Czyż nie jesteśmy jedynie maleńkimi trybikami w gigantycznej maszynie, sir?

No cóż, w sumie jesteśmy.

Oczywiście chciałem wypytać Solomona o wszystko.

Chciałem, żebyśmy cofnęli się do początku i zrekonstruowali wszystko, co wiemy na temat Barnesa, ONeala, Morderstone’a, Uschniętego Drzewa i Projektu Absolwent, aby wspólnie określić swoje miejsce w tym bałaganie, I może nawet nakreślić drogę wyjścia z sytuacji.

Ale z pewnych powodów nie mogłem tego zrobić. Dużych, muskularnych powodów, które wierciły się na swoich miejscach z tyłu klasy i podnosiły ręce, zmuszając innie, abym ich wysłuchał. Gdybym opowiedział Solomonowi o swoich przypuszczeniach, mógł zareagować w sposób właściwy albo niewłaściwy. Właściwa reakcja doprowadziłaby, z dużą dozą prawdopodobieństwa, do śmierci Sary i mojej, co, z niemal stuprocentowym prawdopodobieństwem, nie powstrzymałoby rozwoju wypadków. Mogłoby tylko odsunąć operację w czasie, tak że rozegrałaby się na innym boisku i w innym terminie — ale jednak by się rozegrała. o niesłusznej reakcji wolałem nawet nie myśleć, ponieważ w takim wypadku Solomon pracowałby dla drugiej strony, a jeżeli dobrze się nad tym zastanowić, nikogo nie można być pewnym.

Na jakiś czas zamknąłem się więc i słuchałem, podczas gdy Solomon zapoznawał mnie z napisanymi drobnym drukiem informacjami na temat moich następnych czterdziestu ośmiu godzin. Mówił szybko przyciszonym głosem i w ciągu dziewięćdziesięciu minut uzgodniliśmy wiele spraw, dzięki temu, że wzorem Amerykanów nie musiał powtarzać co zdanie „to naprawdę ważne”.

Okulary Przeciwsłoneczne piły colę.

Po południu miałem czas dla siebie, a ponieważ wyglądało na to, że może to być ostatnie takie popołudnie w najbliższym czasie, zmarnowałem je na ekstrawagancje. Piłem wino, czytałem stare gazety, wysłuchałem wykonania jakiegoś utworu Mahlera na świeżym powietrzu i generalnie bawiłem się, jak przystało na gentlemana prowadzącego próżniacze życie.

W barze poznałem Francuzkę, która pracowała dla firmy produkującej oprogramowanie komputerowe. Zapytałem, czy miałaby ochotę na seks. Wzruszyła tylko ramionami, tak jak to robią Francuzi, co uznałem za odpowiedź odmowną.

Spotkanie wyznaczono na ósmą, dlatego mitrężyłem w kawiarni do dziesiątej, grzebiąc w talerzu z kolejną porcją gotowanej wieprzowiny i pierogów oraz paląc bez opamiętania. Zapłaciłem rachunek i wyszedłem na chłodny wieczór, nareszcie czując przyspieszone bicie serca w obliczu zbliżającej się akcji.

Wiedziałem, że nie mam żadnego powodu, aby czuć się dobrze. Wiedziałem, że czeka mnie niemal niewykonalne zadanie, że leżąca przede mną droga była długa, wyboista i znajdowało się na niej niewiele stacji benzynowych oraz że moje szanse na dożycie do siedemdziesiątki spadły poniżej zera.

A jednak z jakiegoś powodu czułem się dobrze.

Solomon czekał na mnie w umówionym miejscu z jednym z Okularów Przeciwsłonecznych. To znaczy z jedną z par Okularów Przeciwsłonecznych. Oczywiście z powodu ciemności Okulary Przeciwsłoneczne nie miał na nosie okularów przeciwsłonecznych, więc musiałem szybko wymyślić dla niego nowe imię. Po krótkim zastanowieniu wpadłem na pomysł, aby nazwać go Bez Okularów Przeciwsłonecznych. Podejrzewam, że wśród moich przodków znalazłby się Indianin Kri.

Przeprosiłem za spóźnienie, ale Solomon uśmiechnął się i powiedział, że przyszedłem punktualnie, co mnie zirytowało. Wsiedliśmy we trzech do brudnego, szarego mercedesa diesel. Bez Okularów Przeciwsłonecznych usiadł za kierownicą i wyjechał na główną drogę prowadzącą z miasta na wschód.

Po pół godzinie zostawiliśmy za sobą przedmieścia Pragi, a droga zwęziła się do dwóch średnio szybkich pasów, którymi jechaliśmy w spokojnym tempie. Mandat za przekroczenie prędkości to jeden z najgorszych sposobów spieprzenia tajnej operacji na obcym terytorium, a Bez Okularów Przeciwsłonecznych wydawał się tego w pełni świadom. Solomon i ja wymienialiśmy od czasu do czasu uwagi na temat krajobrazu: jaki był zielony, jak niektóre jego fragmenty przypominały odrobinę Walię — choć nie mam pewności, czy którykolwiek z nas ją kiedyś odwiedził — ale poza tym nie rozmawialiśmy za wiele. Europa przesuwała się za oknami, a my rysowaliśmy po zaparowanych szybach: Solomon kwiatki, a ja uśmiechnięte (warze.

Po godzinie znaki zaczęły wskazywać kierunek na Brno, którego nazwa nigdy nie wygląda dobrze jako napis, ani nie brzmi dobrze, kiedy się ją wymówi, wiedziałem jednak, że cel naszej podróży znajduje się gdzieś bliżej. Skręciliśmy na północ w kierunku Kostleca i niemal natychmiast z powrotem na wschód w jeszcze węższą, zupełnie nieoznakowaną drogę. Co w zasadzie dobrze oddawało charakter naszej misji.

Przejechaliśmy kilka mil krętą drogą prowadzącą przez las czarnych sosen. Bez Okularów Przeciwsłonecznych przeszedł na światła pozycyjne, co ograniczyło naszą prędkość. Po kilku kolejnych milach zgasił światła zupełnie, kazał mi też zgasić papierosa, ponieważ „chujowo mu się przez niego widziało w ciemnościach”.

Po czym zupełnie niespodziewanie znaleźliśmy się na miejscu.

Trzymali go w piwnicy wiejskiej chaty. Jak długo, tego nie potrafiłem stwierdzić — wiedziałem jedynie, że nie miało to potrwać wiele dłużej. Miał mniej więcej tyle lat, co ja, podobny wzrost i prawdopodobnie ważył tyle, co ja, zanim przestali go karmić. Powiedzieli, że ma na imię Ricky i że pochodzi z Minnesoty. Nie musieli dodawać, że był śmiertelnie przerażony i pragnął jak najszybciej wrócić do domu. Widziałem to w jego oczach na tyle wyraźnie, na ile cokolwiek można zobaczyć w czyichś oczach.

W wieku siedemnastu lat Ricky porzucił szkołę, porzucił rodzinę, porzucił niemal wszystko, co może porzucić młody mężczyzna. Wkrótce jednak zaangażował się w inne sprawy, alternatywne sprawy, dzięki którym poczuł się lepiej. W każdym razie przez chwilę.

W tej chwili Ricky czuł się znacznie gorzej; najprawdopodobniej dlatego, że wplątał się w jedną z tych sytuacji, w których leży się nago w piwnicy nieznanego budynku, w obcym państwie, wobec gapiących się obcych ludzi, z których część bez wątpienia zdążyła już zadać ból, a pozostali tylko czekali na swoją kolej. Wiedziałem, że przez myśli Ricky’ego przemykały obrazy z tysięcy filmów, w których bohater znajduje się w równie trudnym położeniu, a mimo to odrzuca do tyłu głowę z bezczelnym uśmieszkiem i każe swoim prześladowcom iść do diabła. Przez lata Ricky siedział na salach kinowych razem z milionami innych nastoletnich chłopców i posłusznie pobierał naukę, że tak właśnie powinien się zachować mężczyzna w trudnej sytuacji. Przetrzymać wszystko, a później się zemścić.

Ale ponieważ Ricky'ego nie cechowała specjalna bystrość — miał popierdolone pod sufitem, czy jak to się mówi w Minnesocie — nie zauważył istotnych przewag, jakie posiadali nad nim owi celuloidowi bogowie. Tak naprawdę chodziło o jedną przewagę, za to naprawdę istotną. Sprowadzała się ona do tego, że filmy nie są prawdziwe. Serio. Filmy to fikcja.

W prawdziwym życiu — przepraszam, jeżeli rozwiewam jakieś głęboko zakorzenione w was złudzenia — człowiek znajdujący się na miejscu Ricky'ego nie mówi nikomu, by poszedł do diabła. Nie uśmiecha się bezczelnie, nie pluje nikomu w oko, a już na pewno nie uwalnia się w kilka sekund. W rzeczywistości taki człowiek leży nieruchomo, trzęsie się ze strachu, płacze, błaga, dosłownie błaga, żeby pozwolono mu wrócić do mamy. Cieknie mu z nosa, nogi mu się trzęsą i skomle. Mężczyźni, wszyscy mężczyźni, zachowują się w ten sposób — tak właśnie wygląda prawdziwe życie.

Przykro mi, ale nie może być inaczej.

Mój ojciec hodował kiedyś truskawki pod siatką. Od czasu do czasu jakiś ptak, widząc dorodne, czerwone, słodkie owoce, próbował dostać się pod siatkę, ukraść spod niej truskawkę i zwiać. Od czasu do czasu jakiś ptak z powodzeniem zaliczał pierwsze dwa etapy — żaden problem, wszystko szło jak po maśle — po czym udawało mu się kompletnie spieprzyć trzeci. Zaplątywał się w gęstą siatkę, skrzeczał i trzepotał skrzydłami, a wtedy ojciec podnosił głowę znad grządki z ziemniakami, przywoływał mnie gwizdem i kazał pozbyć się ptaka. Złap go, wypłacz z siatki i uwolnij.

Nienawidziłem tego zajęcia bardziej niż czegokolwiek w moim dziecięcym wszechświecie.

Strach jest przerażający. Trudno o bardziej przerażający widok. Zwierzę, które wpada w szał, to jedna sprawa, często dość niepokojąca, ale zwierzę ogarnięte przerażeniem — kiedy wpatruje się w ciebie szeroko otwartymi oczami, rzucając się i próbując uciec w skrzydlatej panice — to widok, jakiego nie chciałem nigdy więcej oglądać.

A jednak miałem go właśnie przed oczami.

— Kupa pieprzonego gówna — powiedział jeden z Amerykanów, wchodząc do kuchni, i od razu wstawił wodę.

Solomon i ja wymieniliśmy spojrzenia. Od dwudziestu minut siedzieliśmy w milczeniu przy stole po tym, jak wyprowadzili Ricky'ego. Wiedziałem, że Solomon jest równie wstrząśnięty, jak ja, a on wiedział, że o tym wiem, więc siedzieliśmy, nie odzywając się ani słowem. Ja wpatrywałem się w ścianę, a on żłobił paznokciem linie na bocznej ściance krzesła.

— Co z nim teraz zrobicie? — zapytałem, nadal wpatrując się w ścianę.

— Nie twój problem — odparł Amerykanin, nakładając łyżeczką kawę do dzbanka. — Jutro to już nie będzie niczyj problem.

Wydawało mi się, że mówiąc te słowa, zaśmiał się, ale nie miałem pewności.

Ricky był terrorystą. Tak uważali Amerykanie i dlatego go nienawidzili. Nienawidzili wszystkich terrorystów, ale jedno wyróżniało Ricky'ego w ich oczach i sprawiało, że nienawidzili go bardziej niż większości terrorystów — Ricky był amerykańskim terrorystą. A to wydawało im się po prostu niewłaściwe. Do zamachu bombowego w Oklahoma City przeciętny Amerykanin traktował detonowanie bomb w miejscach publicznych jako staroświecką, europejską tradycję na wzór corridy czy angielskiej odmiany moreski. A jeżeli ten zwyczaj miał się kiedykolwiek rozprzestrzenić, to z pewnością na wschód, wśród wielbłądzich dżokejów, cholernych turbaniarzy, synów i cór islamu. Wysadzanie w powietrze centrów handlowych i ambasad, strzelanie z ukrycia do wybranych w wyborach wysokich urzędników państwowych, porywanie boeingów 747 w imię czegokolwiek innego niż pieniądze było absolutnie nieamerykańskie i nieminnesotańskie. Wydarzenia w Oklahoma City doprowadziły jednak do zmian na gorsze i w rezultacie Ricky musiał zapłacić najwyższą cenę za swoją ideologię.

Ricky był amerykańskim terrorystą i zawiódł swoich rodaków.

Przed świtem wróciłem do Pragi, ale się nie położyłem. To znaczy poszedłem do łóżka, ale się nie położyłem. Z popielniczką wypełniającą się niedopałkami oraz opróżniającą się paczką marlboro usiadłem na krawędzi i utkwiłem wzrok w ścianie. Gdyby w pokoju znajdował się telewizor, włączyłbym go. Albo i nie. Odcinek Magnum sprzed dziesięciu lat z niemieckim dubbingiem nie wydawał mi się o wiele bardziej interesujący niż ściana.

Powiedziano mi, że policja zjawi się o ósmej, ale kroki na schodach usłyszałem tuż po siódmej. Ten mały podstęp miał przypuszczalnie zagwarantować moje zaskoczenie objawiające się zaczerwienionymi oczami, w razie gdybym nie potrafił go przekonująco odegrać. Ani trochę mi nie ufali.

Policjanci przybyli w liczbie około tuzina, wszyscy w mundurach. Przesadzili nieco, kopiąc w drzwi, wydzierając się i przewracając różne sprzęty. Przewodniczący klasy mówił trochę po angielsku, ale najwyraźniej niewystarczająco dobrze, żeby zrozumieć słowa „to boli”. Zwlekli mnie na dół na oczach pobladłej właścicielki — która prawdopodobnie miała nadzieję, że czasy, kiedy o świcie policja wywoziła furgonetkami lokatorów, odeszły na zawsze — podczas gdy inne zmierzwione głowy zerkały na mnie nerwowo przez szpary w drzwiach.

Na komisariacie zamknęli mnie na jakiś czas w pokoju — bez kawy, bez papierosów, bez życzliwych twarzy — po czym nakrzyczeli na mnie jeszcze trochę, spoliczkowali i wymierzyli kilka ciosów w klatkę piersiową, a następnie wrzucili do celi; sans paska, sans sznurówek.

Ogólnie rzecz biorąc, wydawali się zupełnie kompetentni.

W celi znajdowało się dwóch lokatorów, obaj byli mężczyznami. Nie wstali, kiedy wszedłem. Jeden z nich prawdopodobnie nie mógłby się podnieść, nawet gdyby chciał, jako że był bardziej pijany, niż ja kiedykolwiek byłem w swoim życiu. Miał sześćdziesiąt lat, alkohol sączył się z każdej części jego ciała, a głowa opadła mu tak nisko na piersi, że nie wierzyłem, iż ten człowiek może mieć kręgosłup.

Młodszy z mężczyzn miał ciemniejszą karnację i był ubrany w T-shirt i spodnie khaki. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, po czym wrócił do wyłamywania palców. Podniosłem pijaka z krzesła i położyłem go, niezbyt delikatnie, w rogu celi. Usiadłem naprzeciwko T-shirta i zamknąłem oczy.

— Deutsch?

Nie wiem, jak długo spałem, ponieważ zabrali mi również zegarek — jak przypuszczam, na wypadek, gdybym znalazł sposób, by się na nim powiesić — ale zdrętwienie pośladków powiedziało mi, że minęło co najmniej kilka godzin.

Pijak zniknął, a T-shirt siedział w kucki obok mnie.

— Deutsch? — zapytał.

Potrząsnąłem głową i znowu zamknąłem oczy, biorąc ostatni oddech przed wcieleniem się w inną osobę.

Usłyszałem, że T-shirt się drapie. Długie, powolne, pełne zadumy drapnięcia.

— Amerykanin?

Skinąłem głową, nie otwierając oczu, i na chwilę ogarnął mnie dziwny spokój. o wiele łatwiej być kimś innym.

T-shirta trzymali przez cztery dni, mnie przez dziesięć. Nie pozwolono mi golić się i palić, a do jedzenia aktywnie zniechęcała mnie osoba przygotowująca posiłki. Raz czy dwa przesłuchali mnie w sprawie alarmu bombowego w samolocie z Londynu, kazali mi obejrzeć jakieś fotografie — początkowo dwie lub trzy, później, kiedy zaczęli tracić zainteresowanie, całe katalogi przestępców — ale dokładałem wszelkich starań, aby się na nich nie skupiać, i starałem się ziewać za każdym razem, kiedy wymierzali mi policzek.

Dziesiątej nocy zabrali mnie do białego pokoju i obfotografowali pod setką różnych kątów, po czym oddali mi pasek, sznurówki i zegarek. Zaproponowali mi nawet brzytwę, odmówiłem jednak, ponieważ rączka wyglądała na ostrzejszą od ostrza, a broda wydawała się pomagać mi w metamorfozie.

Na zewnątrz było ciemno, zimno i ciemno, deszcz próbował padać w ten nieudolny, och-tak-naprawdę-zupełnie-mnie-to-nie-obchodzi sposób. Szedłem powoli, jakbym nie przejmował się deszczem, ani niczym innym, co miało mi do zaoferowania życie na ziemi. Miałem nadzieję, że nie każą mi długo czekać.

Nie musiałem czekać w ogóle.

Dostrzeżenie ciemnozielonego porsche 911 nie wymagało specjalnego sprytu, ponieważ porsche występowały na ulicach Pragi równie rzadko jak ja. Sunęło powoli razem ze mną przez jakieś sto metrów, potem wysforowało się do przodu i zatrzymało na końcu ulicy. Kiedy zbliżyłem się na mniej więcej dziesięć metrów, otworzyły się drzwi po stronie pasażera. Zwolniłem, rozejrzałem się dookoła i schyliłem głowę, aby przyjrzeć się kierowcy. Był po czterdziestce, miał kwadratową szczękę i z powodzeniem siwiejące włosy. Ludzie z działu marketingu Porsche z ochotą przedstawiliby go jako „typowego właściciela” — jeżeli naprawdę był właścicielem, co wydawało się mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego zawód.

Oczywiście wtedy jeszcze nie powinienem był wiedzieć, czym się zajmuje.

— Podwieźć cię? — zapytał. Mógł pochodzić skądkolwiek, i prawdopodobnie tak właśnie było. Zobaczył, że zastanawiam się nad propozycją albo nad nim, dlatego dodał uśmiech, aby przypieczętować umowę. Bardzo ładne zęby.

Zerknąłem w stronę tylnego siedzenia, gdzie siedział T-shirt zwinięty na maleńkim tylnym siedzeniu. Oczywiście nie miał teraz na sobie T-shirta, tylko jaskrawofioletowy strój bez jednego zagniecenia. Przez dłuższą chwilę bawił się moim zaskoczeniem, po czym skinął głową — częściowo na przywitanie, częściowo zapraszająco. Kiedy wsiadłem do środka, kierowca ryknął silnikiem i swawolnie puścił sprzęgło, tak że musiałem w dzikim pośpiechu zamykać drzwi. Obaj uznali to za niezwykle zabawne. T-shirt, który z całą pewnością nie miał naprawdę na imię Hugo, podetknął mi pod nos paczkę dunhilli. Wyciągnąłem jednego i zapaliłem zapalniczką samochodową.

— Gdzie cię podwieźć? — spytał kierowca.

Wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że do centrum miasta, choć nie miało to większego znaczenia. Skinął głową i dalej nucił pod nosem. Pucciniego, jak sądzę. A może Take That. Siedziałem i paliłem, nie odzywając się ani słowem, zupełnie jakby tego rodzaju sytuacje zdarzały mi się regularnie.

— Tak na marginesie — powiedział w końcu kierowca — jestem Greg.

Uśmiechnął się, a ja pomyślałem: no pewnie, że jesteś Greg.

Oderwał rękę od kierownicy i wyciągnął ją w moją stronę. Wymieniliśmy uścisk dłoni, krótki, ale przyjacielski, a ja zamilkłem, żeby pokazać, że jestem panem samego siebie i mówię tylko wtedy, kiedy mam na to ochotę, a nie wcześniej.

Po chwili odwrócił głowę i spojrzał na mnie. Twardszym spojrzeniem. Już nie tak przyjacielskim. Odpowiedziałem zatem:

— Nazywam się Ricky.

Część druga

Rozdział 17

Chyba nie mówisz serio!

John McEnroe

Należę teraz do zespołu. Do drużyny. Do kasty. Reprezentujemy sześć narodów, trzy kontynenty, cztery religie i dwie picie. Tworzymy szczęśliwą kompanię braci z jedną siostrą, która również jest szczęśliwa, bo ma oddzielną łazienkę.

Ostro pracujemy, ostro się wygłupiamy, ostro pijemy, a nawet ostro śpimy. Tak naprawdę jesteśmy ostrzy. Z bronią obchodzimy się w sposób, który zdradza, że wiemy, jak obchodzić się z bronią, dyskutujemy o polityce w sposób, który zdradza, że nauczyliśmy się spoglądać na sprawy z szerszej perspektywy.

Nazywamy się Miecz Sprawiedliwości.

Co dwa tygodnie rozbijamy obóz w innym miejscu i jak dotąd czerpaliśmy wodę z rzek w Libii, Bułgarii, Karolinie Południowej i Surinamie. Nie wodę do picia, rzecz jasna, bo tę dostarcza się nam w plastikowych butelkach, które dwa razy w tygodniu przylatują razem z czekoladą i papierosami. Natenczas Miecz Sprawiedliwości wydaje się opowiadać za wodą marki Badoit, ponieważ jest „delikatnie gazowana” i godzi frakcje bąbelkowców i bezbąbelkowców.

Nie mogę zaprzeczyć, że kilka ostatnich miesięcy zmieniło nas wszystkich. Trudy treningu fizycznego, walki wręcz, ćwiczeń komunikacyjnych, ćwiczeń z bronią, planowania taktycznego i strategicznego — wszystko to rodziło się w ponurym duchu podejrzliwości i współzawodnictwa. Z radością mogę oznajmić, że ten etap mamy już za sobą, a w jego miejscu kwitnie autentyczny i godny podziwu esprit de corps. Nauczyliśmy się rozumieć niektóre żarty po tym, jak opowiedziano je tysiąc razy; zdarzyły się romanse, które wypaliły się w atmosferze przyjaźni; wszyscy gotujemy, wyrażając wzajemne uznanie kiwaniem głową i pomrukami zachwytu nad specjalnościami każdej osoby. Moja specjalność — jedna z najbardziej popularnych — to hamburgery z sałatką ziemniaczaną. Sekret tkwi w surowym jajku.

Jest połowa grudnia i niedługo mamy się udać do Szwajcarii, gdzie planujemy trochę pojeździć na nartach, trochę sobie odpocząć i trochę postrzelać do holenderskiego polityka.

Nieźle się bawimy, żyje nam się dobrze i czujemy się ważni. Czego więcej można oczekiwać od życia?

Naszym przywódcą, o ile w ogóle uznajemy pojęcie przywództwa, jest Francisco; dla jednych Francis, dla innych Cisco, a dla mnie, w tajnych wiadomościach wysyłanych do Solomona, Pan Kurator. Francisco twierdzi, że urodził się w Wenezueli jako piąte z ośmiorga rodzeństwa i że jako dziecko cierpiał na chorobę Heinego-Medina. Nie mam powodu, by wątpić w jakąkolwiek z tych informacji. Choroba Heinego-Medina ma podobno wyjaśniać uschniętą prawą nogę i teatralne utykanie, które wydaje się pojawiać i znikać w zależności od jego nastroju oraz tego, o co zamierza kogoś poprosić. Latifa uważa, że jest przystojny. Przyznałbym jej rację, o ile komuś podobają się metrowej długości rzęsy i oliwkowa skóra. Francisco jest drobny, muskularny i gdybym szukał kogoś do roli Byrona, prawdopodobnie zadzwoniłbym do niego; zwłaszcza że jest absolutnie fantastycznym aktorem.

Dla Latify Francisco jest bohaterskim starszym bratem — mądrym, wrażliwym i wielkodusznym. Dla Bernharda ponurym, niewzruszonym profesjonalistą. Dla Cyrusa i Hugona płomiennym idealistą, który nigdy nie poprzestaje na tym, co ma. Dla Benjamina jest nieśmiałym mędrcem, ponieważ Benjamin wierzy w Boga i chce być pewien każdego kroku. A dla Ricky'ego, anarchisty z Minnesoty, z brodą i stosownym akcentem, Francisco jest poklepującym wszystkich po plecach, pijącym piwo, rockandrollowym awanturnikiem, który zna na pamięć wiele piosenek Bruce'a Springsteena. Francisco naprawdę potrafi zagrać wszystkie wymienione role.

Jeżeli istnieje w ogóle prawdziwy Francisco, to myślę, że ujrzałem go pewnego dnia podczas lotu z Marsylii do Paryża. Mamy taki system, że podróżujemy w parach, ale siedzimy osobno. Zajmowałem fotel przy przejściu sześć rzędów za Franciskiem. W pewnym momencie pięcioletni chłopiec siedzący z przodu kabiny pasażerskiej zaczął płakać i jęczeć. Matka wypięła go z pasów i zaczęła prowadzić przez przejście w kierunku toalety. Nagle samolotem rzuciło lekko na bok, a chłopak potknął się i wpadł na Francisca.

Francisco uderzył go.

Nie mocno. I nie pięścią. Gdybym występował w tej sprawie w charakterze jego prawnika, mógłbym nawet argumentować, że doszło jedynie do mocnego pchnięcia mającego na celu pomóc chłopcu w powrocie do pionu. Ale nie jestem prawnikiem, a Francisco bezsprzecznie go uderzył. Nie sądzę, aby ktokolwiek poza mną to zauważył, a sam chłopiec był tak zaskoczony, że przestał płakać. Jednak ta instynktowna reakcja pod tytułem „Odpierdol się” wobec pięcioletniego dziecka powiedziała mi wiele o Franciscu.

Pomijając to zdarzenie, a przecież, mój Boże, każdemu zdarza się czasem gorszy dzień, nasza siódemka dogaduje się ze sobą zupełnie dobrze. Naprawdę. Pogwizdujemy podczas pracy.

Jedna rzecz, która mogła nas zgubić — jako że zgubiła niemal wszystkie grupowe przedsięwzięcia w historii ludzkości — zwyczajnie się nie ziściła. Nie ziściła się, ponieważ my, Miecz Sprawiedliwości, architekci nowego porządku światowego i chorążowie wolności, autentycznie dzielimy się myciem naczyń.

Nie słyszałem, aby kiedykolwiek wcześniej się to zdarzyło.

Miasteczko Mürren — wolne od samochodów, śmieci i zaległości w płaceniu rachunków — leży w cieniu trzech słynnych szczytów: Panny (Jungfrau), Mnicha (Mönch) i Ogra (Eiger). Jeżeli pasjonują was tego typu opowieści, być może zainteresuje was legenda, według której Mnich broni cnoty Panny przed zakusami Ogra — pełni tę funkcję z powodzeniem i najwyraźniej bez większego wysiłku od czasu oligocenu, kiedy niepowstrzymane procesy geologiczne wyszarpnęły te trzy masywy skalne z posad ziemi i wyniosły je w górę, powołując do istnienia.

Mürren to niewielkie miasteczko z bardzo małymi szansami na stanie się większym. Ponieważ można się do niego dostać tylko helikopterem lub kolejką linową, na górę dostarcza się jedynie ograniczoną ilość kiełbasek i piwa pozwalających zaspokoić głód i pragnienie mieszkańców oraz turystów. Mieszkańcy uważają ten stan rzeczy za korzystny. W Mürren znajdują się trzy duże hotele, z tuzin mniejszych pensjonatów oraz sto rozproszonych chałup i domków letniskowych; wszystkie mają przesadnie wysokie dachy dwuspadowe, za sprawą których każdy dom w Szwajcarii wygląda, jakby jego większa część została zakopana pod ziemią. Co, biorąc pod uwagę obsesję Szwajcarów na punkcie schronów przeciwatomowych, zapewne odpowiada prawdzie.

Mimo że miasteczko zostało zaprojektowane i zbudowane przez Anglika, kurort ten nie ma obecnie szczególnie angielskiego charakteru. W lecie pojawiają się tam Niemcy i Austriacy, aby pospacerować i pojeździć na rowerach; a w zimie przyjeżdżają na narty Włosi, Francuzi, Japończycy i Amerykanie — generalnie wszyscy, którzy porozumiewają się międzynarodowym językiem jaskrawokolorowych strojów sportowych.

Szwajcarzy przyjeżdżają przez cały rok, aby zarabiać pieniądze. Wszyscy wiedzą, że najwięcej pieniędzy zarabia się między listopadem a kwietniem w znajdujących się poza trasami narciarskimi sklepikach i obiektach bureau de change. Istnieje nadzieja, że w przyszłym roku — najwyższy czas! — zarabianie pieniędzy stanie się sportem olimpijskim. Szwajcarzy już zacierają ręce.

Jednak Francisco uznał Mürren za wyjątkowo atrakcyjny cel naszej pierwszej wycieczki szczególnie z jednego powodu. Wszyscy mamy lekką tremę, nawet Cyrus, a to przecież człowiek twardy jak skała. W związku z tym, że Mürren jest miejscowością małą, szwajcarską, praworządną i trudno dostępną, nie pracuje tam żaden policjant.

Nawet na pół etatu.

Bernhard i ja przyjechaliśmy dziś rano i zameldowaliśmy się w swoich pokojach; on w hotelu Jungfrau, ja w Eiger.

Dziewczyna w recepcji obejrzała dokładnie mój paszport, jakby po raz pierwszy widziała coś takiego, po czym przez następnych dwadzieścia minut wypytywała mnie o mnóstwo rzeczy, które szwajcarscy hotelarze chcą wiedzieć o swoich gościach, zanim pozwolą im się położyć do łóżka. Jeżeli dobrze pamiętam, zatkało mnie na chwilę przy pytaniu o drugie imię nauczyciela geografii, a już na — pewno zawahałem się przy kodzie pocztowym akuszerki, która asystowała przy porodzie mojej prababki. Poza tym śpiewająco odpowiedziałem na wszystkie pytania.

Rozpakowałem się i przebrałem w pomarańczowo-żółto-liliową wiatrówkę, bo właśnie w czymś takim należy chodzić w ośrodku narciarskim, jeżeli nie chce się rzucać w oczy, następnie wyszedłem wolnym krokiem z hotelu i ruszyłem w górę do miasteczka.

Było piękne popołudnie; takie, dzięki któremu człowiek uświadamia sobie, że Bóg potrafi czasami naprawdę dobrze poradzić sobie z pogodą i widokami. o tej porze dnia na oślich łączkach prawie nikt nie jeździł, mimo że jeszcze przez dobrą godzinę miały panować dobre warunki narciarskie. Później słońce chowało się za Schilthornem, a ludzie nagle przypominali sobie, że jest połowa grudnia, a oni znajdują się ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza.

Przez jakiś czas siedziałem przed barem i udawałem, że piszę pocztówki, od czasu do czasu rzucając okiem na stado niesamowicie młodych francuskich dzieci, które jeździły za instruktorką po stoku w krokodylim szyku. Każde z nich było mniej więcej rozmiaru gaśnicy, miało na sobie goretex i kaczy puch warty trzysta funtów. Ślizgały się i wiły za swoją amazonką, niektóre w pozycji wyprostowanej, inne zgięte wpół, a jeszcze inne były zbyt małe, aby dało się powiedzieć, czy są wyprostowane, czy zgięte wpół.

Zacząłem się zastanawiać, ile jeszcze czasu minie, zanim na stokach zaczną się pojawiać ciężarne matki, zjeżdżające na brzuchach, wykrzykujące polecenia techniczne i gwiżdżące Mozarta.

Tego dnia wieczorem Dirk Van Der Hoewe w towarzystwie szkockiej żony Rhony i dwóch nastoletnich córek przybył o ósmej do hotelu Edelweiss. Mieli za sobą długą — sześciogodzinną podróż. Dirk był zmęczony, rozdrażniony i tłusty.

W dzisiejszych czasach politycy zazwyczaj nie są tłuści — albo dlatego, że mają więcej pracy, albo dlatego, że wyborcy doszli do wniosku, iż wolą mieć możliwość zobaczenia obu stron wybieranej osoby bez konieczności przechylania się na boki — niemniej jednak Dirk wydawał się opierać temu trendowi. Stanowił fizyczną pamiątkę po ubiegłym wieku, kiedy polityką zajmowano się między drugą a czwartą po południu, przed wciśnięciem się w wymyślne spodnie i udaniem się na wieczór pikieta i foie gras. Miał na sobie dres i buty z futerkiem, wcale nie aż tak niecodzienny strój u Holendra, oraz parę okularów podskakujących na różowej tasiemce na piersiach.

Razem z Rhoną stali na środku holu i dyrygowali roznoszeniem wspaniałych bagaży z napisem Louis Vuitton, podczas gdy ich nachmurzone córki kopały w podłogę, pogrążając się w swoim pełnym złości, nastoletnim piekle.

Obserwowałem ich z baru. Bernhard obserwował ich zza stojaka na gazety.

Jutro przeprowadzimy próbę techniczną, oznajmił Francisco. Róbcie wszystko dwa razy wolniej, nawet cztery razy wolniej, ale jeżeli pojawi się jakiś problem albo cokolwiek, co może się nim stać, zatrzymajcie się i to sprawdźcie. Dzień później miała nastąpić próba ze strojami, w normalnym tempie z kijkiem narciarskim jako karabinem, ale dziś ograniczyliśmy się do próby technicznej.

W skład drużyny wchodziłem ja i Bernhard oraz Hugo i Latifa w odwodzie; mieliśmy nadzieję, że jej pomoc nie okaże się konieczna, ponieważ nie umiała jeździć na nartach. Podobnie jak Dirk — w Holandii znajduje się bardzo niewiele pagórków wyższych niż paczka papierosów — ale on zapłacił za swoje wakacje, umówił się z fotoreporterem, że ten uwieczni na zdjęciu zatroskanego męża stanu podczas wypoczynku, a w ogóle niech go piekło pochłonie, jeżeli przynajmniej nie spróbuje.

Obserwowaliśmy, jak Dirk i Rhona wypożyczają sprzęt, po czym, stękając, stąpają ciężko w butach narciarskich; obserwowaliśmy, jak mozolnie wspinają się pięćdziesiąt metrów w górę po oślej łączce, przystając co chwilę, aby podziwiać widok i pomajstrować przy sprzęcie; obserwowaliśmy, jak Rhona przygotowuje się do zjazdu, a Dirk znajduje sto pięćdziesiąt powodów, aby nigdzie się nie ruszać; po czym wreszcie, kiedy wszystko zaczęło nas swędzieć od stania w bezruchu i nicnierobienia przez tak długi czas, zobaczyliśmy jak holenderski wiceminister finansów, blady z przejęcia, ześlizguje się trzy metry w dół po stoku i siada.

Wymieniliśmy z Bernhardem spojrzenia. Pozwoliliśmy sobie na to po raz pierwszy od momentu przyjazdu. Musiałem się odwrócić, żeby podrapać się w kolano.

Kiedy ponownie zwróciłem wzrok na Dirka, on również się śmiał. Śmiech ten mówił: jestem rozpalonym do czerwoności przez adrenalinę maniakiem szybkiej jazdy, który tak pragnie niebezpieczeństw, jak inni mężczyźni pragną kobiet i wina. Często podejmuję zawrotne ryzyko i na dobrą sprawę już dawno powinienem był zginąć. Moje dni są policzone.

Powtórzyli to ćwiczenie trzy razy, za każdym podchodząc dodatkowy metr w górę stoku, aż wreszcie Dirk przegrał z własną tuszą i małżonkowie wycofali się do restauracji na lunch. Kiedy ruszyli ciężkim krokiem w dół stoku, ja spojrzałem w górę, szukając wzrokiem córek. Miałem nadzieję, że uda mi się ocenić poziom ich umiejętności narciarskich, a co za tym idzie odległość, na jaką przeciętnie mogłyby się oddalić w ciągu dnia. Gdyby jeździły dziwnie wyprostowane jak tyczki, spodziewałbym się, że zostaną na niższych stokach, trzymając się w pobliżu rodziców. Gdyby potrafiły jeździć i gdyby nienawidziły — Dirka i Rhony choć w połowie tak, jak na to wyglądało, znajdowałyby się już na Węgrzech.

Nigdzie ich nie dostrzegłem. Już miałem się odwrócić i zjechać w dół, kiedy zauważyłem mężczyznę stojącego na wierzchołku nade mną i patrzącego się w dolinę. Znajdował się za daleko, abym mógł wyczytać coś z jego twarzy, ale mimo wszystko w idiotyczny sposób wyróżniał się z tłumu. I to nie tylko dlatego, że nie miał ani nart, ani kijków, ani butów narciarskich, ani okularów przeciwsłonecznych, ani nawet wełnianej czapki.

Tym, co wyróżniało go z tłumu, był brązowy płaszcz przeciwdeszczowy kupiony z ogłoszenia znalezionego na ostatnich stronach „Sunday Express”.

Rozdział 18

Ta noc schorzały dzień mi przypomina.

William Shakespeare

— Kto pociągnie za spust?

Solomon musiał poczekać na odpowiedź.

Tak naprawdę musiał czekać na każdą odpowiedź, ponieważ w przeciwieństwie do niego znajdowałem się na lodowisku. Wykonanie jednego kółka i udzielenie odpowiedzi zabierało mi około trzydziestu sekund, tak więc co rusz nadarzała się okazja, aby go zirytować. Nie żebym potrzebował wielu okazji, rozumiecie. Dajcie mi tylko tycią okazję, a doprowadzę was do szału.

— Masz na myśli spust w znaczeniu przenośnym? — zapytałem, mijając go.

Zerknąłem przez ramię i zobaczyłem, że Solomon uśmiechnął się i podniósł lekko podbródek niczym pobłażliwy ojciec, a następnie wrócił do oglądania curlingu.

Kolejne okrążenie. Z głośników ryczała radosna szwajcarska melodia umpaumpa.

— Mam na myśli spust, panie. Właśnie ten…

— Ja.

I znów odjechałem.

Bez wątpienia udało mi się załapać, o co chodzi w jeżdżeniu na łyżwach. Zacząłem naśladować finezyjną przeplatankę sunącej przede mną młodej Niemki i wychodziła mi — ona zupełnie dobrze. Zacząłem też powoli za nią nadążać, co sprawiało mi przyjemność. Musiała mieć około sześciu lat.

— Karabin? — to znów Solomon. Mówił, zasłaniając usta dłońmi; wyglądało, jakby w nie chuchał.

Tym razem na odpowiedź musiał zaczekać dłużej, ponieważ przewróciłem się na drugim końcu lodowiska i przez jedną czy dwie chwile miałem wrażenie, że złamałem sobie miednicę. Okazało się jednak, że nie. A szkoda, bo rozwiązałoby to wszystkie moje problemy.

Węszcie dojechałem do niego.

— Przyjedzie jutro — powiedziałem.

Prawda wyglądała akurat nieco inaczej. Ale w okolicznościach towarzyszących tej szczególnej formie składania meldunku powiedzenie całej prawdy zajęłoby około półtora tygodnia.

Karabin nie przejeżdżał jutro. Jego części znajdowały się już na miejscu.

W dużej mierze za moją namową Francisco zgodził się na pm L96A1. Wiem, nazwa nie brzmi specjalnie efektownie, a nawet niespecjalnie wpada w ucho, ale pm nazywany w armii brytyjskiej „zieloną pukawką” — przypuszczalnie dlatego, że jest zielony i jest pukawką — wystarczająco dobrze wypełnia swoje zadanie. Zadaniem tym jest wystrzelenie naboju 7, 62 milimetra z dostateczną celnością, aby zapewnić wyszkolonemu, choć okazjonalnemu strzelcowi, którym z całą pewnością miałem zostać, pewność trafienia w cel z odległości pięciuset pięćdziesięciu metrów.

Poinformowałem Francisca, że nie zdecyduję się na karabin, jeżeli jego rozrzut, niezależnie od gwarancji producenta, wyniesie choć cal na dystansie dwustu metrów (mniej w razie bocznego wiatru).

Udało mu się zdobyć „zieloną pukawkę” w wersji rozkładanej lub, jakby to woleli określić producenci, w postaci „dyskretnego karabinka snajperskiego”. Innymi słowy, przewozi się go w częściach, a większość części znajdowała się już w Mürren. Skrócona luneta dotarła jako dwustumilimetrowy obiektyw w aparacie Bernharda z ukrytą w środku oprawką; zamek występował w roli rączki brzytwy Hugona, podczas gdy Latifie udało się przewieźć dwa naboje Remington Magnum w obcasach idiotycznie drogiej pary butów z lakierowanej skóry. Brakowało nam jedynie lufy, która miała przyjechać do Wengen na dachu alfy romeo Francisca — razem z innymi podłużnymi przyrządami, których ludzie używają do uprawiania sportów zimowych.

Cyngiel przywiozłem sam w kieszeni spodni. Zapewne nie wykazałem się specjalną pomysłowością.

Postanowiliśmy obejść się bez osady i muszki, ponieważ trudno je ukryć, a szczerze mówiąc, nie są konieczne. Podobnie jak dwójnóg. Broń palna to w ostatecznym rozrachunku rurka, kawałek ołowiu i odrobina prochu. Obłożenie jej dużymi ilościami włókien węglowych i przyczepienie na dole kilku pasków nie sprawi, że osoba, do której się strzela będzie bardziej martwa. Jedynym koniecznym dodatkiem, który czyni broń naprawdę śmiercionośną — a na szczęście trudno go zdobyć, nawet w naszym podłym Starym Świecie — jest ktoś gotowy wymierzyć i wystrzelić.

Ktoś taki, jak ja.

Solomon nie powiedział mi niczego o Sarze. Ani słowa. Jak się czuła, gdzie przebywała — wystarczyłaby mi nawet informacja, co miała na sobie, kiedy widział ją po raz ostatni.

Być może Amerykanie zakazali mu przekazywania mi jakichkolwiek informacji. Dobrych albo złych. „Słuchaj, Dawidzie, słuchaj uważnie. Przeprowadzona przez nas analiza profilu psychologicznego Langa sugeruje negatywną reakcję na przychodzące dane miłosne”. Coś w tym stylu. Z dodatkiem kilku zwrotów w rodzaju „Skopmy im tyłki”. Ale z drugiej strony Solomon znał mnie na tyle dobrze, żeby samodzielnie podjąć decyzję, co może mi powiedzieć, a czego nie może. Nie powiedział nic, więc albo nie miał żadnych informacji na temat Sary, albo nie miał dobrych wieści. Możliwe jednak, że głównym powodem, dla którego nie powiedział mi nic na jej temat, a główny powód to zawsze powód najprostszy, był fakt, iż go o to nie zapytałem.

Sam nie wiem dlaczego.

Zastanawiałem się nad tym, leżąc w wannie w swoim pokoju w Eiger. Odkręcałem kurki stopami i dolewałem sobie co kwadrans pół litra lub litr gorącej wody. Możliwe, że bałem się tego, co mogę usłyszeć. A może brałem pod uwagę ryzyko związane z sekretnymi spotkaniami z Solomonem; wydłużając je pogaduszkami na temat ludzi, którzy zostali w domu, narażałem na niebezpieczeństwo jego i swoje życie. Ten powód wydał mi się jednak odrobinę wątpliwy.

A może po prostu los Sary przestał mnie obchodzić? Do tego wyjaśnienia doszedłem na końcu, krążąc wokół niego ostrożnie, przyglądając mu się, trącając je od czasu do czasu zaostrzonym patykiem, aby przekonać się, czy wstanie i mnie ugryzie. Być może tylko udawałem przed sobą, że zaangażowałem się w operację z powodu Sary, podczas gdy w rzeczywistości powinienem w końcu przyznać, że odkąd przystąpiłem do Miecza Sprawiedliwości, poznałem ciekawych ludzi, odnalazłem głębszy cel w życiu i miałem więcej powodów, aby wstać rano z łóżka.

To oczywiście było kompletnie nieprawdopodobne.

To czysty absurd.

Położyłem się z powrotem do łóżka i zasnąłem snem zmęczonego.

Było zimno. Na to właśnie zwróciłem najpierw uwagę, kiedy rozsunąłem zasłony. Zimne, szare, „nie zapomina), że jesteśmy w Alpach, synku” zimno. Na naszą korzyść przemawiał fakt, że niska temperatura mogła zatrzymać bardziej opieszałych narciarzy w łóżkach, ale jednocześnie spowolniłaby moje palce do 33 obrotów na minutę i niezwykle utrudniłaby, jeżeli w ogóle uniemożliwiła, celowanie. Co gorsza, odgłos strzału niósłby się na większą odległość.

„Zielona pukawka” nie jest szczególnie głośną bronią — w odróżnieniu od ml6, którego wystrzał śmiertelnie przeraża ludzi, zanim w ogóle doleci do nich pocisk — kiedy jednak trzyma się ją w ręku i ustawia celownik na szanowanym europejskim mężu stanu, zaczyna się zwracać uwagę na takie drobiazgi jak hałas. W istocie zaczyna się zwracać uwagę na wszystko. Pragnie się, aby ludzie łaskawie odwrócili wzrok w inną stronę. Kiedy naciska się spust, wiedząc, że w promieniu pół mili filiżanki zatrzymają się w połowie drogi do ust, otworzą się uszy, podniosą brwi, a z kilkuset ust wyleją się w kilku tuzinach języków słowa: „A co to, kurwa, było?”, to taka świadomość zaczyna odrobinę przeszkadzać. W tenisie nazywa się to paraliżem przed wykonaniem uderzenia. Nie mam pojęcia, jak się na to mówi w przypadku zamachu na czyjeś życie. Prawdopodobnie paraliż przed oddaniem strzału.

Zjadłem obfite śniadanie, uzupełniając zapasy kalorii na wypadek, gdyby moja dieta miała się radykalnie zmienić w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin i pozostać na niższym poziomie do czasu, aż broda mi posiwieje. Następnie zszedłem do piwnicy, gdzie znajdowała się narciarnia. Zastałem tam uchachaną rodzinę Francuzów, sprzeczających się, kto ma czyje rękawiczki, gdzie się podział krem do opalania, dlaczego buty narciarskie tak bardzo uwierają. Usadowiłem się jak najdalej od nich i zająłem się przygotowaniem sprzętu.

Aparat fotograficzny Bernharda dużo ważył i dziwnie wyglądał. Sprawiał mi ból za każdym razem, kiedy obijał się o moją klatkę piersiową, przy tym wydawał się dwa razy bardziej fałszywy niż w rzeczywistości. Zamek karabinu i jeden nabój schowałem do nylonowej torebki uwiązanej w pasie, a lufę wcisnąłem w jeden z kijków narciarskich — oznaczony czerwoną kropką na rączce na wypadek, gdybym nie potrafił odróżnić kijka ważącego sto siedemdziesiąt gramów od tego ważącego ponad półtora kilograma. Pozostałe trzy naboje wyrzuciłem przez okno w łazience, wychodząc z założenia, że jeden musi mi wystarczyć, w przeciwnym razie znajdę się w jeszcze większych tarapatach — a nie sądziłem, abym mógł sobie poradzić z większymi tarapatami. Zmarnowałem minutę na wyczyszczenie paznokci czubkiem cyngla, a następnie owinąłem starannie ten mały kawałek metalu w papierową serwetkę i wepchnąłem go do kieszeni.

Wstałem, wziąłem głęboki oddech i przeczłapałem obok la familie do toalety.

Człowiek skazany na śmierć zwymiotował solidne śniadanie.

Latifa zatknęła okulary przeciwsłoneczne na czubku głowy, co znaczyło „bądź w pogotowiu”, co nie znaczyło nic. Brak okularów — rodzina Van Der Hoewe gra w pchełki w hotelu. Okulary na nosie znaczyły, że udali się na stok.

Okulary na czubku głowy znaczyły: oni mogą, ty możesz, ja mogę, cokolwiek może.

Przeciąłem podnóże oślej łączki, kierując się ku stacji kolejki linowej. Zastałem tam Hugona ubranego w pomarańcze i turkusy. On również miał okulary przeciwsłoneczne na czubku głowy.

Pierwsze, co zrobił, to popatrzył na mnie.

Mimo wszystkich pogadanek, całego szkolenia, ponurego przytakiwania wskazówkom wygłaszanym przez — Francisca — mimo tego wszystkiego, Hugo patrzy! prosto na mnie. Zorientowałem się natychmiast, że nie przestanie, dlatego odwzajemniłem spojrzenie, licząc, że w ten sposób zakończę sprawę.

Oczy mu błyszczały. Nie da się tego inaczej opisać. Błyszczały z radości, podniecenia i gotowości, jak u dziecka w Wigilię.

Sięgnął dłonią do ucha i poprawił słuchawkę walkmana. Typowy entuzjasta narciarstwa, można by się skrzywić z niechęcią na jego widok; nie wystarczy takiemu, że sunie na nartach przez najpiękniejszy pejzaż na ziemskim padole, musi jeszcze przesłonić go sobie piosenkami Guns N'Roses. Prawdopodobnie sam bym się zdenerwował, widząc te słuchawki, gdybym nie wiedział, że tak naprawdę były podłączone do umieszczonej na biodrze krótkofalówki i że po drugiej stronie Bernhard nadawał swego rodzaju prognozę pogody dla statków.

Uzgodniliśmy, że nie będę miał przy sobie radia. Rozumowaliśmy w ten sposób, że gdybym został złapany — Latifa ścisnęła moje ramię, kiedy Francisco to powiedział — nikt nie będzie miał powodu przypuszczać, że mam wspólników.

Tak więc mogłem polegać jedynie na Hugonie i jego błyszczących oczach.

Na szczycie Schilthornu, na wysokości nieco powyżej trzech tysięcy metrów, położona jest, lub postawiona, restauracja Piz Gloria; zadziwiający melanż szkła i metalu. Za równowartość porządnego samochodu sportowego można tam usiąść i wypić kawę, a w bezchmurny dzień rozkoszować się widokiem na co najmniej sześć państw.

Jeżeli mamy ze sobą choć trochę wspólnego, spędzilibyście zapewne większość owego bezchmurnego dnia na zastanawianiu się, o jakie sześć państw chodzi, a gdyby zostało wam jeszcze trochę czasu, poświęcilibyście go — na rozważania, jak u licha mieszkańcy Mürren wznieśli ten budynek i jak wielu z nich musiało zginąć w trakcie. Kiedy widzi się tego typu budowlę, a jednocześnie ma się świadomość, jak długo trzeba czekać, by przeciętny brytyjski przedsiębiorca budowlany przysłał wycenę aneksu kuchennego, zaczyna się podziwiać Szwajcarów.

Restauracja na szczycie Schilthornu znana jest również z tego, że nakręcono w niej kiedyś jeden z filmów o Jamesie Bondzie. Od tego czasu przylgnęła do niej dziwna nazwa Piz Gloria, a najemca uzyskał prawo do sprzedaży pamiątek związanych z agentem 007 każdemu, kto nie zbankrutował, kupując filiżankę kawy.

Krótko mówiąc, każda osoba goszcząca w Mürren po prostu musiała odwiedzić to miejsce, jeżeli tylko miała ku temu sposobność. Rodzina Van Der Hoewe uznała — uprzedniego wieczoru podczas kolacji, na którą podano boeuf en croute — że zdecydowanie taką sposobność mają.

Wysiedliśmy z Hugonem na górnej stacji kolejki linowej i każdy z nas udał się w swoją stronę. Ja wszedłem do środka, westchnąłem i pokręciłem głową, zdumiony schludnością tego wysokogórskiego lokalu, podczas gdy Hugo kręcił się na zewnątrz, paląc papierosa i majstrując przy wiązaniach. Starał się pielęgnować swój image poważnego narciarza, którego interesują wyłącznie strome stoki i sypki śnieg, a w ogóle to nie zawracajcie mi głowy, bo ta solówka na basie brzmi po prostu fantastycznie. Cieszyłem się, że mnie przypadła rola idioty z rozdziawiona gębą.

Napisałem kilka pocztówek — z jakiegoś powodu wszystkie do mężczyzny imieniem Colin — i od czasu do czasu zerkałem na dół na Austrię, Włochy i Francję lub jakieś inne pokryte śniegiem miejsce, aż w końcu kelnerzy zaczęli się irytować. Zacząłem się właśnie zastanawiać, czy dałoby się naciągnąć budżet Miecza Sprawiedliwości na drugą filiżankę kawy, kiedy kątem oka zauważyłem poruszającą się kolorową plamę. Podniosłem wzrok i zobaczyłem Hugona machającego z tarasu widokowego.

Zauważyli go również pozostali goście w restauracji. Prawdopodobnie zauważyły go tysiące ludzi w Austrii, Włoszech i Francji. Ogólnie rzecz biorąc, dał pokaz żałosnej amatorszczyzny i gdyby w pobliżu znajdował się Francisco, trzepnąłby porządnie Hugona, jak to musiał wielokrotnie czynić podczas szkolenia. Ale Francisco znajdował się gdzie indziej, a Hugo zupełnie bez powodu robił z siebie wielokolorowego głupka, a ze mnie bełkoczący pod nosem wrak człowieka. Jedynym pozytywnym aspektem sytuacji był fakt, iż żaden z zaciekawionych gapiów nie był w stanie określić, do kogo konkretnie macha Hugo.

A to dlatego, że miał na nosie okulary przeciwsłoneczne.

Pierwszą część trasy pokonałem w spokojnym tempie. Z dwóch powodów: po pierwsze, w chwili oddania strzału chciałem mieć możliwie równy oddech, a po drugie i ważniejsze, bałem się — wprost panicznie się bałem — złamać nogę i zostać zniesionym na noszach z góry z dużą liczbą elementów karabinka snajperskiego ukrytych w różnych zakamarkach ubrania.

Zjeżdżałem zatem powoli, ześlizgując się bokiem na nartach, wykonując maksymalnie szerokie skręty, łagodnie trawersując najtrudniejsze odcinki stoku, aż w końcu dojechałem do granicy lasu. Ostrość nachylenia trochę mnie niepokoiła. Każdy głupi widział, że Dirk i Rhona nie jeździli na tyle dobrze, aby pokonać tę trasę bez ogromnej liczby upadków; być może nawet upadków, po których się nie wstaje. Na miejscu przyjaciela Dirka, czy nawet jakiegoś nieobojętnego przypadkowego narciarza, powiedziałbym Dirkowi, żeby dał sobie spokój. Zjedź na dół kolejką i znajdź jakiś łagodniejszy stok.

Ale Francisco nie miał wątpliwości, jaką decyzję podejmie Dirk. Był przekonany, że zna go wystarczająco dobrze. Przeprowadzona przez Francisca analiza wskazywała, że Dirk niechętnie sięgał do portfela — przypuszczam, że to jedna z pożądanych cech ministra finansów — tymczasem, gdyby zdecydowali się z żoną zrezygnować, musieliby zapłacić grube pieniądze za zjazd kolejką linową na dół.

Francisco zapewnił mnie, że Dirk zjedzie z góry na nartach.

Tak na wszelki wypadek polecił Latifie, aby wpadła poprzedniego wieczoru do baru w hotelu Edelweiss, w czasie gdy Dirk wlewał sobie tam do gardła kilka kieliszków brandy, i porozpływała się nad odwagą każdego, kto zmierzyłby się z trasą narciarską ze Schilthornu. Dirk wyglądał zrazu na nieco zaniepokojonego, ale trzepoczące rzęsy Latify i jej falujący biust sprawiły, że wziął się w garść i obiecał następnego wieczoru postawić jej drinka, jeżeli uda mu się zjechać na dół w jednym kawałku.

Latifa skrzyżowała palce za plecami i obiecała, że przyjdzie o dziewiątej.

Hugo zatrzymał się, wyznaczając pozycję celu, i stał tam teraz, paląc papierosa, uśmiechał się i generalnie fantastycznie bawił. Przejechałem obok niego i zatrzymałem się dziesięć metrów dalej między drzewami, również po to, by pokazać sobie i Hugonowi, że wciąż potrafię podejmować decyzje. Odwróciłem się i spojrzałem w kierunku szczytu, sprawdzając pozycję, kąty, osłonę, po czym dałem Hugonowi znak głową.

Wyrzucił papierosa, wzruszył ramionami i ruszył w dół, wykonując niepotrzebnie widowiskowy skok na muldzie i wzbijając tuman śniegu przy perfekcyjnym hamowaniu po drugiej stronie zjazdu około sto metrów dalej. Odwrócił się do mnie tyłem, rozpiął kombinezon i zaczął siusiać na skały.

Mnie również chciało się siusiu. Coś mi jednak mówiło, że jeżeli zacznę, to nigdy nie przestanę; będę siusiać, aż zostanie ze mnie tylko sterta ubrań.

Odczepiłem obiektyw aparatu fotograficznego, zdjąłem osłonę i spojrzałem przez okular w górę stoku. Szkło natychmiast zaparowało, w związku z tym rozpiąłem kurtkę i włożyłem pod nią lunetę, aby się ogrzała.

Było zimno i cicho. Słyszałem, jak drżą mi palce, kiedy zacząłem składać karabin.

Zobaczyłem go. Znajdował się może osiemset metrów ode mnie. Był równie tłusty, jak zawsze; typ sylwetki, o której marzą snajperzy. Jeżeli w ogóle miewają jakieś marzenia.

Nawet z tej odległości widać było, że Dirk przeżywa ciężkie chwile. Język ciała wypowiadał się krótkimi, zwięzłymi zdaniami. Nie. Przeżyję. Tego. Zjazdu. Tyłek wypięty, klatka piersiowa wysunięta do przodu, nogi sztywne ze strachu i wyczerpania; jechał w ślamazarnym tempie sunącego lodowca.

Rhona radziła sobie nieco lepiej, ale niewiele. Niezgrabnie, nerwowo, choć z coraz większą wprawą, sunęła w dół stoku jak tylko potrafiła najwolniej, starając się nie wysforować zanadto przed swojego żałosnego męża.

Czekałem.

Kiedy zbliżyli się na pięćset metrów, zacząłem szybko oddychać, nasycając krew tlenem, aby przygotować się do odciągnięcia kurka i przytrzymania go w takiej pozycji, kiedy znajdą się w odległości niecałych dwustu metrów. Wydychałem delikatnie powietrze kącikiem ust, aby nie zaparować ponownie lunety.

Kiedy zbliżyli się na niecałe czterysta metrów, Dirk wywrócił się po raz piętnasty i najwyraźniej nie miał zamiaru szybko się podnieść. Widząc, że nie może złapać oddechu, odciągnąłem radełkowany uchwyt zamka, odbezpieczając karabin. Zmieniająca pozycję iglica wydała potwornie głośny trzask. Jezus Maria, ale będzie huk. Nagle zacząłem rozmyślać o lawinach i musiałem powstrzymać się od snucia szalonych fantazji, w których leżałem przysypany tysiącami ton śniegu. A co, gdyby nikt nie znalazł mojego ciała przez dwa lata? Mogło się okazać, że anorak, który mam na sobie, okaże się koszmarnie niemodnym kawałkiem materiału, kiedy w końcu mnie odkopią. Zamrugałem pięć razy, starając się uspokoić oddech, wyobraźnię i narastającą panikę. Było za zimno, aby mogła zejść lawina. Do tego potrzeba ogromnej ilości śniegu, a następnie silnego słońca. Żaden z tych warunków nie został spełniony. Weź się w garść. Zmrużyłem oczy i spojrzałem przez lunetę. Dirk ponownie stanął na nogi.

Patrzył na mnie.

A przynajmniej patrzył na linię drzew, wycierając gogle ze śniegu.

Nie mógł mnie widzieć. To było niemożliwe. Siedziałem przyczajony za zaspą, w której wykopałem wąziuteńki rowek na karabin. Nieregularny gąszcz drzew zapewniał mi doskonały kamuflaż. Na pewno mnie nie widział.

Na co zatem patrzył?

Ostrożnie schyliłem głowę, chowając się za zaspą i rozejrzałem w poszukiwaniu samotnego przełajowca, zabłąkanej kozicy, zespołu rewiowego z musicalu No, No, Nanette — czegokolwiek, co mogło przykuć wzrok Dirka. Wstrzymałem oddech i powoli obróciłem głowę z lewej strony na prawą, starając się wychwycić jakikolwiek nietypowy dźwięk.

Cisza.

Pomalutku podniosłem się i mrużąc oczy, spojrzałem przez lunetę. W lewo, w prawo, w górę i w dół.

Dirk zniknął.

Niczym amator podskoczyłem, rozpaczliwie przeczesując wzrokiem szczypiącą w oczy, rozmazującą kształty — biel. Poczułem w ustach smak krwi, serce waliło mi jak młotem w oszalałej próbie wydostania się na zewnątrz.

Tam. Dwieście siedemdziesiąt metrów. Poruszał się szybciej. Zaczął odważnie szusować na wypłaszczonym odcinku stoku, przez co wyniosło go na drugą stronę nartostrady. Zamrugałem raz jeszcze, przytknąłem prawe oko do lunety i zamknąłem lewe.

Znajdował się w odległości stu osiemdziesięciu metrów. Wciągnąłem powietrze długim, spokojnym oddechem i znieruchomiałem, kiedy płuca napełniły się do trzech czwartych objętości.

Dirk trawersował stok. Trawersował stok i linię strzału. Z łatwością utrzymywałem go w polu widzenia lunety — mogłem wystrzelić w każdym momencie — ale wiedziałem, że muszę oddać najpewniejszy strzał w życiu. Oparłem palec na spuście, likwidując niewielki luz mechanizmu oraz luz między drugim a trzecim stawem palca, i czekałem.

Zatrzymał się w odległości około stu czterdziestu metrów. Obejrzał się do tyłu, a następnie obrócił w moim kierunku. Pot lał się z niego strumieniami, dyszał z wysiłku, ze strachu i świadomości tego, co zaraz nastąpi. Ustawiłem nici celownicze lunety w centralnym punkcie na jego klatce piersiowej. Tak jak obiecałem Franciscowi. Tak jak obiecałem wszystkim.

Naciśnij. Nigdy nie ciągnij. Naciśnij spust tak powoli i delikatnie, jak tylko potrafisz.

Rozdział 19

Dobry wieczór. Minęła dziewiąta. Rozpoczynamy serwis informacyjny stacji BBC.

Peter Sissons

Nie wyjechałem z Mürren przez następnych trzydzieści sześć godzin. Sam wpadłem na ten pomysł.

Policja zacznie poszukiwania od sprawdzenia pociągów, przekonywałem Francisca. Każdy, kto wyjedzie lub spróbuje wyjechać w ciągu dwunastu godzin od zabójstwa, zostanie zatrzymany na wieki, niezależnie od tego, czy jest winny, czy nie.

Francisco przygryzł wargę, aż wreszcie uśmiechnął się delikatnie z aprobatą. Pozostanie w miasteczku uznał, jak sądzę, za rozwiązanie dowodzące opanowania i odwagi, a opanowanie i odwaga były przymiotami, które Francisco z całą pewnością pragnął zobaczyć pewnego dnia obok swojego nazwiska w artykule w „Newsweeku”. Na zdjęciu posępna twarz, obok tytuł „Francisco: opanowany i odważny”. Coś w tym guście.

Ja z kolei chciałem pozostać w Mürren głównie po to, by porozmawiać z Solomonem, ale uznałem, że o tym prawdopodobnie lepiej nie wspominać Franciscowi.

Kręciliśmy się więc oddzielnie po miasteczku i gapiliśmy się razem z innymi ludźmi na nadlatujące helikoptery. Najpierw policja, później Czerwony Krzyż, a następnie, co nieuniknione, ekipy telewizyjne. Wiadomość o zabójstwie dotarła do miasteczka w ciągu piętnastu minut, ale większość turystów wydawała się zbyt zaszokowana, aby na ten temat rozmawiać. Błąkali się po ulicach, obserwowali, marszczyli brwi i nie pozwalali oddalać się dzieciom.

Szwajcarzy siedzieli w barach i szeptali między sobą; albo byli zdenerwowani, albo zaniepokojeni, jak cała sprawa wpłynie na ich interesy. Trudno powiedzieć. Oczywiście niepotrzebnie się niepokoili, ponieważ do zmroku we wszystkich barach i restauracjach zapanował największy ruch, jaki kiedykolwiek widziałem. Nikt nie chciał stracić choć jednej opinii, pogłoski, choć jednego pomysłu, który pozwoliłby zinterpretować tę potworną, okropną zbrodnię.

Przede wszystkim obwiniano Irakijczyków, co w dzisiejszych czasach wydaje się standardową procedurą. Ta teoria przetrwała mniej więcej godzinę, aż mądre głowy zasugerowały, że Irakijczycy nie mogli dokonać zamachu, ponieważ nie udałoby im się nawet niepostrzeżenie dostać do miasteczka. Akcent, kolor skóry, klękanie i ustawianie się w stronę Mekki — niemożliwe, aby takie sprawy działy się pod nosem statystycznego, przebiegłego Szwajcara, nie zwracając jego uwagi.

Następnie pojawiła się teoria pięcioboisty, który wyczerpany po trzydziestokilometrowym biegu przełajowym potknął się i upadł. Jego karabinek sportowy kaliber .22 wystrzelił, zabijając Herr Van Der Hoewe w wypadku o astronomicznie znikomym prawdopodobieństwie. Jakkolwiek dziwaczna była to teoria, znalazła sporą grupę zwolenników; głównie dlatego, że wykluczała zabójstwo z premedytacją, a premedytacja to coś, czego Szwajcarzy po prostu nie zamierzają tolerować w swoim zaśnieżonym raju.

Przez jakiś czas obie pogłoski funkcjonowały równolegle, aż w końcu zrodziła się z nich naprawdę cudaczna hybryda: Van Der Hoewe zginął z rąk irackiego pięcioboisty, — uznały niezbyt mądre głowy. Iracki pięcioboista (znajomy znajomego słyszał, jak wymienia się w tym kontekście imię Mustafa) oszalał z zazdrości o sukcesy Skandynawów podczas ostatnich zimowych igrzysk olimpijskich; a tak w ogóle, to zapewne nadal grasował gdzieś na zboczach góry, poszukując wysokich, blondwłosych narciarzy.

I wtedy nagle wszystko się uspokoiło. Bary się wyludniły, pozamykano restauracyjki, a kelnerzy zaczęli wymieniać zdziwione spojrzenia, oczyszczając talerze z resztek jedzenia.

Ja również dopiero po chwili zrozumiałem, co się stało.

Turyści uznali krążące po mieście wyjaśnienia za niesatysfakcjonujące i wycofali się do swoich pokoi w hotelach, gdzie uklęknęli, pojedynczo lub dwójkami, przed wszechpotężnym, wszystkowidzącym CNN, którego Terenowy Korespondent Tom Hamilton nawet o tej porze dzielił się ze światem „najświeższymi informacjami z miejsca zdarzenia”.

Siedzieliśmy z Latifą przed telewizorem w Zum Wilden Hirsch, z tuzinem pijanych Niemców za plecami, i słuchaliśmy wywodów Toma o tym, iż „zabójstwo zostało być może dokonane przez aktywistów”. Podejrzewam, że właśnie za takie teksty Tom dostaje dwieście tysięcy dolarów rocznie. Miałem ochotę zadać mu pytanie, na podstawie jakich przesłanek udało mu się całkowicie wykluczyć możliwość, że zamachu dokonali pasywiści. Tak naprawdę mógłbym to zrobić z łatwością, ponieważ Tom bawił się w dziennikarstwo w jaskrawym świetle wolframowych reflektorów niecałe dwieście metrów od nas. Ledwie dwadzieścia minut wcześniej obserwowałem, jak technik CNN usiłował przypiąć Tomowi mikrofon do krawatu. Tom odgonił go gestem i powiedział, że sam to zrobi, bo nie chce, żeby ktokolwiek popsuł mu węzeł.

Oświadczenie miało zostać wydane o dziesiątej czasu lokalnego. Jeżeli Cyrus wykonał zadanie i oświadczenie — dotarło do CNN o czasie, pracownicy stacji zajmowali się właśnie jego weryfikacją. A jeżeli choć trochę przypominali Toma, ograniczyli się raczej do jego przeczytania Francisco nalegał na użycie słowa „hegemonia”, co prawdopodobnie trochę ich zaskoczyło.

Wiadomość ostatecznie została wyemitowana dwadzieścia pięć minut po jedenastej. Prowadzący program dziennikarz Doug Rosę odczytał ją powoli, a język jego ciała dawał wyraźnie do zrozumienia: „Boże, ci ludzie budzą moje obrzydzenie”.

Miecz Sprawiedliwości.

Mamo, chodź tu szybko. To my. Mówią o nas w telewizji.

Myślę, że gdybym chciał, mógłbym się tej nocy przespać z Latifą.

Relacja CNN składała się poza tym z wielu materiałów archiwalnych dotyczących historii terroryzmu w ciągu wieków, cofając widzów pamięcią do początku poprzedniego tygodnia, kiedy grupa baskijskich separatystów podłożyła bombę w budynku rządowym w Barcelonie. Na wizji pojawił się facet z brodą, który starał się opchnąć egzemplarze swojej książki na temat fanatyzmu. Później wróciliśmy do głównego punktu programu stacji CNN: mówienia ludziom, którzy oglądają CNN, że powinni oglądać CNN. Najlepiej w hotelu o wyższym standardzie niż ten, w którym znajdują się obecnie.

Leżałem na łóżku w Eiger, jedną ręką wlewając w siebie whisky, a drugą zaciągając się papierosem. Zacząłem się zastanawiać, co by się stało, gdyby widz CNN rzeczywiście znajdował się w jednym z reklamowanych tam hoteli wysokiej klasy w chwili emisji jego reklamy. Czy znaczyłoby to, że umarł? Albo przeniósł się do równoległego wszechświata? A może od tego momentu czas zacząłby płynąć do tyłu?

Jak rozumiecie, robiłem się coraz bardziej pijany, dlatego nie od razu usłyszałem pukanie do drzwi. A jeżeli nawet usłyszałem je od razu, po prostu wmówiłem sobie, że nic nie słyszę. Pukanie rozlegało się przez dziesięć minut, może nawet dziesięć godzin, zanim mój mózg wyrwał się z CNN-owskiego odrętwienia. Zwlokłem się z łóżka.

— Kto tam?

Cisza.

Nie miałem broni ani specjalnej ochoty, żeby jakiejś użyć, więc otworzyłem drzwi szeroko i wystawiłem przez nie głowę. Co ma być, to będzie.

Na korytarzu stał bardzo niski mężczyzna. Na tyle niski, aby zapałać prawdziwą nienawiścią do osoby o moim wzroście.

— Herr Balfour?

Na chwilę ogarnęła mnie kompletna ciemność. Ten rodzaj ciemności, który często ogarnia tajnych agentów — kiedy wirujące talerze ześlizgują się z patyków, ludzie zaczynają gubić się w tym, kim powinni być, kim naprawdę są, w której ręce powinni trzymać pióro i jak działają klamki. Odkryłem, że picie whisky zwiększa częstotliwość takich sytuacji.

Miałem świadomość, że facet gapi się na mnie, więc udałem, że kaszlę, i w tym czasie usilnie starałem wziąć się w garść. Balfour — tak czy nie? Używałem nazwiska Balfour, ale w kontaktach z kim? Byłem Langiem dla Salomona, Rickym dla Francisca, Durrellem dla większości Amerykanów, ale Balfourem… no tak. Byłem Balfourem dla obsługi hotelu, a zatem byłem również Balfourem dla policji.

Skinąłem głową.

— Pójdzie pan ze mną.

Obrócił się na pięcie i odmaszerował korytarzem. Wziąłem marynarkę, klucz do pokoju i ruszyłem za nim, ponieważ Herr Balfour był dobrym obywatelem, który zawsze przestrzegał prawa i oczekiwał od innych, że — postąpią tak samo. W drodze do windy zerknąłem na jego stopy i przekonałem się, że nosi buty na platformach Naprawdę był niesamowicie niski.

Na zewnątrz padał śnieg (przyznaję, że śnieg zazwyczaj pada na zewnątrz, ale pamiętajcie, że dopiero zaczynałem trzeźwieć). Wielkie krążki białego puchu opadały, wirując, na ziemię, niczym pozostałości po niebiańskiej bitwie na poduszki. Pokrywały wszystko, łagodziły wszystko i sprawiały, że wszystko stawało się mniej istotne.

Maszerowaliśmy przez jakieś dziesięć minut, on robił siedem kroków na mój jeden, aż dotarliśmy do małego budynku na skraju miasteczka. Była to drewniana, jednopiętrowa budowla, być może bardzo stara, a być może nie. Światło wydobywało się przez nieszczelne okiennice, a ślady na śniegu wskazywały, że wiele osób złożyło tam niedawno wizytę. A może jedna osoba cały czas czegoś zapominała.

Dziwnie się czułem na myśl, że mam wejść do środka, ale podejrzewam, że miałbym ten problem również na trzeźwo. Miałem wrażenie, że powinienem był coś ze sobą przynieść; przynajmniej złoto lub kadzidło. Nie robiłem sobie specjalnych wyrzutów o mirrę, ponieważ jakoś nigdy nie byłem pewien, co to jest.

Bardzo Niski Mężczyzna zatrzymał się przy bocznych drzwiach, zerknął na mnie przez ramię i zapukał. Po, jak się wydawało, chwili ktoś odsunął zasuwę, potem następną i jeszcze następną i jeszcze następną, po czym drzwi nareszcie się otworzyły. Siwowłosa kobieta spoglądała przez chwilę badawczo na Bardzo Niskiego Mężczyznę, przez trzy chwile na mnie, wreszcie skinęła głową i odsunęła się, wpuszczając nas do środka.

Dirk Van Der Hoewe siedział na jedynym krześle w pomieszczeniu i przecierał okulary. Miał na sobie gruby — płaszcz, szyję owiniętą szalikiem, a jego tłuste stopy rozpychały buty do granic niemożliwości. Drogie buty, czarne oxfordy ze skórzanymi sznurowadłami. Zwróciłem na nie uwagę tylko dlatego, że on sam wydawał się studiować je uważnie.

— Panie ministrze, oto Thomas Lang — powiedział Solomon.

Dirk, nie spiesząc się, skończył przecierać okulary, po czym ze wzrokiem utkwionym w ziemię wsunął je ostrożnie na nos. Wreszcie podniósł głowę i spojrzał na mnie. Niezbyt przyjaźnie. Oddychał przez usta zupełnie jak dziecko starające się usilnie nie spróbować brokułów.

— Bardzo mi miło — wyciągnąłem rękę.

Dirk zerknął na Solomona, jakby nikt go nie ostrzegł, że będzie musiał mnie także dotknąć, po czym niechętnie podał mi coś wiotkiego, mokrego i z palcami.

Przez chwilę patrzyliśmy się sobie w oczy.

— Mogę już iść? — zapytał.

Solomon milczał przez chwilę ze smutną miną, jakby liczył, że posiedzimy sobie przez jakiś czas we trójkę i zagramy w wista.

— Oczywiście, sir — powiedział.

Dopiero gdy Dirk wstał, zobaczyłem, że chociaż był gruby — naprawdę, kurczę, gruby — to i tak nie mógł się równać z rozmiarami, jakie osiągnął po przyjeździe do Mürren.

Widzicie, tak to już jest z kamizelką kuloodporną LifeTec. To wspaniały produkt, na który można liczyć w kwestii utrzymania człowieka przy życiu. Problem w tym, że niekorzystnie wpływa na sylwetkę. Noszona pod kombinezonem narciarskim sprawia, że gruby człowiek wygląda bardzo grubo, a ktoś taki, jak Dirk, przybiera rozmiary balonu zaporowego.

Nie miałem pojęcia, jaką umowę zawarto z Dirkiem. A niewykluczone, że z samym rządem Holandii, jeżeli już — o tym mowa. Z pewnością nie zamierzali się wysilać, żeby mi o tym powiedzieć. Może zbliżał się termin jego urlopu naukowego, emerytury albo i tak mieli go wylać z pracy — a może przyłapali go w łóżku z tuzinem dziesięcioletnich dziewczynek. A może po prostu dali mu dużą sumę. Jak mniemam, to czasami działa na ludzi.

Jakkolwiek to załatwili, Dirk musiał się przyczaić na kilka miesięcy dla swojego, jak również mojego, dobra. Gdyby tydzień później pojawił się na międzynarodowej konferencji, zgłaszając potrzebę uelastycznienia kursów walutowych państw Europy Północnej, wyglądałoby to wyjątkowo dziwnie i zrodziło szereg pytań. Nawet CNN mogłoby zainteresować się tą sprawą.

Dirk wyszedł bez pożegnania. Siwowłosa kobieta przecisnęła go przez drzwi, po czym holenderski minister i Bardzo Niski Mężczyzna zniknęli w mroku.

— Jak się pan czuje, sir?

Tym razem to ja siedziałem na krześle, a Solomon, odebrawszy ode mnie meldunek, krążył powoli dookoła, badając moje morale, charakter i stopień upicia. Przyciskał palec do ust i udawał, że na mnie nie patrzy.

— Dziękuję, zupełnie dobrze, Dawidzie. A ty?

— Powiedziałbym panu, że czuję ulgę. Tak. Zdecydowanie czuję ulgę.

Zaległa cisza. Zdecydowanie więcej myślał, niż mówił.

— A tak przy okazji — odezwał się w końcu — chciałbym pogratulować panu wyśmienitego strzału, sir. Moi amerykańscy koledzy prosili, aby to panu przekazać.

Solomon uśmiechnął się do mnie nieco słabowicie, zupełnie jakby dotarł do dna Pudełka Z Miłymi Rzeczami Do Powiedzenia i dopiero miał otworzyć kolejne.

— No cóż, ogromnie się cieszę, że sprawiłem im radość — powiedziałem. — Co teraz?

Zapaliłem papierosa i próbowałem puszczać kółka z dymu, ale krążący dookoła Solomon wprowadzał zakłócenia w otaczającym mnie powietrzu. Przez chwilę śledziłem wzrokiem dym oddalający się w postaci nieregularnej i zniekształconej smugi, ale ostatecznie uświadomiłem sobie, że Solomon nie odpowiedział na moje pytanie.

— Dawidzie?

— No wiem, wiem, panie — odezwał się po krótkiej pauzie. — Co teraz? To z pewnością inteligentne, sensowne pytanie, które zasługuje na możliwie najpełniejszą odpowiedź.

Zdecydowanie coś było nie tak. Solomon normalnie nie mówi w ten sposób. Ja tak mówię, kiedy jestem pijany, ale Solomon nigdy.

— No więc? — powiedziałem. — Zamykamy sprawę? Robota wykonana, czarne charaktery złapane na gorącym uczynku, ciasteczka i tytuły szlacheckie dla wszystkich?

Przystanął gdzieś za moim prawym ramieniem.

— Sprawy potoczyły się w nieco dziwnym kierunku, panie.

Obróciłem się i spojrzałem na niego. Usiłowałem się uśmiechnąć. Nie odwzajemnił uśmiechu.

— Jakiego zatem przymiotnika należałoby według ciebie użyć do opisania kierunku, w jakim potoczyły się owe sprawy? No bo jeśli próba trafienia kogoś w środek kamizelki kuloodpornej nie jest czymś dziwnym…

Nie słuchał mnie. To również było do niego niepodobne.

— Chcą, abyś ciągnął to dalej — powiedział.

Oczywiście, że chcieli. Wiedziałem o tym. Operacja nigdy nie miała na celu złapania terrorystów. Chcieli, abym kontynuował, chcieli, abyśmy nie ustawali w działaniach, aż powstanie grunt do urządzania pokazu na dużą skalę. CNN na miejscu, kamery rejestrują wszystko na żywo, a nie pojawiają się cztery godziny po zdarzeniu.

— Panie — odezwał się po chwili Solomon — muszę cię o coś zapytać i potrzebuję szczerej odpowiedzi.

Nie zabrzmiało to przyjemnie. Wszystko było nie tak. Jak czerwone wino do ryby. Jak mężczyzna w smokingu i brązowych butach. Słowa Solomona zabrzmiały również nieprzyjemnie, jak nieprzyjemna była cała sytuacja.

— No, dawaj — mruknąłem.

Naprawdę wyglądał na zaniepokojonego.

— Odpowiesz szczerze? Muszę to wiedzieć, zanim zadam pytanie.

— Nie mogę ci tego obiecać, Dawidzie — zaśmiałem się, mając nadzieję, że opuści ramiona, odpręży się i przestanie budzić moje przerażenie. — Jeżeli zapytasz, czy pachnie ci brzydko z ust, odpowiem szczerze. Jeżeli zapytasz… sam nie wiem, praktycznie o cokolwiek innego, to owszem, prawdopodobnie skłamię.

Nie wyglądał na specjalnie usatysfakcjonowanego. Oczywiście nie miał specjalnego powodu, aby czuć się usatysfakcjonowany, ale co innego mogłem mu powiedzieć?

Odkaszlnął powoli i z rozmysłem, jakby istniała możliwość, że w najbliższym czasie nie będzie mógł ponownie tego zrobić.

— Jakie dokładnie stosunki łączą cię z Sarą Woolf?

To pytanie naprawdę mnie zdeprymowało. Zupełnie nie mogłem się w tym połapać. Obserwowałem zatem, jak Solomon spaceruje powoli tam i z powrotem z zasznurowanymi wargami i marsową miną, zupełnie jak ktoś, kto stara się poruszyć temat masturbacji z nastoletnim synem. Nie żebym kiedykolwiek uczestniczył w takiej rozmowie, wyobrażam sobie jednak, że łączy się ona z oblewaniem się rumieńcami, wierceniem się na krześle oraz odkrywaniem mikroskopijnych drobinek kurzu na rękawach marynarki, które nagle wymagają wielkiej uwagi.

— Dlaczego pytasz, Dawidzie?

— Proszę, panie. Po prostu… — widziałem, że Solomon ma nie najlepszy dzień. Wziął głęboki oddech. — Po prostu odpowiedz. Proszę.

Przyglądałem mu się przez chwilę, zagniewany a jednocześnie pełen współczucia.

— Chciałeś jeszcze dodać: „Ze względu na starą przyjaźń”?

— Ze względu na cokolwiek — odparł — co sprawi, że udzielisz mi odpowiedzi, panie. Starą przyjaźń, nową przyjaźń, po prostu odpowiedz.

Zapaliłem kolejnego papierosa i przyjrzałem się własnym dłoniom, starając się, jak to robiłem wielokrotnie w przeszłości, odpowiedzieć sobie na pytanie w myślach, zanim odpowiem na nie głośno.

Sara Woolf. Szare oczy ze smugą zieleni. Ładne ścięgna. Tak, pamiętam ją.

Co do niej czułem? Miłość? Nie mogłem udzielić takiej odpowiedzi, prawda? Po prostu nie znam wystarczająco dobrze stanu, który można określić jako „bycie zakochanym”. Miłość to słowo. Dźwięk. Jego związek z określonym uczuciem jest arbitralny, niewymierny i w ostatecznym rozrachunku niezrozumiały. Nie, jeżeli nie macie nic przeciwko, wrócę do tego później.

A co ze współczuciem? Współczuję Sarze Woolf, ponieważ… ponieważ co? Straciła brata, potem ojca, a teraz została zamknięta w mrocznej wieży, pod którą sir Roland szarpie się ze składaną drabiną? Przypuszczam, że mógłbym jej współczuć z tego powodu, że to mnie przypadła rola jej wybawcy.

Przyjaźń? Na litość boską, ledwie znam tę kobietę.

A więc, co to w takim razie było?

— Kocham ją — usłyszałem czyjeś słowa i natychmiast zdałem sobie sprawę, że to ja je wypowiedziałem.

Solomon przymknął na sekundę oczy, jakbym ponownie udzielił złej odpowiedzi, po czym powoli, z ociąganiem podszedł do stołu przy ścianie, z którego podniósł małe plastikowe pudełko. Ważył je przez chwilę w dłoni jakby rozważał, czy dać je mnie, czy wyrzucić przez drzwi w śnieg. Nagle zaczął przetrząsać kieszenie. Czegokolwiek szukał, znajdowało się w ostatniej kieszeni, jaką sprawdził, a kiedy pomyślałem, że miło jest zobaczyć, jak przytrafia się to dla odmiany komuś innemu, wyciągnął z niej małą latarkę w kształcie długopisu. Podał mi ją wraz z pudełkiem, po czym się oddalił, zostawiając mnie samego.

Cóż mi pozostawało — otworzyłem pudełko. Oczywiście, że otworzyłem. Tak właśnie należy postąpić, kiedy ktoś daje ci zamknięte pudełko. Otwiera się je. Podniosłem żółte plastikowe wieczko i z miejsca zrzedła mi mina.

W pudełku znajdowały się slajdy i wiedziałem, po prostu wiedziałem, że mi się nie spodobają.

Wyciągnąłem pierwszy i przytrzymałem go przed latarką.

Sara Woolf. Bez dwóch zdań.

Słoneczny dzień, czarna suknia, Sara wysiada z londyńskiej taksówki. Dobrze. W porządku. Nie ma w tym nic złego. Uśmiecha się — szeroki, radosny uśmiech — ale tego nikt nie zakazuje. Wszystko w porządku. Nie spodziewałem się, że szlocha w poduszkę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Okay. Następny slajd.

Płaci taksówkarzowi. Znowu nie ma w tym nic złego. Na zakończenie kursu taksówką płaci się kierowcy. Takie życie. Zdjęcie zostało zrobione obiektywem o dużej ogniskowej, co najmniej 135, prawdopodobnie więcej. Krótki czas między zdarzeniami oznaczał, że aparat wyposażono w specjalny silnik umożliwiający wykonanie wielu zdjęć w krótkim czasie. Dlaczego ktokolwiek miałby zadawać sobie trud, żeby zrobić…

Teraz idzie w stronę krawężnika. Śmieje się. Taksówkarz patrzy na jej tyłek; też bym to zrobił na jego miejscu. Ona przyglądała się tyłowi jego głowy, on przyglądał się jej tyłkowi. Uczciwa wymiana. No, może nie do końca uczciwa, ale kto mówił, że żyjemy w doskonałym świecie.

Zerknąłem na plecy Solomona. Stał z opuszczoną Kłową.

Następne zdjęcie, proszę.

Ramię mężczyzny. Tak naprawdę ramię i bark w ciemnoszarym garniturze. Sięgające w kierunku jej talii, podczas gdy ona odchyla głowę gotowa do pocałunku. Jeszcze bardziej roześmiana. I znów, czym tu się martwić? Nie jesteśmy purytanami. Kobieta może pójść sobie z kimś na lunch, może zachowywać się uprzejmie, ucieszyć się na jego widok — nie musimy z tego powodu wzywać policji, do ciężkiej cholery.

Teraz się obejmują. Ona stoi bokiem do aparatu, więc twarz jest słabo wyraźna, ale nie ulega wątpliwości, że się ściskają. Stosowny, pełny uścisk. A więc on prawdopodobnie nie jest dyrektorem jej banku. No i co z tego?

Kolejne zdjęcie jest niemal identyczne, ale zaczynają się na nim obracać. Jego głowa oddala się od jej szyi.

Teraz idą w naszą stronę, nadal się obejmują. Nie widzę jego twarzy, ponieważ blisko aparatu przechodzi przechodzień i zamazuje obraz. Ale jej twarz. Co się na niej maluje? Szczęście? Rozkosz? Radość? Zachwyt? A może tylko uprzejmość. Następny i ostatni slajd.

Coś podobnego, pomyślałem sobie. Ale numer.

— Coś podobnego — powiedziałem na głos. — Ale numer.

Solomon się nie odwrócił.

Mężczyzna i kobieta idą w naszą stronę i znam ich oboje. Przed chwilą przyznałem się do tego, że kocham tę kobietę, choć teraz nie jestem pewien, czy to rzeczywiście prawda, z każdą sekundą jestem tego coraz mniej pewien, tymczasem ten mężczyzna… no właśnie.

Wysoki. Przystojny w ten ogorzały sposób. Ma na sobie drogi garnitur. Też się śmieje. Oboje się śmieją. Uśmiechy — na dużą skalę. Tak bardzo się uśmiechają, że wygląda, jakby miały im zaraz odpaść czubki głów.

Oczywiście chciałbym wiedzieć, z jakiego, kurwa, powodu są tacy uchachani. Jeżeli któreś z nich opowiedziało żart, chciałbym go usłyszeć — samemu ocenić, czy jest wart rozerwania sobie trzustki i czy to jest żart z rodzaju tych, po których człowiek ma ochotę chwycić osobę stojącą w pobliżu i ją uścisnąć tak. Albo uścisnąć ją owak.

Oczywiście nie znam tego żartu, jestem tylko pewien że mnie by nie rozśmieszył. Niesamowicie pewien.

Mężczyzna na zdjęciu obejmujący moją ukochaną z mrocznej wieży, rozbawiający ją — napełniający ją śmiechem, napełniający ją radością i z tego, co widzę, napełniający ją także kawałkami siebie — to Russell R Barnes.

Zrobimy sobie teraz małą przerwę. Dołączcie do nas po tym, jak rzucę przez pokój pudełkiem ze slajdami.

Rozdział 20

Życie składa się ze szlochów,
pociągania nosem i uśmiechów
z przewagą pociągania nosem.

O. Henry

Opowiedziałem Solomonowi o wszystkim. Musiałem.

Widzicie, Solomon to mądry człowiek, jeden z najmądrzejszych, jakiego kiedykolwiek poznałem, i głupio byłoby nie skorzystać z jego intelektu i na własną rękę szukać nieporadnie wyjścia z sytuacji. Dopóki nie zobaczyłem tych zdjęć, byłem praktycznie zdany sam na siebie, samotnie żłobiłem pługiem koleinę swojego losu, nadszedł jednak czas, aby przyznać, że pług zaczął telepać się na ostrzejszych skrętach i wjechał w boczną ścianę stodoły.

Skończyłem mówić o czwartej nad ranem. Dużo wcześniej Solomon otworzył plecak i wyjął z niego rzeczy, których w jego świecie najwyraźniej nigdy nie brakuje Solomonom. Mieliśmy termos gorącej herbaty, dwa plastikowe kubki; po jednej pomarańczy i nóż do ich obrania; oraz ćwierćkilogramową czekoladę mleczną Cadbury's.

Jedliśmy, piliśmy, paliliśmy i z dezaprobatą wyrażaliśmy się o paleniu, a ja przedstawiałem opowieść o Projekcie Absolwent od początku do środka. Wyjaśniłem, że nie znajdowałem się w miejscu, w którym się znajdowałem, robiąc to, co robiłem, dla dobra demokracji; że nie chroniłem ludzi śpiących w swoich łóżkach ani nic przyczyniałem się do zwiększenia wolności i szczęśliwości na świecie; zajmowałem się jedynie — i to od samego początku — sprzedażą broni.

Co znaczyło, że Solomon również ją sprzedawał. Ja robiłem za przedstawiciela handlowego, a Solomon lokował się gdzieś w dziale marketingu. Wiedziałem, że niespecjalnie mu się to spodoba.

Solomon słuchał, kiwał głową i zadawał odpowiednie pytania w odpowiedniej kolejności i w odpowiednim czasie. Nie potrafiłem odgadnąć, czy mi uwierzył, ale ostatecznie nigdy mi się ta sztuka nie udała z Solomonem i prawdopodobnie nigdy nie uda.

Kiedy skończyłem, rozparłem się na krześle i zacząłem bawić się cząstkami czekolady, zastanawiając się, czy przywiezienie czekolady Cadbury's do Szwajcarii przypomina wiezienie drzewa do lasu; uznałem, że nie. Szwajcarska czekolada radykalnie straciła na jakości od czasów mojego dzieciństwa i obecnie nadaje się wyłącznie na prezent dla cioci. W tym samym czasie czekolada Cadbury's mozolnie czyniła postępy, stawała się lepsza i tańsza niż jakakolwiek inna czekolada na świecie. Tak przynajmniej uważam.

Diabelnie ciekawa opowieść, panie, jeżeli mogę się tak wyrazić.

Solomon stał, wpatrując się w ścianę. Gdyby znajdowało się tam okno, prawdopodobnie patrzyłby się przez okno, ale się nie znajdowało.

— Ano — zgodziłem się.

Wróciliśmy do zdjęć i zaczęliśmy się zastanawiać nad ich sensem. Przypuszczaliśmy i zakładaliśmy; byćmożeliśmy, acojeżeliśmy i chybażeliśmy; aż wreszcie, kiedy pierwsze promienie słońca zaczęły połyskiwać na śniegu i wlewać się do środka przez okiennice i szparę pod — drzwiami, uznaliśmy, że przynajmniej udało nam się rozpatrzyć sprawę ze wszystkich punktów widzenia.

Istniały trzy możliwe wyjaśnienia.

Całkiem sporo podwyjaśnień, rzecz jasna, ale na tym etapie woleliśmy nakreślić obraz sytuacji szerokimi pociągnięciami pędzla, dlatego zagarnęliśmy podwyjaśnienia na trzy główne stosy, które przedstawiały się następująco: on wciskał kit jej; ona wciskała kit jemu; żadne z nich nie wciskało kitu drugiemu, tylko po prostu się w sobie zakochali — dwoje Amerykanów spędzających ze sobą długie popołudnia w obcym mieście.

— Jeżeli ona wciska kit jemu — zacząłem po raz mniej więcej setny — jaki ma w tym cel? Co zamierza w ten sposób uzyskać?

Solomon pokiwał głową, zacisnął powieki i szybkim ruchem dłoni przetarł twarz.

— Chciała go skłonić do jakichś wyznań po odbyciu stosunku seksualnego? — wzdrygnął się, słysząc własne słowa. — Nagrywa je, filmuje czy coś w tym stylu i wysyła do „Washington Post”?

Nie bardzo mi się to podobało, jemu zresztą też.

— Powiedziałbym, że to niezbyt przekonujące.

Solomon ponownie pokiwał głową. Wciąż zgadzał się — ze mną częściej, niż na to zasługiwałem, prawdopodobnie z powodu ulgi, jaką odczuwał, widząc, że mój świat nie rozsypał się jak domek z kart — nie siedziałem na podłodze, zastanawiając się, co się stało z królem pik albo dziewiątką karo — i chciał z powrotem wzbudzić we mnie optymizm i zachęcić do racjonalnego myślenia.

— A więc to on wciska kit jej? — powiedział, przekrzywiając głowę, unosząc brwi, prowadząc mnie za rękę niczym pełen subtelności pies pasterski.

— No może — zastanawiałem się. — Uległy jeniec sprawia mniej kłopotów niż krnąbrny. A może naopowiadał — jej niestworzonych historii, zapewnił, że sytuacja jest pod kontrolą. „Po mojej interwencji sprawą zajął się sam prezydent”, coś w tym stylu.

To również nie brzmiało najlepiej.

W ten sposób została nam ewentualność numer trzy.

Z jakiego powodu kobieta taka, jak Sara Woolf, chciałaby związać się z mężczyzną takim, jak Russell P Barnes? Dlaczego miałaby z nim spacerować, śmiać się i robić najlepszy użytek z wszystkich czterech pośladków, jakimi razem dysponowali? A nie miałem większych wątpliwości, że to właśnie robili.

No, dobrze, był przystojny. Wysportowany. W głupi sposób inteligentny. Miał władzę. Dobrze się ubierał. Ale pomijając to, co jej się w nim podobało? Na litość boską, miał wystarczająco wiele lat, aby być skorumpowanym przedstawicielem jej rządu.

Wlokąc się z powrotem do hotelu, rozmyślałem nad seksualnymi urokami Russella R Barnesa. Świt zdążył już na dobre zagościć w alpejskiej stacji zimowej, a śnieg zaczął połyskiwać elektryzującą, świeżą bielą. Wchodził mi pod nogawki, skrzypiał pod butami, a ten leżący tuż przede mną wydawał się mówić: „Nie wchodź na mnie, proszę, nie wchodź… ojej”.

Russell Półdupek Barnes.

Dotarłem do hotelu i na palcach przeszedłem korytarzem do pokoju. Otworzyłem drzwi, wślizgnąłem się do środka i zastygłem w bezruchu z do połowy zdjętą wiatrówką. Po wędrówce przez śnieg, podczas której otaczało mnie jedynie alpejskie powietrze, wyczuwałem wszystkie niuanse zapachów wewnątrz budynku — zwietrzałe piwo z baru, szampon na dywanie, chlor z basenu w piwnicy, krem przeciwsłoneczny praktycznie ze wszystkich stron — a teraz dołączył do nich nowy zapach. Zapach czegoś, co z pewnością nie powinno się znajdować w moim pokoju.

Nie powinno się tam znajdować, ponieważ zapłaciłem za jedynkę, a szwajcarskie hotele słyną z rygorystycznego podejścia do tych spraw.

Latifa leżała wyciągnięta na łóżku, pogrążona we śnie, z kołdrą owiniętą wokół nagiego ciała. Wyglądała jak pastisz Rubensa.

— Gdzie ty się, kurwa, podziewałeś?

Siedziała na łóżku z kołdrą podwiniętą pod brodę, tymczasem ja ściągałem buty na drugim końcu łóżka.

— Poszedłem na spacer — wyjaśniłem.

— Gdzie na spacer? — warknęła, wciąż w nieładzie, zła, że widzę ją w takim stanie. — Jest pierdolony śnieg. Kto chodzi na spacer w pierdolonym śniegu? Co tam robiłeś?

Zrzuciłem drugi but i powoli obróciłem się w jej stronę.

— Latifa, zastrzeliłem dziś człowieka — jako Ricky wymawiałem jej imię Laddifa. — Pociągnąłem za spust i zastrzeliłem człowieka.

Odwróciłem się i wlepiłem wzrok w podłogę; żołnierz-poeta, zniesmaczony okrucieństwem bitwy.

Kołdra rozluźniła się pode mną. Odrobinę. Przyglądała mi się przez jakiś czas.

— Spacerowałeś przez całą noc?

Westchnąłem.

— Spacerowałem. Siedziałem. Myślałem. Sama wiesz, ludzkie życie…

Ricky w moim wykonaniu był człowiekiem nie do końca swobodnie radzącym sobie z konwersacją, dlatego musiało minąć trochę czasu, zanim udzielił tej odpowiedzi. Pozwoliliśmy, aby refleksja o ludzkim życiu unosiła się przez chwilę w powietrzu.

— Wielu ludzi umiera, Rick — stwierdziła. — Śmierć czai się wszędzie. Wszędzie zdarzają się morderstwa.

Kołdra rozluźniła się jeszcze bardziej i zobaczyłem, że Latifa położyła delikatnie rękę na brzegu łóżka tuż obok mojej.

Dlaczego każda napotkana osoba częstowała mnie tym argumentem? Wszyscy tak robią, więc postąpiłbyś bardzo nienowocześnie, nie przyłączając się do nas. Nagle naszła mnie ochota, żeby uderzyć ją w twarz i powiedzieć, kim jestem i co naprawdę sądzę o całej sprawie. Że zamordowanie Dirka, zamordowanie kogokolwiek, nie zmieni niczego poza pieprzonym ego Francisca, które i tak było już na tyle rozdęte, że mogło pomieścić dwukrotną liczbę ubogich tego świata oraz kilka milionów burżujów w oddzielnym pokoju.

Na szczęście jestem zimnokrwistym zawodowcem, więc tylko przytaknąłem i zwiesiłem głowę, powzdychałem jeszcze trochę i przyglądałem się, jak jej dłoń pełznie w stronę mojej.

— To dobry znak, że nie czujesz się z tym dobrze — powiedziała po chwili namysłu. Oczywiście nie myślała za wiele, ale jednak. — Gdybyś nie czuł nic, oznaczałoby to, że nie ma w tobie żadnej miłości, żadnej namiętności. A bez namiętności jesteśmy nikim.

Z nią też niespecjalnie kimś jesteśmy, pomyślałem i zacząłem zdejmować koszulę.

Trochę się pozmieniało, widzicie. W mojej głowie.

Ostatecznie szalę przeważyły zdjęcia — uświadomiły mi, że od dłuższego czasu błąkałem się w świecie cudzych sporów. Teraz doszedłem do punktu, w którym przestałem się czymkolwiek przejmować. Przestałem się przejmować Morderstone'em i helikopterami; Sarą Woolf i Barnesem; ONealem i Solomonem czy Franciskiem i Mieczem pieprzonej Sprawiedliwości. Nie zależało mi, kto wygra w tym sporze albo kto wygra w tej wojnie.

A w szczególności przestałem się przejmować sobą.

Palce Latify musnęły tył mojej głowy.

Jeżeli chodzi o seks, wydaje mi się, że mężczyźni znajdują się między młotem a miękkim, zwiotczałym, usprawiedliwiającym się kowadłem.

Mechanizmy rządzące seksualnością obu płci zwyczajnie do siebie nie pasują — tak wygląda przerażająca prawda. Jeden z nich to mały samochód nadający się do robienia zakupów, szybkich wypadów na miasto, niezwykle łatwy do parkowania; drugi to samochód kombi, zaprojektowany do długich podróży z dużym ładunkiem — ogólnie rzecz biorąc, większy, bardziej skomplikowany i trudniejszy w utrzymaniu. Nie kupuje się fiata pandy do przewożenia antyków z Bristolu do Norwich, podobnie jak nie kupuje się volva w żadnym innym celu. Po prostu różnią się od siebie, to wszystko.

Nie mamy odwagi się z tym pogodzić — ponieważ jednakowość stała się obowiązującą religią, a heretyków tępi się teraz równie mocno jak dawniej — ja jednak zamierzam się z tym pogodzić, ponieważ zawsze mi się wydawało, że pokora wobec faktów to jedyna rzecz, która pozwala przetrwać racjonalnemu człowiekowi. Z pokorą podchodź do faktów, zuchwale do opinii, jak powiedział kiedyś George Bernard Shaw.

A tak naprawdę nie powiedział. Chciałem tylko podeprzeć swoją opinię jakimś autorytetem, ponieważ wiem, że wam się ona nie spodoba.

Jeżeli mężczyzna poddaje się urokowi erotycznej chwili… No cóż, to właściwie wszystko. Chwila. Spazm. Ulotny moment. Z drugiej strony, jeżeli się powstrzymuje, starając się przypomnieć sobie jak najwięcej nazw z katalogu farb Dulux albo wymyślając jakiś sposób na odroczenie służby wojskowej, oskarża się go o techniczną oziębłość. Tak czy owak, współczesny heteroseksualny mężczyzna musi się piekielnie namęczyć, aby po stosunku seksualnym doczekać się jakichkolwiek wyrazów uznania.

Zgoda, samo uznanie nie jest oczywiście celem tego rodzaju aktywności. Niemniej jednak łatwo tak mówić — komuś, kto się już z tym uznaniem spotyka. A w dzisiejszych czasach mężczyźni po prostu mają z tym wielki problem. Na seksualnej arenie mężczyzna podlega ocenie według kobiecych standardów. Możecie sobie prychać, cmokać z niezadowoleniem i wciągać powietrze, jak tylko chcecie najgłośniej, ale to prawda. (Tak, oczywiście mężczyźni oceniają kobiety w innych dziedzinach — traktują je protekcjonalnie, tyranizują je, wykluczają, uciskają i sprawiają, że czują się nieszczęśliwe — ale w sprawie palenia się ze wstydu skład sędziowski ustalają kobiety. To fiat panda ma udawać volvo, a nie na odwrót. ) Nie spotyka się mężczyzn krytykujących kobiety za to, że potrzebują piętnastu minut, żeby osiągnąć orgazm; a jeżeli spotykacie takich mężczyzn, to nie słyszycie w ich wypowiedzi zawoalowanego zarzutu słabości, arogancji lub egocentryzmu. Taki mężczyzna najczęściej po prostu zwiesi głowę i powie, że jej ciało jest tak a nie inaczej skonstruowane, tego właśnie ode mnie oczekiwała, a ja nie sprostałem zadaniu. Dałem dupy. Zaraz sobie pójdę, znajdę tylko drugą skarpetkę.

Bądźmy szczerzy — to niesprawiedliwość granicząca ze śmiesznością. Na tej samej zasadzie śmieszne byłoby stwierdzenie, że fiat panda to gówniany samochód tylko dlatego, że z tyłu nie mieści się w nim szafa. Można by go nazwać gównianym z tysiąca innych powodów — psuje się, zużywa mnóstwo oleju albo ma żółtozieloną karoserię ze słowem „turbo” napisanym patetycznie na tylnej szybie — ale nie jest gówniany z powodu tej jednej cechy, dla której został specjalnie zaprojektowany: niewielkich rozmiarów. Podobnie trudno nazwać volvo gównianym samochodem tylko dlatego, że nie wciśnie się między barierki na parkingu pod Safeways, pozwalając właścicielowi uniknąć płacenia za postój.

Jeżeli chcecie, możecie mnie przywiązać do pala, obłożyć chrustem i podpalić, ale twierdzę, że te dwie maszyny — wyraźnie różnią się od siebie i tyle. Zaprojektowano je do różnych zadań, różnych prędkości, różnych typów dróg. Różnią się od siebie. Nie są takie same. Są do siebie niepodobne.

W porządku, wreszcie to wyrzuciłem z siebie. I nie czuję się dzięki temu ani trochę lepiej.

Uprawialiśmy z Latifą seks dwukrotnie przed śniadaniem i raz po. Do późnego ranka zdążyłem dojść do umbry palonej, która znajdowała się na pozycji trzydzieści jeden. To chyba mój rekord.

— Mogę cię o coś zapytać, Cisco? — odezwałem się.

— Jasne, Rick. Wal śmiało.

Zerknął na mnie i zapalił papierosa.

Zastanawiałem się przez długą, ciągnącą się, minnesotańską chwilę.

— Kto za to wszystko płaci?

Zanim odpowiedział, przejechaliśmy jakieś dwa kilometry.

Siedzieliśmy w alfie romeo należącej do Francisca, tylko we dwóch, pokonując stopniowo Autoroute de Soleil z Marsylii do Paryża. Czułem, że jeżeli jeszcze raz puści kasetę z Born In The USA, prawdopodobnie dostanę krwotoku z nosa.

Upłynęły trzy dni od zabójstwa Dirka Van Der Hoewe, a Miecz Sprawiedliwości czuł się niezwyciężony, ponieważ gazety zajęły się innymi sprawami, a policjanci drapali się po skomputeryzowanych, gromadzących dane wywiadowcze głowach z braku jakichkolwiek dobrych tropów.

— Kto za to wszystko płaci? — powtórzył w końcu Francisco, bębniąc palcami po kierownicy.

— No.

Autostrada buczała dookoła.

— Dlaczego pytasz?

Wzruszyłem ramionami.

— Po prostu… no wiesz… tak się zastanawiam.

Zaśmiał się niczym szalony rockandrollowiec.

— Ricky, przyjacielu, lepiej się nie zastanawiaj. Zajmij się działaniem. Jesteś dobry w działaniu. Trzymaj się tego.

Też się zaśmiałem, ponieważ Francisco uważał, że właśnie takimi słowami poprawi mi humor. Gdyby był piętnaście centymetrów wyższy, zmierzwiłby mi włosy niczym wielkoduszny starszy brat.

— No wiem. Tak się jednak zastanawiałem…

Przerwałem. Na trzydzieści sekund obaj wyprostowaliśmy się na siedzeniach, kiedy mijał nas ciemnoniebieski peugeot Gendarrne. Francisco zmniejszył odrobinę prędkość i go przepuścił.

— Tak się zastanawiałem — podjąłem — że jak na przykład płaciłem czekiem w hotelu… i pomyślałem, że to kupa pieniędzy… no wiesz… nasza szóstka… hotele i w ogóle… bilety lotnicze… kupa pieniędzy. I zacząłem się zastanawiać… skąd się one biorą? No bo przecież ktoś musi za to płacić, co nie?

Francisco pokiwał mądrze głową, jakby starał się pomóc mi w rozwiązaniu skomplikowanego problemu z dziewczyną.

— Jasne, Ricky. Ktoś za to płaci. Przez cały czas ktoś musi płacić.

— No właśnie. Tak sobie właśnie pomyślałem. Ktoś musi za to płacić. No więc zastanawiałem się właśnie… no wiesz… kto to jest?

Przez chwilę patrzył przed siebie, po czym powoli odwrócił się i obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem. Tak przeciągłym, że musiałem nieustannie zerkać na drogę przed nami, sprawdzając, czy nie zbliżamy się do konwoju skaczących z pasa na pas tirów.

Między tymi spojrzeniami, wpatrywałem się w niego najbardziej niewinnym wzrokiem głupka, na jaki tylko — mnie było stać. Starałem się w ten sposób powiedzieć, te Ricky nie jest niebezpieczny. Ricky to szczery żołnierz. Ricky to prosty człowiek, który po prostu chce się dowiedzieć, kto od kogo dostaje wypłatę. Ricky nie jest nigdy nie był i nie będzie — zagrożeniem.

Zachichotałem nerwowo.

— Może powinieneś patrzeć się na drogę — mruknąłem. — To znaczy… no wiesz.

Francisco przygryzł wargę, po czym niespodziewanie się zaśmiał i z powrotem odwrócił się przodem do kierunku jazdy.

— Pamiętasz Grega? — odezwał się radosnym, melodyjnym głosem.

Zmarszczyłem brwi, ponieważ poza sprawami, które zdarzyły się w trakcie kilku ostatnich godzin, Ricky nie był pewien, czy cokolwiek dobrze pamięta.

— Greg — powtórzył. — W porsche. Z cygarami. Zrobił ci zdjęcie do paszportu.

Odczekałem chwilę, po czym energicznie pokiwałem głową.

— No jasne, pamiętam Grega. Jeździł porsche.

Francisco uśmiechnął się. Może pomyślał, że nie ma — znaczenia, co mi powie, bo i tak wszystko zapomnę, zanim dojedziemy do Paryża.

— To właśnie on. Bo widzisz, Greg to przebiegły gość.

— Tak? — zdziwiłem się, jakbym pierwszy raz słyszał to określenie.

— No pewnie — powiedział Francisco. — Naprawdę przebiegły. Przebiegły gość z dużą ilością pieniędzy. Przebiegły gość z dużą ilością różnych rzeczy.

Przez chwilę zastanawiałem się nad jego słowami.

— A mnie się wydawało, że to dupek — stwierdziłem.

Francisco zerknął na mnie zaskoczony i zaraz potem — wybuchnął salwami radosnego śmiechu, raz za razem uderzając pięścią w kierownicę.

— Jasne, że to dupek — wykrzyknął. — Pieprzony dupek, tak właśnie.

Śmiałem się razem z nim, promieniejąc z dumy, że udało mi się rozbawić mistrza. W końcu się uspokoiliśmy, a Francisco nachylił się do magnetofonu i wyłączył Bruce'a Springsteena. O mało go nie ucałowałem.

— Greg współpracuje z jeszcze jednym gościem — powiedział Francisco, niespodziewanie poważnym tonem. — W Zurychu. Zajmują się finansami. Obracają pieniędzmi na duża skalę, robią interesy. Bardzo różne interesy. Rozumiesz?

Spojrzał na mnie, a ja posłusznie zmarszczyłem brwi, udając niezwykle skupionego. Wydawało mi się, że tego właśnie oczekiwał.

— W każdym razie do Grega trafiają te pieniądze. Dostaje polecenie, że ma zrobić z nimi to, zrobić tamto. Przetrzymać. Stracić. Cokolwiek.

— To znaczy, że mamy konto bankowe? — zapytałem, szczerząc zęby w uśmiechu.

Francisco również się uśmiechnął.

— Jasne, że mamy konto bakowe, Ricky. Mamy mnóstwo kont bankowych.

Potrząsnąłem głową ze zdumienia nad pomysłowością tego rozwiązania, po czym ponownie zmarszczyłem brwi.

— A więc Greg za nas płaci, zgadza się? Ale nie swoimi pieniędzmi?

— Nie, nie swoimi. Zajmuje się tym i bierze procent. Duży procent, jak sądzę, biorąc pod uwagę, że on jeździ porsche, a ja mam tylko pieprzona alfę. Ale pieniądze nie należą do niego.

— A więc do kogo? — zapytałem. Pewnie za szybko. — To znaczy do jednej osoby? Do kilku czy jak?

— Do jednej osoby — powiedział Francisco, po czym obrzucił mnie ostatnim, rozstrzygającym spojrzeniem, badając mnie, oceniając, próbując sobie przypomnieć — wszystkie momenty, kiedy go zirytowałem, i wszystkie momenty, kiedy był ze mnie zadowolony; rozważając, czy zasłużyłem na tę informację, której nie miałem prawa ani powodu usłyszeć. Pociągnął nosem, co robił zawsze, kiedy przygotowywał się do powiedzenia czegoś ważnego.

— Nie znam nazwiska — powiedział. — To znaczy prawdziwego. Tym niemniej używa pewnego nazwiska do załatwiania spraw finansowych. W bankach.

— Tak?

Starałem się, aby nie zauważył, że wstrzymuję oddech. Cisco droczył się ze mną, dla zabawy odwlekając odpowiedź.

— Tak? — powtórzyłem.

— Nazywa się Lucas — powiedział w końcu. — Michael Lucas.

Skinąłem głową.

— Fajnie.

Po chwili przyłożyłem głowę do szyby i udawałem, że śpię.

Coś się szykuje, myślałem, słuchając dudnienia kół na autostradzie wiodącej do Paryża, i Bóg jeden raczy wiedzieć co. Ktoś wciela w życie dziwną filozofię. Tyle tylko, że ja nie zdawałem sobie z tego wcześniej sprawy.

Zawsze przyjmowałem, że przykazanie „Nie zabijaj” znajduje się na szczycie listy. Jako to najważniejsze. Należało oczywiście wystrzegać się pożądliwego spoglądania na tyłki sąsiadek; podobnie cudzołóstwa, oddawania czci cudzym bogom, nie wolno też zapominać o czczeniu ojca swego i matki swojej.

Ale „Nie zabijaj” — to naprawdę prawdziwe Przykazanie. Takie, które wszyscy pamiętają, ponieważ wydaje się najsłuszniejsze, najsprawiedliwsze i najbardziej kategoryczne.

Wszyscy zapominają, że nie należy mówić fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu. W porównaniu z „Nie zabijaj” wydaje się to zupełnie błahe. Przypomina czepianie się. Jak mandat za nieprawidłowe parkowanie.

Kiedy jednak zostanie skierowane przeciwko tobie i kiedy instynktownie reagujesz na nie, na kilka sekund, zanim mózg ma w ogóle szansę przetrawić to, co usłyszał, zdajesz sobie sprawę, że życie, moralność, wartości nie funkcjonują tak, jak to sobie wyobrażałeś.

Morderstone strzelił Mike'owi Lucasowi w gardło i była to jedna z najbardziej niegodziwych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem, w życiu wypełnionym przecież obserwowaniem niegodziwych czynów. Ale kiedy Morderstone postanowił, dla wygody, rozrywki lub porządku administracyjnego, dać fałszywe świadectwo przeciwko człowiekowi, którego zabił — zabierając mu nie tylko fizyczne życie, ale również życie moralne; jego istnienie, pamięć, reputację; posługując się jego nazwiskiem, szargając je po to tylko, aby zatrzeć za sobą ślady — aby mógł zrzucić winę za to, co się miało zdarzyć, na dwudziestoośmioletniego pracownika CIA, któremu odrobinę pomieszało się w głowie, to właśnie w tym momencie z mojego punktu widzenia sprawy uległy zasadniczej zmianie.

W tym właśnie momencie naprawdę się wkurzyłem.

Rozdział 21

Chyba urwał mi się guzik od spodni.

Mick Jagger

Dostaliśmy od Francisca dziesięć dni urlopu na odpoczynek.

Bernhard powiedział, że spędzi je w Hamburgu i jego spojrzenie wskazywało, że mogło chodzić o seks. Cyrus pojechał do Evian Les Bains, ponieważ umierała jego matka — później okazało się, że umierała w Lizbonie, a Cyrus po prostu chciał znaleźć się jak najdalej od niej. Benjamin i Hugo polecieli do Hajfy żeby trochę ponurkować. Francisco zamierzał zostać w naszej siedzibie w Paryżu, odgrywając rolę samotnego dowódcy.

Ja zapowiedziałem, że jadę do Londynu. Latifa postanowiła zabrać się ze mną.

— Będziemy się zajebiście bawić w Londynie. Pokażę ci supermiejsca. Londyn to wspaniałe miasto — uśmiechnęła się do mnie promiennie i zatrzepotała rzęsami po całym pokoju.

— Spierdalaj — powiedziałem. — Jeszcze by tego brakowało, żebyś mi się cały czas pałętała pod nogami.

Przyznaję, że były to ostre słowa i naprawdę żałowałem, że musiałem tak to ująć. Niemniej jednak poruszanie się po Londynie z Latifą u boku, w sytuacji, gdy jakiś neptek mógł krzyknąć za mną na ulicy: „Thomas, kopę — lat! Kim jest ta sikoreczka?”, wiązało się z okropnym ryzykiem. Chciałem dysponować pełną swobodą ruchów, a zerwanie z Latifą wydawało się jedynym sposobem, aby ją sobie zapewnić.

Oczywiście mogłem wymyślić jakąś bajeczkę o konieczności odwiedzenia dziadków, siedmiorga dzieci lub doradcy w klinice chorób wenerycznych, ale ostatecznie uznałem zwykłe „spierdalaj” za najmniej skomplikowane.

Z Paryża poleciałem do Amsterdamu, posługując się paszportem Balfoura, następnie spędziłem godzinę, starając się zgubić Amerykanów, którzy mogliby nabrać ochoty do podążenia moim śladem. Nie żeby mieli ku temu jakiś szczególny powód. Zamach w Mürren przekonał większość z nich, że byłem zaufanym członkiem zespołu, poza tym Solomon zalecił, aby dali mi większą swobodę do czasu następnego kontaktu.

Mimo to chciałem, aby przez kilka następnych dni wszystkie pary brwi pozostały proste i nieuniesione, aby nikt nie powiedział: „No, no, a co to jest?”, przyglądając się czemuś, co robiłem, lub jakiemuś miejscu, do którego się udałem. Dlatego na lotnisku Schiphol kupiłem bilet do Oslo, wyrzuciłem go, następnie zaopatrzyłem się w nowy komplet ubrań i nową parę okularów przeciwsłonecznych, po czym udałem się z nimi do toalety. Po krótkim wahaniu wyłoniłem się z niej jako Thomas Lang, powszechnie znany jako kompletne zero.

Przyleciałem na Heathrow o szóstej wieczorem i zameldowałem się w hotelu Post House, który jest bardzo praktyczny, ponieważ znajduje się blisko lotniska; jest też strasznym miejscem, ponieważ znajduje się blisko lotniska.

Wziąłem długą kąpiel, zwaliłem się na łóżko z paczką papierosów oraz popielniczką i wykręciłem numer do Ronnie. Musiałem poprosić ją o przysługę — tego rodzaju — przysługę, do której trzeba najpierw drugą stronę urobić — więc przygotowałem się na długie posiedzenie.

Rozmawialiśmy długo, co sprawiło mi przyjemność; przyjemność w ogóle, ale szczególną przyjemność z tego powodu, że to Morderstone miał zapłacić za połączenie. Miał też zapłacić za szampana i stek, który zamówiłem u obsługi hotelowej, oraz lampę, którą rozbiłem, kiedy potknąłem się o krawędź łóżka. Widziałem oczywiście, że zarobienie takich pieniędzy prawdopodobnie zajmuje mu jedną setną sekundy, ale z drugiej strony, kiedy idzie się na wojnę, trzeba umieć żywić się tego rodzaju małymi zwycięstwami.

W oczekiwaniu na duże.

— Proszę spocząć, panie Collins.

Recepcjonistka przycisnęła guzik i powiedziała do nie — wiadomo kogo:

— Pan Collins do pana Barraclougha.

Oczywiście powiedziała to do kogoś. W gąszczu włosów miała ukryty maleńki mikrofon przyczepiony do słuchawek. Uświadomiłem sobie to jednak dopiero po pięciu minutach, podczas których poważnie zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do kogoś z informacją, że recepcjonistka ma zwidy.

— Przyjdzie za minutkę — rzuciła. Nie jestem pewien, czy do mnie, czy do mikrofonu.

Znajdowaliśmy się w biurach Smeetsa Velde Kerkpleina, który dzięki swojemu nazwisku miałby przynajmniej szansę zapisać na swoim koncie sporo punktów w scrabble. Występowałem jako Arthur Collins, malarz z Taunton.

Nie wiedziałem, czy Philip będzie pamiętał Arthura Collinsa, ale nie miało to większego znaczenia. Potrzebowałem jednak najmniejszego punktu zaczepienia, aby dostać się do jego biura na dwunastym piętrze, a Collins — wydawał się najlepszym pomysłem. W każdym razie czymś lepszym od Gościa, Który Spal Kiedyś Z Twoja Narzeczoną.

Wstałem i zacząłem powoli krążyć po pokoju, przekrzywiając głowę na bok tak, jak to czynią malarze, i przyglądając się wiszącym na ścianach dziełom sztuki korporacyjnej. W większości były to ogromne szaroturkusowe bohomazy z dziwnymi — naprawdę bardzo dziwnymi — smugami szkarłatu. Obrazy wyglądały, jakby zaprojektowano je w laboratorium (i prawdopodobnie tak było) do zmaksymalizowania poczucia pewności siebie i optymizmu u osób, które po raz pierwszy inwestowały pieniądze w SVK.

Na końcu korytarza otworzyły się gwałtowanie żółte dębowe drzwi i pojawiła się w nich głowa Philipa. Przyglądał mi się przez chwilę badawczo, wyszedł na zewnątrz i zaprosił gestem do środka.

— Arthur — odezwał się z lekkim wahaniem. — Co słychać?

Miał na sobie jasnożółte szelki.

Philip stał odwrócony do mnie tyłem i nalewał filiżankę kawy.

— Nie mam na imię Arthur — powiedziałem, sadowiąc się na krześle.

Rzucił mi szybkie spojrzenie przez ramię i natychmiast wrócił do przerwanej czynności.

— Cholera — rzucił i zaczął ssać mankiet od koszuli. Odwrócił się i krzyknął w kierunku otwartych drzwi. — Jane, kochana, przynieś nam ścierkę, jeżeli możesz.

Przyjrzał się uważnie rozlanej kawie, mleku i nasiąkniętym nimi herbatnikom, uznał jednak, że tak błahe zdarzenie nie może rozpraszać jego uwagi.

— Przepraszam — mruknął, wciąż liżąc koszulę — nie dosłyszałem.

Okrążył mnie wolnym krokiem, zmierzając do swojej świątyni za biurkiem. Kiedy tam dotarł, usiadł bardzo powoli. Albo miał hemoroidy, albo uznał, że mogę zrobić coś niebezpiecznego. Uśmiechnąłem się, aby wiedział, że ma hemoroidy.

— Nie mam na imię Arthur — powtórzyłem.

Zapadło milczenie i tysiąc odpowiedzi przebiegło mu — przez myśl, wirując przed oczami niczym w automacie do gry.

— Ach tak? — rzucił w końcu.

Dwie cytrynki i kiść czereśni. Zagraj jeszcze raz.

— Obawiam się, że Ronnie cię wtedy okłamała — wyjaśniłem przepraszającym tonem.

Odchylił się na krześle, a na jego twarzy wykwitł lekki, sympatyczny uśmiech z gatunku „Nic, co powiesz, nie zbije mnie z tropu”.

— Doprawdy?

Milczenie.

— Niegrzeczna dziewczynka.

— Nie zrobiła tego z poczucia winy. Musisz zrozumieć, że między nami nic nie było — odczekałem chwilę; mniej więcej tyle czasu, ile zajmuje powiedzenie „odczekałem chwilę”, po czym przeszedłem do puenty. — Przynajmniej wtedy.

Wzdrygnął się. W widoczny sposób.

Trudno, żeby wzdrygnął się w niewidoczny sposób, bo w takim wypadku bym tego nie zauważył. Rzecz w tym, że chodziło o potężne wzdrygnięcie się, niemal podskok. Na tyle duże, aby zainteresować trenera skoku wzwyż.

Spojrzał na swoje szelki i poskrobał paznokciem jedną z mosiężnych klamerek.

— Przynajmniej wtedy… Rozumiem — podniósł na mnie wzrok. — Przepraszam, ale zanim przejdziemy dalej, powinienem cię, jak sądzę, poprosić o podanie prawdziwego nazwiska. Jeżeli nie jesteś Arthurem Collinsem, to…

Ledwo wydusił z siebie te słowa, zrozpaczony i spanikowany, ale nie chciał tego po sobie pokazać. Przynajmniej nie w mojej obecności.

— Nazywam się Lang — powiedziałem. — Thomas Lang. Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, że zdaję sobie sprawę, jakim musi to być dla ciebie szokiem.

Powstrzymał ruchem ręki jakiekolwiek dalsze próby wyrażania skruchy, siedział nieruchomo przez chwilę, przygryzając knykieć i zastanawiając się, co powinien zrobić.

Pięć minut później nadal siedział w tej samej pozycji. Otworzyły się drzwi i stanęły w nich dziewczyna w prążkowanej bluzce, przypuszczalnie Jane, oraz Ronnie.

Obie kobiety zatrzymały się w progu, wodząc wzrokiem po pokoju. Philip i ja wstaliśmy i również powodziliśmy po nich wzrokiem. Gdybyście musieli wyreżyserować tę scenę, stanęlibyście przed nie lada problemem, gdzie umieścić kamerę. Ten żywy obraz trwał w najlepsze, wszyscy smażyliśmy się w społecznym piekle, aż wreszcie Ronnie przerwała milczenie.

— Kochanie!

Philip, biedny dureń, zrobił krok do przodu.

Ale Ronnie zmierzała ku mojej stronie biurka, Philip musiał więc przekształcić ten krok w nieokreślony gest w stronę Jane; widzisz, kawa się rozlała, herbatniki namokły, mam ogromną prośbę, czy byłabyś tak miła i…

Kiedy skończył i obrócił się w naszą stronę, Ronnie tuliła się już do mnie jak do ciepłego pieca. Odwzajemniłem uścisk, ponieważ sytuacja wydawała się tego wymagać, a także dlatego, że miałem na to ochotę. Bardzo ładnie pachniała.

Po chwili Ronnie wyślizgnęła się z moich ramion i odchyliła, aby mi się przyjrzeć. Zdawało mi się, że ma łzy w oczach; bez wątpienia mocno się zaangażowała w całą scenkę.

— Cóż mogę powiedzieć, Philip… — odezwała się, bo w sumie cóż więcej mogła powiedzieć.

Philip podrapał się po karku, oblał lekkim rumieńcem i z powrotem zajął się plamą po kawie na koszuli. W końcu był prawdziwym Anglikiem.

— Zostaw nas na chwilę, Jane — powiedział, nie podnosząc wzroku.

Prośba okazała się muzyką dla uszu Jane, która błyskawicznie zniknęła za drzwiami. Philip mężnie spróbował się zaśmiać.

— No tak — powiedział.

— No tak — ja też się zaśmiałem, w równie nienaturalny sposób. — To chyba wszystko. Przykro mi, Philip. Wiesz…

Staliśmy tak w trójkę przez kolejny wiek, czekając aż ktoś podpowie nam szeptem zza kulis następną kwestię. W końcu Ronnie zwróciła się do mnie, a jej oczy mówiły: zróbmy to teraz.

Wziąłem głęboki oddech.

— A tak przy okazji, Philip — powiedziałem, wyswobadzając się z objęć Ronnie i podchodząc do biurka. — Zastanawiam się, czy mógłbym cię prosić… no wiesz… o przysługę.

Philip spojrzał na mnie, jakbym uderzył go budynkiem.

— Przysługę? — zapytał i widać było, że rozważa wszystkie za i przeciw rozgniewania się na mnie.

Za moimi plecami Ronnie mruknęła z dezaprobatą.

— Nie rób tego, Thomas — powiedziała. Philip spojrzał na nią i zmarszczył lekko brwi, ale ona w ogóle nie zwracała na niego uwagi. — Przecież obiecałeś — wyszeptała.

Philip wspaniale zareagował na tę wymianę zdań.

Wciągnął nosem powietrze i nawet jeśli nie wydało mu się słodkie, to przynajmniej mniej gorzkie niż chwilę wcześniej, ponieważ w ciągu trzydziestu sekund od momentu, kiedy zakomunikowaliśmy mu, że to my tworzymy jedyną szczęśliwą parę w tym pokoju, wszystko wskazywało na to, że Ronnie i ja zaraz się posprzeczamy.

— Jakiego typu przysługę? — zapytał, krzyżując ręce na piersiach.

— Thomas, powiedziałam nie — Ronnie sprawiała wrażenie mocno zagniewanej.

Przekręciłem się o pół obrotu w jej stronę, ale wzrok utkwiłem w drzwiach, jakbyśmy odbyli już tę rozmowę kilka razy.

— Słuchaj, sam może odmówić, prawda? Przecież tylko go pytam, na Boga.

Ronnie zrobiła kilka kroków do przodu, okrążając narożnik biurka, aż znalazła się prawie dokładnie między nami. Philip zatrzymał wzrok na wysokości jej ud i widziałem, że ocenia swoje szanse. Jeszcze nie wypadłem z gry, myślał sobie.

— Nie wolno ci go wykorzystywać, Thomas — oznajmiła Ronnie, przesuwając się trochę dalej wokół biurka. — Nie zrobisz tego. To niesprawiedliwe. Nie teraz.

— Och, na litość boską — odparłem, zwieszając głowę.

— Jakiego rodzaju przysługę? — zapytał ponownie Philip; wyczułem, że nadzieja rośnie w jego sercu.

Ronnie zbliżyła się jeszcze bardziej.

— Proszę, Philip — powiedziała. — Nie rób tego. Pojedziemy sobie, pozwolimy ci…

— Posłuchaj — przerwałem, nie podnosząc wzroku. — Taka szansa może się już nie powtórzyć. Muszę go zapytać. Na tym polega moja praca, pamiętasz? Zadawanie ludziom pytań.

Zrobiłem się sarkastyczny i nieprzyjemny, a Philip bawił się coraz lepiej.

— Philip, proszę, nie słuchaj go. Przepraszam, że musisz… — Ronnie posłała mi zagniewane spojrzenie.

— Nie, w porządku — stwierdził. Nie spieszył się i myślał, że teraz wystarczy nie popełnić błędu. — A tak przy okazji, Thomas, czym się zajmujesz?

To było bardzo sympatyczne, ten Thomas. Słodki, przyjacielski, niewzruszony sposób zwracania się do człowieka, który właśnie ukradł mu narzeczoną.

— Jest dziennikarzem — powiedziała Ronnie, zanim zdążyłem się odezwać. Słowo „dziennikarz” zabrzmiało, jak określenie obrzydliwego zawodu. Którym, spójrzmy prawdzie w oczy…

— Jesteś dziennikarzem i chcesz mnie o coś poprosić? — powtórzył, uśmiechając się, Philip. — No to wal śmiało.

Uprzejmy mimo porażki. Prawdziwy gentleman.

— Thomas, jeżeli teraz go o to poprosisz, po tym, co uzgodniliśmy… — pozwoliła, aby jej słowa zawisły w powietrzu. Philip chciał, aby dokończyła.

— To co? — zapytałem zadzierzyście.

Ronnie popatrzyła na mnie z wściekłością, po czym odwróciła się na pięcie w stronę ściany. Przy okazji musnęła prostujący się lekko łokieć Philipa. Pięknie wykonane. Jestem już blisko, myślał. Tylko ostrożnie.

— Piszę artykuł o rozpadzie państwa narodowego — wyjaśniłem ze znużeniem, niemal chwiejąc się na nogach. Kilku dziennikarzy, z którymi w życiu rozmawiałem, wydawało się zachowywać w ten sposób: poza wiecznego wyczerpania spowodowana zadawaniem się z ludźmi, który okazują się nie aż tak fantastyczni, jakby się to mogło wydawać. Starałem się odtworzyć tę postawę i chyba całkiem nieźle mi się to udało. — Gospodarcza supremacja przedsiębiorstw międzynarodowych nad rządami narodowymi — bełkotałem niezrozumiale, jakby każdy głupek w kraju powinien był orientować się, że to paląca kwestia.

— Dla jakiej gazety piszesz ten artykuł, Thomas?

Osunąłem się na krzesło. Teraz oni stali razem po jednej stronie biurka, a ja garbiłem się po drugiej. Wystarczy, że beknę kilka razy i zacznę wygrzebywać sobie szpinak z zębów, aby Philip poczuł się zwycięzcą.

— Zasadniczo każdej, która go kupi — odparłem, gburowato wzruszając ramionami.

Philip pogardzał mną, zastanawiając się, jak w ogóle mógł mnie traktować jako zagrożenie.

— I chcesz ode mnie uzyskać… co? Jakieś informacje?

Wychodził na ostatnią prostą prowadzącą do zwycięstwa.

— Zgadza się — powiedziałem. — W sumie tylko o obracaniu pieniędzmi. Jak ludzie obchodzą prawo walutowe, transferują pieniądze, tak żeby nikt o tym nie wiedział. Ogólnie chodzi o generalne mechanizmy, ale szczególnie interesują mnie jeden czy dwa przypadki.

Naprawdę lekko beknąłem, wypowiadając te słowa. Ronnie usłyszała i odwróciła się do mnie przodem.

— Na miłość boską, Philip, powiedz mu, żeby spadał — powiedziała. Posłała mi gniewne spojrzenie. Odrobinę przerażające. — Wtargnął tu…

— Pilnuj własnego nosa, dobrze? — warknąłem. Gapiłem się na nią prostacko i każdy, kto by nas teraz zobaczył, mógłby przysiąc, że od lat tworzymy nieudane małżeństwo. — Philip nie ma nic przeciwko. Prawda Philip?

Już miał powiedzieć, że absolutnie nie ma nic przeciwko, że z jego perspektywy wszystko idzie wspaniale, ale Ronnie mu na to nie pozwoliła. Płomienie strzelały jej z oczu.

— Stara się być uprzejmy, matołku — krzyknęła. — Philip jest dobrze wychowany.

— W przeciwieństwie do mnie?

— To ty powiedziałeś.

— Bo ty nie musiałaś.

— Och, jakiś ty wrażliwy!

Pożarliśmy się na całego. I to w zasadzie bez przećwiczenia tego wcześniej.

Zapadła długa, paskudna cisza. Philip zaczął chyba myśleć, że okazja może mu się wymknąć w ostatnim momencie, ponieważ dodał:

— Chcesz prześledzić jakieś konkretne transakcje finansowe, Thomas? Czy tylko ogólnie mechanizmy?

Bingo.

— Najchętniej jedno i drugie, Phil — powiedziałem.

Po półtorej godzinie zostawiłem Philipa przy terminalu komputerowym z listą „naprawdę dobrych kumpli, którzy mieli wobec niego dług wdzięczności”, przeszedłem przez City, zjadłem absolutnie ohydny lunch z ONealem na ulicy Whitehall. Chociaż jedzenie było zupełnie smaczne.

Przez chwilę rozmawialiśmy o kapuście i królach, kiedy jednak zabrałem się do streszczania przebiegu ostatnich wydarzeń, twarz ONeala zmieniała stopniowo kolor z różowego przez biały na zielony. Gdy przedstawiłem rozwiązanie pozwalające według mnie zakończyć całą sprawę z odpowiednim przytupem, stała się zupełnie szara.

— Lang — wychrypiał, odstawiając filiżankę z kawą — nie możesz… to znaczy… nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłbyś…

— Panie ONeal — przerwałem. — Nie proszę pana o pozwolenie.

Przestał chrypieć i siedział cicho, poruszając bezgłośnie ustami.

— Przedstawiam tylko panu prawdopodobny przebieg wydarzeń. Przez grzeczność — przyznaję, że osobliwie dobierałem słowa, zważywszy sytuację. — Interesuje mnie to, aby pan, Solomon, jak i cały wasz departament wyszedł z tej sprawy w miarę obronną ręką. Albo skorzystacie z mojej propozycji, albo nie. Wybór należy do pana.

— Ale… — plątał się — nie możesz… mógłbym przecież zawiadomić policję.

Myślę, że nawet on zdawał sobie sprawę, jak nieprzekonująco to zabrzmiało.

— Oczywiście, że mógłby pan zawiadomić policję — powiedziałem. — Jeżeli chce pan, aby pański departament został zamknięty w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, a pracujących w nim urzędników przeniesiono do pracy w żłobku Ministerstwa Rolnictwa i Rybołówstwa, to owszem, doniesienie na mnie na policję wydaje się doskonałym pomysłem. Pytam zatem, czy da mi pan jego adres?

Poruszał jeszcze przez chwilę ustami, po czym wyraźnie wziął się w garść i zaczął wodzić teatralnym spojrzeniem po restauracji, jakby chciał zakomunikować wszystkim dookoła: A Teraz Wręczę Temu Człowiekowi Ważny Dokument.

Wziąłem od niego adres, o który prosiłem, wypiłem do końca kawę i wstałem. Kiedy rzuciłem na niego jeszcze raz okiem spod drzwi, ogarnęło mnie silne przeczucie, że ONeal zastanawia się właśnie, jak szybko załatwić sobie urlop na następny miesiąc.

Adres wskazywał na część Londynu zwaną Kentish Town i znalazłem pod nim kilkupiętrowy budynek komunalny z lat sześćdziesiątych ze świeżo pomalowaną stolarką, skrzynkami na kwiaty, przystrzyżonymi żywopłotami i rzędem garaży pokrytych tynkiem kamyczkowym. Nawet winda działała.

Wjechałem na drugie piętro i przystanąłem na podeście, próbując zrozumieć, cóż to za okropna seria biurokratycznych pomyłek doprowadziła budynek do tak porządnego stanu. W większości dzielnic Londynu zabiera się pojemniki na śmieci z ulic zamieszkanych przez klasę średnią i opróżnia je na osiedlach domów komunalnych, a na dokładkę podpala kilka stojących na chodniku fordów contina. Ale rzecz jasna nie tutaj. Znalazłem się w funkcjonalnym budynku, w którym ludzie mogli naprawdę żyć w miarę godnie, nie mając poczucia, że reszta społeczeństwa znika za horyzontem w autobusach wycieczkowych w drodze na wymarzone wakacje. Miałem ochotę napisać do kogoś stanowczy list w tej sprawie. A następnie podrzeć go na kawałeczki i rozrzucić je na trawniku przed domem.

Szklane drzwi prowadzące do mieszkania numer czternaście otworzyły się gwałtownie i pojawiła się w nich kobieta.

— Cześć — powiedziałem. — Nazywam się Thomas Lang. Przyszedłem zobaczyć się z panem Raynerem.

Bob Rayner karmił złotą rybkę, tymczasem ja wyjaśniłem mu, o co mi chodzi.

Tym razem miał na nosie okulary i był ubrany w żółty sweter golfowy, które jak przypuszczam wolno nosić twardzielom podczas dni wolnych od pracy. Poprosił żonę, żeby podała nam herbatę i krakersy. Przez dziesięć minut prowadziliśmy kłopotliwą rozmowę: ja zapytałem, jak się czuje, on stwierdził, że wciąż miewa dziwne bóle głowy, ja wyraziłem swoje ubolewanie, on zapewnił, żebym się nie martwił, ponieważ zdarzały się również, zanim go uderzyłem.

Wyglądało na to, że zakończyliśmy ten temat. Było, minęło. Rozumiecie, Bob był zawodowcem.

— Myślisz, że uda ci się ją zdobyć? — zapytałem.

Pobębnił palcami o krawędź akwarium, co nie wydawało się robić najmniejszego wrażenia na rybce.

— To cię będzie kosztować — powiedział po chwili.

— Nie ma problemu — odparłem.

Naprawdę nie było problemu. Morderstone za to zapłaci.

Rozdział 22

Ciężką pracą, w pocie czoła,
Ludzie wiedzę zdobywają.
Jednak w porównaniu z Ropuchem,
Mądrość mają bardzo małą.

Kenneth Grahame

Reszta pobytu w Londynie upłynęła mi na różnego rodzaju przygotowaniach.

Napisałem długie i niezrozumiałe oświadczenie — opisujące tylko tę część moich przygód, kiedy zachowywałem się porządnie i przebiegle — które zdeponowałem u pana Halkerstona w National Westminster Bank w Swiss Cottage. Było długie, ponieważ nie miałem czasu na napisanie krótkiego, oraz niezrozumiałe, ponieważ moja maszyna do pisania nie ma litery „d”.

Halkerston wyglądał na zaniepokojonego; trudno powiedzieć, czy zaniepokoiłem go ja, czy gruba brązowa koperta, którą mu wręczyłem. Zapytał, czy chcę określić jakieś szczególne okoliczności, w których powinna zostać otwarta, a kiedy powiedziałem, że zdaję się na jego osąd, szybko odłożył kopertę i zawołał kogoś, kto miał ją zanieść do skarbca.

Resztę pieniędzy, jakie otrzymałem od Woolfa, zamieniłem na czeki podróżne.

Czując się jak bogacz, wróciłem następnie do Blitz Electronics na Tottenham Court Road, gdzie przez godzinę rozmawiałem na temat częstotliwości radiowych z bardzo sympatycznym panem w turbanie. Zapewnił mnie, że Sennheiser Mikroport SK 2012 jest tym, czego potrzebuję, i ostrzegł, żebym nie dał się namówić na żadne substytuty. Poszedłem za jego radą.

Następnie skierowałem się na wschód do Islington na spotkanie z moim prawnikiem. Uścisnął mi dłoń i przez piętnaście minut przekonywał, że musimy się kiedyś znowu wybrać na golfa. Powiedziałem, że to doskonały pomysł, ale, ściśle biorąc, musimy choć raz zagrać w golfa, zanim będziemy mogli w niego zagrać ponownie, na co on zarumienił się i stwierdził, że musiał mnie pomylić z Robertem Langiem. Przyznałem, że to prawdopodobne wyjaśnienie, po czym podyktowałem testament, zapisując wszystkie swoje nieruchomości i ruchomości Fundacji Save The Children.

I właśnie wtedy, gdy zaledwie czterdzieści osiem godzin dzieliło mnie od powrotu na linię frontu, wpadłem na ulicy na Sarę Woolf.

Kiedy piszę, że na nią wpadłem, naprawdę mam na myśli, że na nią wpadłem.

Aby usprawnić finalny akt pojednania ze Stwórcą i Wierzycielami, wypożyczyłem na dwa dni forda fiestę, co niechybnie sprawiło, że znalazłem się w pewnym momencie w budzącej miłe wspomnienia odległości od Cork Street i bez żadnego powodu, którym mógłbym się tu zasłonić, skręciłem w lewo, w prawo, znowu w lewo i po chwili sunąłem już powoli wzdłuż w większości pozamykanych galerii. Rozmyślałem o szczęśliwszych dniach. Oczywiście tak naprawdę wcale nie były szczęśliwsze. Były jednak dniami i pojawiała się w nich Sara, co w zasadzie mi wystarczało.

Słońce stało nisko na niebie i świeciło jaskrawym blaskiem, z radia sączyła się, jeżeli dobrze pamiętam, piosenka Isn't She Looely?, a ja dosłownie na ułamek sekundy obróciłem głowę w stronę galerii Glassa. Dokładnie w tym momencie przed oczami mignęło mi coś niebieskiego.

Mignęło — takiego przynajmniej słowa użyłbym w formularzu ubezpieczeniowym. Przypuszczam jednak, że bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że wdarło się, wskoczyło, wtargnęło czy nawet weszło pod koła.

Wcisnąłem hamulec — zdecydowanie za późno. Przed moimi oczami rozegrał się horror z wymachiwaniem rękami w roli głównej, kiedy niebieski błysk odsunął się od samochodu, stoczył walkę o utrzymanie równowagi, po czym staranowany przez fiestę uderzył pięściami w jej maskę.

Nie zamierzałem jej tego darować. W żadnym razie. Gdybym trafił ją brudnym zderzakiem, uznałbym ją za poszkodowaną. Ale samochód miałem czysty, w związku z tym momentalnie wpadłem w furię. Otworzyłem z hukiem drzwi i wychyliłem się, by zakrzyknąć: „Pojebało cię, czy co?”, kiedy zdałem sobie sprawę, że nogi, które udało mi się niemal złamać, wydają się znajome. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że niebieski błysk ma twarz, niesamowicie szare oczy, na których widok mężczyźni zaczynają gadać od rzeczy, oraz wspaniałe zęby, których sporą liczbę mogłem podziwiać.

— Jezus Maria! — powiedziałem. — Sara.

Gapiła się na mnie z pobladłą twarzą. Na wpół w szoku, a na drugie wpół też w szoku.

— Thomas?

Patrzyliśmy na siebie.

I kiedy tak patrzyliśmy na siebie, stojąc na Cork Street w Londynie, Anglia, w jaskrawych promieniach słońca, przy dźwiękach sentymentalnej piosenki Steviego Wondera wydobywających się z samochodu, otaczająca nas rzeczywistość uległa pewnej zmianie.

Nie wiem, jak to się stało, ale na kilka sekund wszyscy klienci sklepów, biznesmeni, robotnicy budowlani, — turyści, policjanci kontrolujący prawidłowość parkowania samochodów ze wszystkimi swoimi butami, koszulami, spodniami, sukienkami, skarpetkami, torbami, zegarkami, domami, samochodami, hipotekami, małżeństwami, żądzami i ambicjami… wszyscy po prostu zamarli w milczeniu.

Zostawiając Sarę i mnie pośrodku bardzo cichego świata.

— Nic ci nie jest? — zapytałem około tysiąca lat później.

Chciałem coś powiedzieć. Nie bardzo wiem, co tak — naprawdę miałem na myśli. Czy pytając „Nic ci nie jest”, miałem na myśli skutki wypadku, a może chciałem się dowiedzieć, czy nie spotkała jej jakaś krzywda ze strony innych osób.

Sara również sprawiała wrażenie zdezorientowanej naturą pytania, ale po chwili oboje wybraliśmy, jak sądzę, wersję pierwszą.

— Wszystko w porządku.

I wtedy statyści w naszym filmie, zupełnie jakby wrócili właśnie z przerwy na lunch, znów zaczęli się poruszać i wydawać dźwięki. Trajkotać, powłóczyć nogami, kaszleć, upuszczać różne rzeczy na ziemię. Sara ostrożnie rozprostowywała ręce. Zerknąłem na maskę forda — była lekko wgnieciona.

— Jesteś pewna? — zaniepokoiłem się. — Przecież musiałaś…

— Naprawdę, Thomas, nic mi nie jest. — Zapadła cisza, którą ona wykorzystała na poprawianie sukienki, a ja na przyglądanie się tej czynności. Po chwili podniosła na mnie wzrok. — A ty?

— Ja? — powiedziałem. — Jestem…

„Właściwie” — tego słowa tak naprawdę chciałem użyć. Bo w zasadzie od czego powinienem był zacząć?

Poszliśmy do pubu. Nazywał się Książę Jakiegośtam grodu i skrywał się w narożniku jednej z uliczek nieopodal Berkeley Square.

Sara usiadła przy stole i otworzyła torebkę. Kiedy grzebała w środku, jak to mają w zwyczaju kobiety, zapytałem, czego się napije. Poprosiła o dużą whisky. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy powinno się podawać alkohol osobom, które dopiero co przeżyły szok, nie zamierzałem jednak zamawiać w londyńskim pubie gorącej słodkiej herbaty, podszedłem więc do baru i poprosiłem o dwa podwójne macallany.

Obserwowałem ją, okna i drzwi.

Musieli ją śledzić. Musieli.

Przy grze o tak wysoką stawkę wydawało się nie do pomyślenia, aby wypuścili ją na miasto samopas. Ja byłem lwem, jeżeli możecie sobie to na chwilę wyobrazić a ona kozą na uwięzi. Tylko szaleniec pozwoliłby jej włóczyć się po ulicach.

Chyba że…

Nikt nie wszedł do środka, nikt nie zajrzał do środka, nikt nie przeszedł obok pubu, ani nie zerknął ukradkiem przez szybę. Nic. Spojrzałem na Sarę.

Skończyła zajmować się torebką i teraz tylko siedziała wpatrzona w środek sali z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. Była zupełnie zobojętniała i nie myślała o niczym. Albo była w kropce i myślała o wszystkim. Nie potrafiłem odgadnąć. Bez wątpienia wiedziała, że jej się przyglądam, zdziwiło mnie zatem, że nie odwzajemniła spojrzenia. Ale z drugiej strony dziwne zachowanie to nie przestępstwo.

Odebrałem drinki i wróciłem do stolika.

— Dzięki — mruknęła, biorąc szklankę, po czym jednym haustem wypiła całą jej zawartość.

— Spokojnie, Saro.

Patrzyła na mnie wojowniczym wzrokiem, jakbym był jeszcze jedną osobą na końcu długiego szeregu ludzi, — który wchodzili jej w drogę i mówili, co ma robić. Zaraz jednak przypomniała sobie, kim jestem — albo przypomniała sobie, że ma udawać, że przypomina sobie, kim — jestem — i się uśmiechnęła. Ja też się uśmiechnąłem.

— Dwanaście lat dojrzewania w beczce — powiedziałem wesoło — przechowywanej na jakimś zboczu w Highland w oczekiwaniu na wielką chwilę, a tu nici z radości, nie zdążyła nawet dotknąć ścianek szklanki. Kto by chciał skończyć tak szybko?

Jak widzicie, gadałem od rzeczy, jednak w tych okolicznościach, czułem się do tego w pewnym stopniu upoważniony. Zostałem postrzelony, pobity, zrzucony z motocykla, uwięziony, okłamany, zastraszony, zaciągnięty do łóżka, wzięty za idiotę i zmuszony do strzelania do ludzi, których nie znałem. Od miesięcy ryzykowałem własnym życiem, a godziny dzieliły mnie od konieczności ponownego narażenia życia swojego oraz innych ludzi; wśród nich znajdowały się osoby, które nawet lubiłem.

A sprawczyni tego zamieszania — nagroda za zwycięstwo w zwariowanym japońskim teleturnieju, w którym uczestniczyłem przez całe życie — siedziała naprzeciwko mnie w bezpiecznym, ciepłym londyńskim pubie, popijając whisky. Tymczasem na zewnątrz ludzie przechadzali się po ulicach, kupowali spinki do mankietów i wygłaszali uwagi na temat wyjątkowo ładnej pogody.

Myślę, że na moim miejscu też gadalibyście od rzeczy.

Wróciliśmy do forda i zaczęliśmy krążyć po ulicach.

Choć Sara nie odzywała się za często, zdążyła mnie zapewnić, że nikt jej nie śledzi. Powiedziałem, że niezmiernie się z tego powodu cieszę, choć nie wierzyłem w to ani przez moment. Jechałem wąskimi jednokierunkowymi uliczkami, pustymi, pełnymi zieleni alejami, przeskakiwałem z pasa na pas na Westway, ale nie dostrzegłem nikogo. Wychodząc z założenia, że koszty nie grają roli, — wjechałem do dwóch kilkukondygnacyjnych parkingów, po czym natychmiast je opuszczałem. Taki manewr to koszmar dla śledzącego samochodu. Znów nic.

Zatrzymałem się i sprawdziłem, czy w fordzie nie zamontowano nadajnika. Przez piętnaście minut obmacywałem zderzaki i nadkola, dopóki nie nabrałem pewności, że nic tam nie ma. Stawałem nawet kilka razy na poboczu i wpatrywałem się w niebo w poszukiwaniu helikopterów policyjnych.

Nic.

Gdybym był hazardzistą, postawiłbym wszystkie pieniądze, że nikt nas nie śledzi.

Samotni w cichym świecie.

Ludzie mówią o „zapadających ciemnościach” albo „zapadającym zmroku”, mnie jednak te określenia nigdy nie wydawały się właściwe. Być może kiedyś na tej samej zasadzie mówiono o spadającym słońcu. Możliwe, tyle tylko, że w takim razie powinien powstać termin „zapadnięcie dnia”. A każdy, kto kiedykolwiek przeczytał jakąś książkę, wie, że dzień nie zapada. Dzień świta. W książkach dni świtają, a noce zapadają.

W prawdziwym życiu noc podnosi się z ziemi. Dzień trzyma się jeszcze kurczowo w górze, jak tylko może najdłużej, jasny i ochoczy, niczym ostatni gość wychodzący z przyjęcia, tymczasem po ziemi rozlewa się ciemność, spowijając mrokiem kostki, na zawsze skrywając upuszczone soczewki kontaktowe i sprawiając, że bramkarze przepuszczają strzały oddane po ziemi.

Noc podniosła się w parku Hampstead Heath, kiedy przemierzaliśmy go z Sarą, czasami trzymając się za ręce, a czasami nie.

Szliśmy w milczeniu, słuchając odgłosu naszych stóp na trawie, błocie i kamieniach. Jaskółki śmigały wśród drzew i krzewów niczym ukradkowi homoseksualiści, podczas gdy ukradkowi homoseksualiści śmigali tu i tam zasadniczo niczym jaskółki. Tej nocy w Heath panował spory ruch. Ale może nie było w tym niczego nadzwyczajnego. Odniosłem wrażenie, że cały park wypełniają mężczyźni przemieszczający się pojedynczo, dwójkami, trójkami i w większych grupach, oceniając się, sygnalizując, negocjując i przechodząc do rzeczy: podłączając się do siebie nawzajem, aby przekazać lub otrzymać trwający mikrosekundę ładunek elektryczny, który pozwoli im wrócić do domu i spokojnie skoncentrować się na fabule przygód inspektora Morse'a.

Tacy właśnie są mężczyźni, pomyślałem. Tak wygląda nieskrępowana męska seksualność. Nie pozbawiona miłości, ale od niej oddzielona. Szybko, czysto i skutecznie. Faktycznie, zupełnie jak fiat panda.

— O czym myślisz? — zapytała Sara, wpatrując się uparcie w ziemię.

— O tobie — odparłem prawie bez zająknienia.

— O mnie? — zdziwiła się i na chwilę zapadło milczenie. — Dobrze czy źle?

— Och, zdecydowanie dobrze — spojrzałem na nią, ale wciąż szła z opuszczonym wzrokiem i marsową miną. — Zdecydowanie dobrze — powtórzyłem.

Dotarliśmy do stawu, zatrzymaliśmy się przy nim, wpatrywaliśmy się w niego, wrzucaliśmy do niego kamyki i generalnie wyrażaliśmy wdzięczność za jego istnienie zgodnie z prastarym mechanizmem, który przyciąga ludzi do wody. Wróciłem myślami do ostatniego razu, kiedy siedzieliśmy sami na brzegu Tamizy w Henley. Przed Pragą, przed Mieczem, przed wszystkimi innymi wydarzeniami.

— Thomas — odezwała się.

Odwróciłem się i stanąłem przodem do niej, ponieważ nagle nabrałem poczucia, że od dłuższego czasu zastanawiała się nad czymś i wreszcie postanowiła się tym ze mną podzielić.

— Saro.

Nie odrywała wzroku od ziemi.

— Thomas, co myślisz o tym, żebyśmy uciekli?

Zamilkła na chwilę, po czym nareszcie spojrzała na — mnie tymi swoimi pięknymi, wielkimi, szarymi oczami, a ja dostrzegłem w nich desperację, głęboko na dnie oraz na powierzchni.

— Razem — dodała. — Żebyśmy wyplątali się z tego cholerstwa.

Westchnąłem. W innym świecie, pomyślałem sobie, mogłoby nam się udać. W innym świecie, w innym wszechświecie, w innym czasie, jako dwoje zupełnie innych ludzi, faktycznie mielibyśmy szansę zostawić wszystko za sobą, polecieć na jakąś skąpaną w słońcu karaibską wyspę, uprawiać seks i pić sok z ananasów na okrągło przez cały rok.

Jednak w naszym przypadku taki plan był skazany na niepowodzenie. Wiedziałem teraz więcej o sprawach, które nurtowały mnie od dłuższego czasu, i myślałem z odrazą o sprawach, których byłem świadom od dawna.

Wziąłem głęboki oddech.

— Jak dobrze znasz Russella Barnesa? — zapytałem.

Zamrugała.

— Co?

— Zapytałem, jak dobrze znasz Russella Barnesa.

Wpatrywała się we mnie przez chwilę, po czym wybuchła czymś w rodzaju śmiechu, w sposób, w jaki ja robię, kiedy znajduję się w poważnych tarapatach.

— Barnes? — spytała, odwracając wzrok, kręcąc głową i starając się zachowywać tak, jakbym zapytał ją, czy woli pepsi, czy colę. — Co to do cholery ma…

Chwyciłem ją za łokieć, ścisnąłem i obróciłem gwałtownie, aż z powrotem znaleźliśmy się twarzą w twarz.

— Odpowiedz, proszę, do cholery, na pytanie.

Desperacja w jej oczach zmieniła się w panikę. Bała się mnie. Mówiąc szczerze, sam się siebie bałem.

— Thomas, nie mam pojęcia, o czym mówisz.

To mi wystarczyło.

Zgasła ostatnia iskierka nadziei. Skoro okłamała mnie, stojąc tam nad wodą w podnoszącej się nocy, wiedziałem, że miałem rację.

— To ty do nich zadzwoniłaś, prawda?

Przez chwilę próbowała wyswobodzić się z uścisku, po czym znów się zaśmiała.

— Thomas, chyba… co cię do diabła ugryzło?

— Saro, proszę nie udawaj.

Zaczęła się naprawdę bać, podjęła jeszcze jedną próbę wyswobodzenia się, ale jej na to nie pozwoliłem.

— Chryste… — zaczęła, ale potrząsnąłem głową i umilkła.

Potrząsałem głową, kiedy patrzyła na mnie z marsową — miną, potrząsałem głową, kiedy starała się wyglądać na przestraszoną. Czekałem, aż skończy z tymi sztuczkami.

— Posłuchaj, Saro — powiedziałem w końcu. — Wiesz kim jest Meg Ryan, prawda? — skinęła głową. — Meg Ryan dostaje miliony dolarów za to, co ty właśnie próbujesz robić. Dziesiątki milionów. A wiesz dlaczego? Ponieważ to niezwykle trudna sztuka i nie więcej niż tuzin ludzi na ziemi potrafi jej dokonać, stojąc tak blisko drugiej osoby. Więc nie graj, nie udawaj, nie kłam.

Zamknęła usta. Wydawała się spokojniejsza, dlatego rozluźniłem uścisk na łokciu, a w końcu zupełnie ją puściłem. Staliśmy naprzeciw siebie jak dwoje dorosłych ludzi.

— To ty do nich zadzwoniłaś — powtórzyłem. — Zadzwoniłaś do nich tej samej nocy, kiedy przyszedłem do twojego domu. Zadzwoniłaś do nich z restauracji tej nocy, kiedy miałem wypadek na motocyklu.

Nie miałem ochoty dokończyć, ale ktoś musiał to powiedzieć.

— Zadzwoniłaś do nich, żeby przyszli i zabili twojego ojca.

Przez godzinę płakała na ławce w Hampstead Heath w świetle księżyca, w moich ramionach. Wszystkie łzy świata spływały po jej twarzy i wsiąkały w ziemię.

W pewnym momencie płacz stał się tak gwałtowny i tak głośny, że dookoła nas zaczęła się gromadzić widownia szepcząca między sobą o konieczności wezwania policji; po zastanowieniu odstąpiła od tego pomysłu. Dlaczego trzymałem ją w objęciach? Dlaczego obejmowałem kobietę, która zdradziła własnego ojca, a mnie wykorzystała jak kawałek papierowego ręcznika?

Żebym to wiedział.

Kiedy płacz w końcu zelżał, nadal trzymałem ją w objęciach, czując, jak jej ciało wzdryga się w napadach popłaczowej czkawki, jakiej zwykle dostają dzieci.

— Nie miał zginąć — powiedziała niespodziewanie głosem tak wyraźnym i silnym, że zacząłem się zastanawiać, czy nie pochodzi od kogoś innego. Może tak faktycznie było. — To się nie miało wydarzyć. Obiecali mi — wytarła nos rękawem — że nic mu się nie stanie. Przynajmniej tak długo, jak długo uda się go powstrzymać. Oboje mieliśmy być bezpieczni, oboje mieliśmy być…

Głos jej się załamał i chociaż wyczuwałem w nim, spokój, widziałem, że chciałaby się zapaść pod ziemię z poczucia winy.

— Oboje mieliście być… ?

Odchyliła głowę, wyciągając swoją długą szyję i nadstawiając gardło komuś, kim nie byłem.

Roześmiała się.

— Bogaci — powiedziała.

Przez chwilę miałem ochotę również się roześmiać. To słowo zabrzmiało tak absurdalnie. Bogaci. Jak imię, nazwa państwa albo rodzaj sałatki. Cokolwiek znaczyło, na pewno nie mogło odnosić się do posiadania dużej ilości pieniędzy Wydawało mi się to zwyczajnie zbyt absurdalne.

— Obiecali, że staniecie się bogaci?

Wzięła głęboki oddech i westchnęła, a uśmiech tak szybko zniknął z jej twarzy, że być może w ogóle na niej nie zagościł.

— No — powiedziała. — Bogaci. Pieniądze. Obiecali, że dostaniemy pieniądze.

— Komu to obiecali? Wam obojgu?

— Na Boga, nie. Tata nigdy by… — przerwała na chwilę I jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Uniosła podbródek i zamknęła oczy. — Tata nigdy, ale to nigdy nie posłuchałby takiego argumentu.

Przypomniałem sobie jego twarz. Pełne zapału, determinacji spojrzenie neofity. Spojrzenie człowieka, który przez całe życie zajmował się zarabianiem pieniędzy, radzeniem sobie z przeciwnościami losu, płaceniem rachunków, aż w samą porę odkrył, że gra toczy się o zupełnie inną stawkę. Dostrzegł szansę, aby wszystko naprawić.

Jesteś dobrym człowiekiem, Thomas?

— A więc zaproponowali ci pieniądze — powiedziałem.

Otworzyła oczy, na chwilę rozjaśniła twarz w uśmiechu, po czym ponownie wytarła nos.

— Obiecali mi różne rzeczy. Wszystko, czego mogłaby zapragnąć dziewczyna. Wszystko, co tak naprawdę dziewczyna już posiadała, dopóki ojciec nie postanowił jej tego odebrać.

Siedzieliśmy przez chwilę, trzymając się za ręce i rozmawiając o tym, co zrobiła. Ale nie posunęliśmy się zbyt daleko.

Na początku każde z nas miało poczucie, że będzie to najważniejsza, najgłębsza, najdłuższa rozmowa, jaką którekolwiek z nas przeprowadziło z innym człowiekiem. Natychmiast zdaliśmy sobie jednak sprawę, że się pomyliliśmy. To po prostu nie miało sensu. Trzeba by poruszyć tak wiele tematów, przebrnąć przez tyle wyjaśnień — a jednocześnie słowa wydawały się zbędne.

Sam wam wszystko opowiem.

Przedsiębiorstwo Gaine Parker Inc kierowane przez Aleksandra Woolfa produkowało sprężyny, lewary, zatrzaski do drzwi, podkłady samoprzylepne do wykładzin, sprzączki do pasków i tysiące innych składników zachodniego stylu życia. Wytwarzało produkty plastikowie, metalowe, elektroniczne i mechaniczne; niektóre dla odbiorców detalicznych, pozostałe dla innych producentów, a jeszcze inne dla rządu Stanów Zjednoczonych.

Na początku ta koncepcja dobrze sprawdzała się w przypadku Gaine Parker. Jeżeli potrafisz wytwarzać sedesy, które zadowolą klientów popularnej sieci Woolworths, spłynie do ciebie strumień pieniędzy. Jeżeli potrafisz wyprodukować taki, który zadowoli rząd Stanów Zjednoczonych, spełniając wymagania specyfikacji wojskowego sedesu — a zapewniam was, że istnieje coś takiego, jak wojskowy sedes, który należy wykonać zgodnie ze specyfikacją o długości na oko trzydziestu stron A4 — jeżeli potrafisz to zrobić, to pieniądze spłyną do ciebie strumieniami z przodu, z tyłu, z boku, a nawet z góry; i tak milion razy.

Firma Gaine Parker akurat nie produkowała sedesów. Wytwarzała bardzo mały elektroniczny przełącznik, który pozwalał na zrobienie czegoś sprytnego z półprzewodnikami. Poza tym, że stanowił niezbędny element termostatów w urządzeniach klimatyzacyjnych, znalazł również zastosowanie w mechanizmie chłodzącym nowego typu agregatu diesla budowanego w oparciu o wojskowe specyfikacje. W ten sposób w lutym 1972 roku Gaine Parker i Aleksander Woolf zostali podwykonawcami Departamentu Obrony USA.

Kontrakt przyniósł firmie niezliczone korzyści. Pozwalał, a wręcz zachęcał Gaine Parker do ustalenia ceny za sztukę na poziomie osiemdziesięciu dolarów, gdy normalnie mogliby się cieszyć, gdyby dostali pięć. Do tego kontrakt z armią stanowił dla innych gwarancję niezawodności i jakości, dzięki czemu pod drzwi Woolfa zjechali z całego świata nabywcy małych, sprytnych przełączników.

Od tej chwili wszystko szło po myśli Woolfa. Jego pozycja wśród producentów wyposażenia wojskowego stopniowo rosła, a wraz z nią rosły kontakty z bardzo ważnymi osobami, które rządziły tym światem, a które w związku z tym można spokojnie określić jako panów całego świata. Uśmiechali się do niego, dowcipkowali, przyznali mu członkowstwo w klubie golfowym St Regis na Long Island. Dzwonili do niego o północy i ucinali sobie długie pogawędki o tym i o owym. Zapraszali go na żaglówki w Hamptons i, co ważniejsze, przyjmowali również jego zaproszenia. Wysyłali jego rodzinie kartki na Boże Narodzenie, później prezenty, a w końcu podejmowali go na uroczystych kolacjach na dwieście osób organizowanych przez Partię Republikańską, gdzie większość rozmów dotyczyła deficytu budżetowego i gospodarczego odrodzenia Ameryki. Im wyżej się piął, tym więcej dostawał kontraktów i tym bardziej kameralne stawały się kolacje. Aż wreszcie coraz mniej miały one wspólnego z polityką partyjną, a coraz więcej z realną polityką, jeżeli wiecie, co mam na myśli.

Pod koniec jednej z takich kolacji znajomy admirał przemysłu, lekko zamroczony kilkoma kieliszkami claretu, opowiedział Woolfowi zasłyszaną plotkę. Plotka była z gatunku nieprawdopodobnych i Woolf oczywiście w nią nie uwierzył. Tak naprawdę go rozbawiła. Tak bardzo, że postanowił powtórzyć ją pewnej bardzo ważnej osobie podczas jednej z regularnych nocnych rozmów telefonicznych. Połączenie zostało przerwane, zanim zdążył dojść do puenty.

W dniu, w którym Aleksander Woolf postanowił stanąć do walki z kompleksem wojskowo-przemysłowym, wszystko się zmieniło. Dla niego, dla jego rodziny i dla jego firmy. Sprawy ulegały zmianie szybko i definitywnie. Zbudzony ze snu kompleks wojskowo-przemysłowy podniósł wielką, leniwą łapę i pacnął go, jakby był jedynie zwykłym człowiekiem.

Anulowali istniejące kontrakty i wycofali się z negocjacji dotyczących przyszłych. Doprowadzili do bankructwa jego dostawców, skłonili do odejścia jego pracowników, oskarżyli go o uchylanie się od płacenia podatków. W ciągu kilku miesięcy wykupili akcje jego firmy i sprzedali je w ciągu kilku godzin, a kiedy to nie zdało egzaminu, oskarżyli go o handel narkotykami. Wyrzucili go nawet z St Regis za to, że nie uzupełnił kawałka darni wyszarpniętego podczas uderzenia.

Aleksander Woolf nie przejmował się niczym, ponieważ wiedział, że doznał objawienia. Sytuacja martwiła jednak jego córkę, a bestia o tym wiedziała. Bestia wiedziała, że językiem ojczystym Aleksandra Woolfa był niemiecki i że wychowano go w wierze w Amerykę; że w wieku siedemnastu lat sprzedawał wieszaki z furgonetki, mieszkając samotnie w suterenie w Lowes w stanie New Hampshirr Po śmierci rodziców nie dostał w spadku nawet dziesięciu dolarów. Tak zaczynał Aleksander Woolf i do takiego życia był gotów wrócić. Aleksander Woolf nie traktował biedy jako czegoś mrocznego i nieznanego, czego należałoby się obawiać. Na żadnym etapie życia.

W przeciwieństwie do Sary. Ona przez całe życie mieszkała w dużych domach z dużymi basenami, jeździła dużymi samochodami i korzystała z wysokiej jakości usług stomatologicznych, a widmo biedy budziło jej śmiertelne przerażenie. Strach przed nieznanym uczynił ją bezbronną, a bestia o tym wiedziała.

Pewien człowiek złożył jej propozycję.

— Co teraz zrobimy? — zapytała.

— Na dziś już wystarczy — odparłem.

Szczękała zębami, co uświadomiło mi, jak długo tam siedzieliśmy. I jak wiele zostało mi jeszcze do zrobienia.

— Lepiej zawiozę cię do domu — powiedziałem, podnosząc się z ławki.

Zamiast wstać razem ze mną, skuliła się jeszcze bardziej z rękami skrzyżowanymi na brzuchu. Wyglądało, jakby cierpiała. Bo cierpiała. Zaczęła mówić niesłychanie cichym głosem i musiałem przykucnąć, aby ją usłyszeć. Im niżej się schylałem, tym bardziej opuszczała głowę, unikając mojego spojrzenia.

— Nie karz mnie — powiedziała. — Nie karz mnie za śmierć ojca, Thomas, ponieważ sama muszę sobie z tym poradzić.

— Nie karzę cię, Saro — odparłem. — Po prostu zawiozę cię do domu, to wszystko.

Podniosła głowę i spojrzała na mnie, a ja zobaczyłem w jej oczach nowy rodzaj strachu.

— Ale dlaczego? — zapytała. — Przecież teraz… możemy zrobić, co tylko zechcemy. Wyjechać, gdzie tylko zechcemy.

Spuściłem wzrok. Jeszcze tego nie rozumiała.

— A gdzie chciałabyś wyjechać? — zapytałem.

— To przecież nie ma znaczenia — powiedziała, jej głos stawał się mocniejszy wraz z rosnącą desperacją. — Chodzi o to, że możemy. Mój Boże, Thomas, wiesz przecież… mieli nad tobą władzę, ponieważ zagrozili, że coś mi zrobią, a jednocześnie mieli władzę nade mną, ponieważ zagrozili, że zrobią coś tobie. Tak to ustawili. Ale to już przeszłość. Możemy odejść. Zniknąć.

Potrząsnąłem głową.

— Obawiam się, że sytuacja się skomplikowała — powiedziałem. — Jeżeli kiedykolwiek było inaczej.

Zamilkłem i przez chwilę zastanawiałem się, ile powinienem jej powiedzieć. W sumie nie powinienem jej mówić nic. Ale pieprzyć to.

— Teraz już nie chodzi tylko o nas. Jeżeli odejdziemy zginą inni ludzie. Przez nas.

— Inni ludzie? — zdziwiła się Sara. — o czym ty mówisz? Jacy inni ludzie?

Uśmiechnąłem się, aby poprawić jej humor, żeby się tak nie bała, a także dlatego, że wszyscy oni stanęli mi przed oczami.

— Saro — powiedziałem. — Ty i ja…

Głos mi się załamał.

— Tak? — zapytała.

Wziąłem głęboki oddech. Nie dało się tego powiedzieć — w inny sposób.

— Musimy zrobić to, co do nas należy — dokończyłem.

Rozdział 23

Lecz nie istnieje ani Wschód, ani Zachód, Granica
ani Rasa, ani Pochodzenie,
Kiedy twarzą w twarz staną dwaj silni mężczyźni,
choćby pochodzili z dwóch krańców ziemi.

Rudyard Kipling

Jeżeli wybieracie się do Casablanki, nie spodziewajcie się, że będzie przypominała Casablankę, którą znacie z filmu.

Jeżeli macie trochę czasu i pozwala wam na to plan podróży, najlepiej w ogóle nie jedźcie do Casablanki.

Ludzie często nazywają Nigerię i sąsiadujące z nią państwa pachą Afryki, co wydaje mi się niesprawiedliwe, ponieważ ludzie, kultura, krajobrazy i piwo są w tamtej części świata pierwszorzędne. Nie da się jednak ukryć, że jeśli w ciemnym pokoju spojrzycie na mapę przez przymrużone oczy, grając w Co Ci Przypomina Ten Fragment Wybrzeża, może się zdarzyć, że powiecie: tak, owszem, Nigeria przypomina nieco kształtem pachę.

Masz pecha, Nigerio.

Jednak jeżeli Nigeria jest pachą, to Maroko jest ramieniem. A jeżeli Maroko jest ramieniem, Casablanca jest dużą, czerwoną, szpetną plamą na ramieniu z rodzaju tych, które pojawiają się o poranku akurat w dniu, w którym postanowiliście udać się na plażę z ukochanym. To — ten rodzaj plamki, który boleśnie ociera się o ramiączko stanika albo o szelki, w zależności od waszych preferencji płciowych; na jej widok obiecujecie sobie, że od dzisiaj na pewno będziecie jeść więcej warzyw.

Casablanca to miasto okazale, rozlegle i przemysłowe, miasto betonowego pyłu i wyziewów z diesla, gdzie w promieniach słońca rzeczy raczej płowieją, niż nasycają się kolorami. Nie ma tam żadnych wartych obejrzenia atrakcji turystycznych, chyba że na myśl o pół milionie ludzi walczących o przeżycie w labiryncie tektury i blachy falistej z ochotą pakujecie walizki i wsiadacie do samolotu. o ile mi wiadomo, nie ma tam nawet jednego muzeum.

Mogliście sobie pomyśleć, że nie lubię Casablanki. Mogliście odnieść wrażenie, że staram się wyperswadować odwiedzenie tego miasta albo podjąć za was decyzję; ale naprawdę nie na tym polega moja rola. Jeżeli jednak, podobnie jak ja, przez cale życie obserwowaliście drzwi barów, restauracji, pubów, hoteli, gabinetów dentystycznych, w których akurat przyszło wam siedzieć, z nadzieją, że Ingrid Bergman wejdzie do środka w zwiewnej kremowej sukience, spojrzy prosto na was, zarumieni się i zafaluje biustem w sposób, który każe wam podziękować Bogu, że życie ma jednak jakiś sens — jeżeli w jakikolwiek sposób ten obraz do was przemawia, to Casablanca cholernie was rozczaruje.

Podzieliliśmy się na dwa zespoły. Jasna karnacja i oliwkowa karnacja.

Francisco, Latifa, Benjamin i Hugo zostali Oliwkami, a Bernhard, Cyrus i ja stworzyliśmy grupę Bladawców.

Być może brzmi to trochę staroświecko. Wręcz szokująco. Być może wyobrażaliście sobie, że organizacje terrorystyczne dają wszystkim zatrudnionym równe szanse rozwoju i że różnice związane z kolorem skóry zwyczajnie nie mają wpływu na naszą pracę. No cóż, w idealnym — świecie zapewne tak właśnie powinni postępować terroryści. Ale w Casablance sprawy mają się inaczej.

Osoby o jasnej karnacji nie powinny chodzić ulicami Casablanki.

Oczywiście mogą, jeżeli są gotowe stanąć na czele tłumu pięćdziesięciorga truchtających za nimi dzieciaków, które wołają, krzyczą, wytykają ich palcami, śmieją się i próbują im sprzedać amerykańskie dolary, dobra cena, najlepsza cena, mam też haszysz.

Turysta o jasnej karnacji musi przystać na te warunki. Nie ma innego wyjścia. Musi się uśmiechać, kręcić głową i mówić la, shokran — wywołuje to wybuchy jeszcze większego śmiechu, wrzaski, wytykanie palcami, co z kolei przyciąga kolejnych pięćdziesięcioro dzieci, które dołączają do korowodu, a wszystkie, o dziwo, również oferują najlepszą cenę za amerykańskie dolary. Ogólnie rzecz biorąc, taki turysta musi się bawić, jak tylko potrafi najlepiej. Bo przecież jest gościem, wygląda obco i egzotycznie, prawdopodobnie ma na sobie krótkie spodenki i idiotyczną hawajską koszulę, więc dlaczego u diabła nie mieliby go wytykać palcem? Dlaczego przejście trasy o długości czterdziestu pięciu metrów do sklepu z tytoniem zabiera czterdzieści pięć minut, zatrzymuje ruch we wszystkich kierunkach i ma spore szanse trafić do popołudniowych wydań marokańskich gazet? Po to przecież jedzie się za granicę. Żeby znaleźć się za granicą.

Z takim nastawieniem podróżują turyści.

Z drugiej strony, jeżeli jedzie się za granicę, aby za pomocą kilku karabinów maszynowych zająć budynek amerykańskiego konsulatu, uwięzić konsula i jego podwładnych, zażądać dziesięciu milionów dolarów okupu i natychmiastowego uwolnienia dwustu trzydziestu więźniów sumienia, a następnie uciec prywatnym odrzutowcem, wysadziwszy budynek w powietrze przy użyciu sześćdziesięciu kilogramów plastiku C4 — jeżeli kiedykolwiek — korciło was, aby wypełniając formularz imigracyjny, taki właśnie powód wpisać w rubryce „Cel wizyty”, ale tego nie zrobiliście, ponieważ jesteście świetnie wyszkolonymi zawodowcami, którym nie zdarzają się podobne wpadki — to wtedy, szczerze mówiąc, możecie obejść się bez wszystkich atrakcji związanych z gapiącymi się i wytykającymi was palcami dziećmi na ulicy.

Zatem Oliwki zajęły się obserwacją, a Bladawce przygotowaniami do ataku.

Zajęliśmy opuszczony budynek szkoły w dzielnicy Hay Mohammedia. Możliwe, że kiedyś pełniła funkcję luksusowego, zielonego przedmieścia, ale czasy świetności miała już za sobą. Trawę dawno temu zadeptali robotnicy stawiający domy pokryte blachą falistą, przydrożne rowy służyły za kanały, a drogi mogły zostać w przyszłości zbudowane. Inszallah.

Była to biedna okolica, zamieszkana przez biednych ludzi, gdzie jedzenie było niedobre i trudno dostępne, a o świeżej wodzie starzy ludzie opowiadali wnukom w długie zimowe wieczory. Nie żeby w Hay Mohammedia mieszkało wielu starych ludzi. Rolę starca odgrywał tam zazwyczaj czterdziestopięciolatek bez zębów, których brak zawdzięczał upiornie słodkiej herbacie miętowej, gdyż picie jej stanowiło wyznacznik wysokiej stopy życiowej.

Szkoła mieściła się w dużym dwupiętrowym budynku z trzech stron otaczającym cementowe boisko, gdzie dzieci musiały kiedyś grać w piłkę, odmawiać modlitwy albo pobierać lekcje, jak sprawiać kłopoty Europejczykom. Dookoła terenu szkoły ciągnął się czteroipółmetrowy mur, który można było przejść jedynie przez bramę ze stall prowadzącej prosto na boisko.

W takim miejscu mogliśmy spokojnie przygotowywać akcję, ćwiczyć i odpoczywać.

I gwałtownie sprzeczać się ze sobą.

Zaczęło się od błahostek. Nagłe wybuchy irytacji z powodu palenia, tego, kto wypił całą kawę, a kto będzie siedział dziś z przodu w land roverze. Stopniowo atmosfera zaczęła się jednak pogarszać.

Początkowo przypisywałem to zwykłemu zdenerwowaniu, ponieważ bawiliśmy się w znacznie poważniejszą grę niż kiedykolwiek wcześniej. Przy niej Mürren wydawało się pestką obraną z miąższu.

W Casablance w roli miąższu występowała policja, i to chyba jej można przypisać narastające napięcie, dąsy i sprzeczki. Policjantów widziało się wszędzie. Pojawiali się w tuzinie kształtów i rozmiarów, w tuzinie różnych mundurów, które oznaczały tuzin różnych uprawnień i jurysdykcji. Problem policji można podsumować stwierdzeniem, że wystarczyło spojrzeć na nich w sposób, który by im się nie spodobał, a mogli ci spierdolić życie na zawsze.

Przy wejściu do każdego komisariatu w Casablance stało dwóch mężczyzn z pistoletami maszynowymi.

Dwóch mężczyzn. Z pistoletami maszynowymi. Dlaczego?

Gdyby ktoś obserwował ich przez cały dzień, przekonałby się, że przez ten czas nie łapali żadnego przestępcy, nie tłumili żadnych zamieszek, nie odpierali żadnej inwazji obcego państwa — tak naprawdę nie robili żadnej rzeczy, która w jakikolwiek sposób przyczyniałaby się do polepszenia życia przeciętnego Marokańczyka.

Oczywiście ten, kto zdecydował o wydaniu pieniędzy na pensje dla tych ludzi — ten, kto zarządził, aby zamówić mundury zaprojektowane przez mediolański dom mody oraz panoramiczne okulary przeciwsłoneczne — wyjaśniłby zapewne: „Dlatego właśnie nieprzyjaciel na nas nie najechał, że przed każdym komisariatem policji postawiliśmy dwóch ludzi z pistoletami maszynowymi — w koszulach za małych o dwa numery”. Na takie dictum musielibyśmy zwiesić głowę i wycofać się tyłem z biura, ponieważ trudno polemizować z tego rodzaju logiką.

Marokańska policja jest przejawem państwa. Wyobraźcie sobie państwo jako dużego gościa w barze, a ludność jako mniejszego gościa w tym samym barze. Duży gość odsłania wytatuowany biceps i mówi do mniejszego gościa: „to ty rozlałeś moje piwo?”

Marokańska policja jest tym tatuażem.

A dla nas zdecydowanie stanowiła problem. Za dużo odmian, za dużo przedstawicieli każdej odmiany, za dużo ciężkiego uzbrojenia, za dużo wszystkiego.

Może właśnie dlatego stajemy się nerwowi. Może dlatego pięć dni temu Benjamin — człowiek o łagodnym głosie, człowiek, który uwielbia szachy i chciał kiedyś zostać rabinem — może właśnie dlatego Benjamin nazwał mnie zasranym sukinsynem.

Siedzieliśmy w stołówce przy postawionym na kozłach stole, przeżuwając tajine mozolnie ugotowaną przez Cyrusa i Latifę. Nikt nie miał specjalnej ochoty na rozmowę. Bladawce spędziły dzień, konstruując naturalnej wielkości makietę fasady konsulatu; byliśmy zmęczeni i śmierdzieliśmy drewnem.

Makieta stała za nami, przypominając dekoracje do szkolnego przedstawienia, i od czasu do czasu ktoś podnosił wzrok znad jedzenia i przyglądał jej się badawczo, zastanawiając się, czy kiedykolwiek zobaczy prawdziwy budynek ambasady. Albo kiedy już go zobaczy, czy zobaczy jeszcze później cokolwiek innego.

— Ty zasrany sukinsynu! — krzyknął Benjamin, zrywając się na równe nogi z zaciśniętymi pięściami.

Zapadło milczenie. Dopiero po chwili wszyscy się zorientowali, na kogo patrzył.

— Jak mnie nazwałeś? — zapytał Ricky, prostując się nieznacznie na krześle; człowiek powolny w gniewie, ale kiedy już przyszło co do czego, straszliwy jako wróg.

— Słyszałeś — powiedział Benjamin.

Przez moment nie byłem pewien, czy zamierza mnie uderzyć, czy się rozpłakać.

Spojrzałem na Francisca, oczekując, że każe Benjaminowi usiąść, wyjść albo zrobić coś innego, ale Francisco zerknął tylko na mnie i wrócił do przeżuwania.

— Co ja ci niby, kurwa, zrobiłem? — zapytał Ricky, odwracając się w stronę Benjamina.

Ten jednak stał nieporuszony, wpatrując się we mnie i zaciskając pięści, aż wreszcie Hugo odezwał się słabym głosem, że tajine smakuje przepysznie. Wszyscy z wdzięcznością skorzystali z okazji i jeden przez drugiego zaczęli gadać, że owszem, smakowało przepysznie, i nie, zdecydowanie nie było za słone. To znaczy wszyscy, oprócz mnie i Benjamina. Wpatrywał się we mnie uparcie, a ja w niego. Wydawało się, że tylko on wie, o co mu chodziło.

Po czym odwrócił się na pięcie i wymaszerował korytarzem. Po chwili usłyszeliśmy zgrzyt żelaznej bramy, a zaraz potem warkot motoru land rovera.

Francisco przyglądał mi się badawczo.

Od tego zdarzenia minęło pięć dni, w ciągu których Benjamin posłał mi dwa wymuszone uśmiechy. Teraz jednak byliśmy gotowi do akcji.

Rozmontowaliśmy makietę, spakowaliśmy bagaże, spaliliśmy za sobą mosty i odmówiliśmy modlitwy. To naprawdę dość ekscytujące.

Jutro rano o dziewiątej trzydzieści pięć Latifa poprosi o wniosek o wizę w amerykańskim konsulacie. o dziewiątej czterdzieści Bernhard i ja stawimy się na spotkanie z panem Rogerem Buchananem, attache handlowym. O dziewiątej czterdzieści siedem Francisco i Hugo przywiozą na wózku cztery plastikowe butelki wody mineralnej oraz fakturę wystawioną na Sylvie Horvath z działu konsularnego.

Sylvie naprawdę zamówiła wodę, ale nie sześć kartonów, na których będą stały butelki.

O dziewiątej pięćdziesiąt pięć, plus minus jedna sekunda, Cyrus i Benjamin rozbiją się land roverem na zachodniej ścianie konsulatu.

— Czemu to ma służyć? — zapytał Solomon.

— Czemu co ma służyć? — powiedziałem.

— Land rover — wyjął z ust ołówek i wskazał nim na szkic. — Nie uda wam się przedostać w ten sposób przez ścianę. Ma sześćdziesiąt centymetrów grubości, zbudowano ją z żelbetonu, a nie zapominaj o słupkach postawionych na całej długości muru. Nawet jeśli przez nie przejedziecie, wyhamują samochód.

Pokręciłem głową.

— Chodzi o hałas — wyjaśniłem. — Narobią strasznego hałasu, wduszą klakson, a Benjamin wypadnie z siedzenia kierowcy w zakrwawionej koszuli. Cyrus zacznie wołać, czy ktoś potrafi udzielić pierwszej pomocy. W ten sposób pod zachodnią ścianę konsulatu przybiegnie masa ludzi zaciekawionych zamieszaniem.

— Mają zestaw do pierwszej pomocy? — zapytał Solomon.

— Na parterze. W magazynku obok schodów.

— W ambasadzie pracuje ktoś z odpowiednimi kwalifikacjami, żeby jej udzielić?

— Cały amerykański personel przeszedł odpowiednie szkolenie, ale najprawdopodobniej zabierze się za to Jack.

— Jack?

— Webber — powiedziałem. — Strażnik w konsulacie. Osiemnaście lat w korpusie piechoty morskiej USA. Na prawym biodrze nosi berettę kaliber 9 mm.

Przerwałem. Wiedziałem, o czym myśli Solomon.

— No i? — spytał.

— Latifa ma pojemnik z gazem łzawiącym — wyjaśniłem.

Zanotował coś — bardzo powoli, jakby wiedział, że nie — ma większego znaczenia, co zapisze.

Ja też o tym wiedziałem.

— Będzie też miała micro uzi w torebce na ramieniu — dodałem.

Siedzieliśmy w wynajętym przez Solomona peugeocie, zaparkowanym na wzniesieniu niedaleko La Squala — popadającego w ruinę, osiemnastowiecznego gmachu, w którym kiedyś znajdowało się główne stanowisko artyleryjskie położone nad portem. Trudno znaleźć ładniejszy widok w Casablance, ale żaden z nas za bardzo go nie podziwiał.

— No więc, co teraz? — zapytałem, zapaliwszy papierosa deską rozdzielczą.

Powiedziałem „deskę rozdzielczą”, bo jej większa część oderwała się razem z samochodową zapalniczką i dopiero po chwili udało mi się ją umieścić z powrotem na miejscu. Zaciągnąłem się i spróbowałem, raczej bez powodzenia, wydmuchać dym przez otwarte okno.

Solomon przeglądał notatki.

— Przypuszczalnie — podpowiedziałem — będzie na nas czekać brygada marokańskiej policji i agenci CIA ukryci w szybach wentylacyjnych. Kiedy wejdziemy do środka, przypuszczalnie wyskoczą z ukrycia i krzykną, że jesteśmy aresztowani. A w rezultacie Miecz Sprawiedliwości i wszyscy, którzy kiedykolwiek mieli z nim coś wspólnego, pojawią się przypuszczalnie w niedługim czasie na sali sądowej, niecałe dwieście metrów od tego kina. I przypuszczalnie cała akcja zostanie przeprowadzona tak, że co najwyżej ktoś obetrze sobie łokieć.

Solomon wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Następnie zaczął się masować po brzuchu. Od — dziesięciu lat nie zachowywał się w ten sposób. Tylko wrzód na dwunastnicy mógł sprawić, że Solomon przestanie myśleć o pracy.

Odwrócił się i spojrzał na mnie.

— Odsyłają mnie do domu — powiedział.

Wpatrywaliśmy się w siebie przez chwilę. Wybuchnąłem śmiechem. Sytuacja nie skłaniała szczególnie do śmiechu, ale tak się złożyło, że to właśnie śmiech wydobył się z moich ust.

— Oczywiście, że cię odsyłają — stwierdziłem w końcu. — Oczywiście, że cię odsyłają do domu. To zupełnie zrozumiale.

— Posłuchaj, Thomas — zaczął, a po jego oczach widziałem, z jakim trudem mu to przychodzi.

— „Dziękuję, wykonał pan kawał dobrej roboty, Solomon — powiedziałem, naśladując głos Russella Barnesa. — Oczywiście chcielibyśmy panu podziękować za wykazanie się profesjonalizmem oraz za zaangażowanie, ale, jeżeli pan pozwoli, od tego momentu przejmiemy sprawę”. Och, to po prostu idealne.

— Thomas, posłuchaj — dwa razy w ciągu trzydziestu sekund nazwał mnie Thomasem — po prostu wyjedź. Uciekaj stąd, dobrze?

Posłałem mu uśmiech, przez co zaczął mówić szybciej.

— Mogę cię zawieźć do Tangeru. Stamtąd pojedziesz do Ceuty i wsiądziesz na prom do Hiszpanii. Powiadomię miejscową policję, każę im zaparkować furgonetkę przed konsulatem i cała akcja nie wypali. Do niczego nie dojdzie.

Zajrzałem Solomonowi w oczy i zobaczyłem wszystkie kryjące się w nich zmartwienia. Zobaczyłem poczucie winy i wstyd — zobaczyłem nawet wrzód na dwunastnicy.

Wyrzuciłem papierosa przez okno.

— To zabawne — stwierdziłem. — To samo radziła mi zrobić Sara Woolf. Uciekaj, powiedziała. Wyjedź na skąpane w słońcu plaże z dala od wkurzającego CIA.

Nie zapytał, kiedy się z nią widziałem ani dlaczego nie posłuchałem jej rady. Był zbyt zaabsorbowany własnym problemem. Czyli mną.

— To jak będzie? — zapytał. — Zrób to, Thomas, na litość boską!

Wyciągnął rękę i chwycił mnie za ramię.

— Ta akcja to szaleństwo. Jeżeli wejdziesz do tego budynku, nie wyjdziesz z niego żywy. Wiesz o tym. — Siedziałem w milczeniu, co doprowadzało go do szału. — Chryste, sam to przecież mówiłeś przez cały czas. Sam o tym wiedziałeś.

— Daj spokój, Dawidzie. Też o tym wiedziałeś.

Obserwowałem jego twarz. Miał około jedną setną — sekundy, żeby zmarszczyć brwi, otworzyć w zdumieniu usta albo powiedzieć: „O czym ty mówisz?”, ale przegapił ją. Kiedy minęła jedna setna sekundy, wiedziałem, że wiedział, że wiem.

— Zdjęcie Sary i Barnesa — wyjaśniłem. Twarz Solomona była pozbawiona wyrazu. — Wiedziałeś, co to oznacza. Wiedziałeś, że można to wyjaśnić tylko w jeden sposób.

W końcu spuścił oczy i rozluźnił uchwyt na moim ramieniu.

— Jak to możliwe, żeby byli razem po tym, co się stało? — kontynuowałem. — Istnieje tylko jedno wyjaśnienie. Zdjęcia nie zrobiono po, ale zanim Aleksander Woolf został zastrzelony. Wiedziałeś, co planuje Barnes, i wiedziałeś lub raczej się domyślałeś, co planuje Sara. Po prostu mi tego nie powiedziałeś.

Zamknął oczy. Jeżeli prosił o wybaczenie, nie robił tego na głos i nie zwracał się do mnie.

— Gdzie w tej chwili znajduje się Absolwent? — zapytałem.

Solomon pokręcił nieznacznie głową.

— Nic mi nie wiadomo na temat tej maszyny — powiedział, nadal z zamkniętymi oczami.

— Dawidzie… — zacząłem, ale mi przerwał.

— Proszę.

Pozwoliłem mu przemyśleć, cokolwiek miał do przemyślenia, i zdecydować, o czymkolwiek musiał zdecydować.

— Wiem tylko, panie — powiedział w końcu i nagle poczułem się, jak za dawnych czasów — że amerykański samolot transportowy wylądował w bazie RAF-u na Gibraltarze dziś w południe. Wyładowano z niego pewną ilość części zamiennych.

Skinąłem głową. Solomon otworzył oczy.

— Jak dużą ilość?

Wziął kolejny głęboki oddech, chcąc wyrzuć z siebie wszystko za jednym zamachem.

— Znajomy znajomego znajomego, który to widział, wspomniał o dwóch skrzynkach, każda mniej więcej sześć metrów na trzy na trzy, którym towarzyszyło szesnastu pasażerów płci męskiej, dziewięciu z nich w mundurach. Podobno natychmiast zajęli się skrzyniami i przenieśli je przez ogrodzenie do hangaru, postawili z boku, zastrzegając, że nikomu nie wolno się do nich zbliżać.

— Barnes? — zapytałem.

Solomon zastanawiał się przez chwilę.

— Trudno powiedzieć, panie. Ale ów znajomy przypomniał sobie, że rozpoznał chyba wśród nich amerykańskiego dyplomatę.

Dyplomatę, gadaj zdrów. A raczej gada zdrów.

— Zgodnie z tym, co powiedział — kontynuował Solomon — wśród nich znajdował się również mężczyzna w wyróżniającym się cywilnym ubraniu.

Wyprostowałem się, czując, że ręce mi się pocą.

— Czym się wyróżniającym? — zapytałem.

Solomon przekrzywił głowę, próbując przypomnieć sobie szczegółowy opis. Jakby musiał to robić.

— Czarna marynarka, czarne spodnie w prążki. Znajomy ocenił, że wyglądał jak hotelowy kelner.

No i ten połysk na skórze. Połysk pieniędzy. Połysk Morderstone'a.

Auć, pomyślałem. Cały gang się zjechał.

W drodze do centrum przedstawiłem Solomonowi swój plan i wyjaśniłem mu, na czym polega jego rola.

Kiwał głową od czasu do czasu, choć w ogóle nie podobało mu się to, co mówię. Musiał jednak zauważyć, że ja również nie strzelałem korkami od szampana.

Kiedy dojechaliśmy do konsulatu, Solomon zwolnił i ostrożnie przejechał wokół budynku, aż zrównaliśmy się z araukarią. Zadarliśmy głowy do góry i przez chwilę przeczesywaliśmy wzrokiem gałęzie, w końcu skinąłem na Solomona, który wysiadł z samochodu i otworzył bagażnik.

W środku znajdowały się dwa pakunki. Jeden prostokątny mniej więcej rozmiarów pudełka na buty, a drugi w kształcie tuby o długości prawie półtora metra. Oba były zawinięte w brązowy pergamin. Nie widniały na nich żadne oznaczenia, żadne numery seryjne ani terminy przydatności do spożycia.

Widziałem, że Solomon nie ma ochoty ich dotykać, więc schyliłem się i sam je wyciągnąłem.

Zatrzasnął drzwi do samochodu i uruchomił silnik, tymczasem ja ruszyłem w stronę ściany konsulatu.

Rozdział 24

Lecz oto pulsy, jak werble przy skroni,
Mówią, że idę, że zbliżam się do niej!

Biskup Henry King

Amerykański konsulat w Casablance znajduje się w połowie obsadzonego drzewami bulwaru Moulay Youssef, tworząc maleńką enklawę dziewiętnastowieczne) francuskiej wspaniałości, zbudowaną, aby pomóc zmęczonym kolonialistom odprężyć się po ciężkim dniu projektowania miejscowej infrastruktury — Francuzi przybyli do Maroka, aby obdarzyć je drogami, kolejami, szpitalami, szkołami i wyczuciem stylu — wszystkim, co przeciętny Francuz uważa za niezbędne elementy nowoczesnej cywilizacji — a kiedy wybijała piąta po południu, Francuzi spoglądali na swoje dzieła i widzieli, że są dobre, uznawali, że zasłużyli sobie, cholera jasna, aby żyć jak maharadżowie. Co przez jakiś czas czynili.

Jednak kiedy sąsiadująca z Marokiem Algieria zwaliła się na nich niczym nawałnica, Francuzi zdali sobie sprawę, że czasami lepiej wyjechać z poczuciem niedosytu; otworzyli więc swoje walizki Louisa Vuittona, spakowali do nich butelki z płynem po goleniu, inne butelki z płynem po goleniu i jeszcze tę dodatkową butelkę, która spadła za rezerwuar w łazience, która po bliższym zbadaniu okazała się zawierać płyn po goleniu, po czym wymknęli się nocą.

Spadkobiercy pozostałych po Francuzach ogromnych, otynkowanych domów nie byli książętami, ani sułtanami, ani przemysłowcami milionerami. Nie byli śpiewakami występującymi w klubach nocnych, ani piłkarzami, ani gangsterami, ani gwiazdami seriali telewizyjnych. Niezwykłym zbiegiem okoliczności okazali się dyplomatami.

Nazywam to niezwykłym zbiegiem okoliczności, ponieważ w dzisiejszych czasach dyplomacja zgarnia wszystko. W każdym mieście, w każdym państwie na świecie dyplomaci żyją i pracują w najbardziej wartościowych i pożądanych nieruchomościach, jakie istnieją. Rezydencje, zamki, pałace, dziesięciopiętrowe budowle z przyległymi terenami łowieckimi: w każdym wypadku dyplomaci wejdą do środka, rozejrzą się i powiedzą: „Tak, myślę, że jakoś tu wytrzymam”.

Poprawiliśmy z Bernhardem krawaty, sprawdziliśmy godzinę i wbiegliśmy po schodach prowadzących do głównego wejścia.

— A więc, co mogę dla panów zrobić?

Mówcie-mi-Roger Buchanan miał niewiele ponad pięćdziesiąt lat i osiągnął szczyt swojej kariery w amerykańskiej dyplomacji. Casablanca była jego ostatnią placówką, przebywał w niej od trzech lat i bez wątpienia w zupełności mu ona odpowiadała. Wspaniali ludzie, wspaniały kraj, jedzenie trochę za tłuste, ale poza tym jest po prostu świetnie.

Mówcie-mi-Roger najwyraźniej nie zwolnił tempa mimo diety bogatej w oliwę, ponieważ musiał wyciskać co najmniej sto kilogramów, co przy wzroście sto siedemdziesiąt centymetrów stanowi spore osiągnięcie.

Wymieniliśmy z Bernhardem spojrzenia, unosząc brwi, jakby nie miało większego znaczenia, który z nas przemówił pierwszy.

— Panie Buchanan — zacząłem poważnym tonem — jak wyjaśniliśmy z kolegą w liście, produkujemy najwyższej — jakości rękawice kuchenne, najlepsze, jakie powstają w regionie Afryki Północnej.

Bernhard skinął powoli głową, dając do zrozumienia, że on powiedziałby „na całym świecie”, ale że nie ma to większego znaczenia.

— Posiadamy zakłady wytwórcze w Fezie, Rabacie, a wkrótce planujemy otwarcie placówki tuż pod Marrakeszem. Oferujemy produkt naprawdę wysokiej jakości. Jesteśmy co do tego przekonani. Mógł pan o nim słyszeć, mógł go pan nawet używać, jeżeli należy pan do tak zwanych Nowoczesnych Mężczyzn.

Zarechotałem jak kretyn, a Bernhard i Roger przyłączyli się do mnie. Mężczyźni. Używający rękawic kuchennych. A to dobre. Bernhard podjął opowieść, nachylając się do przodu i przemawiając ze złowieszczym, budzącym szacunek niemieckim akcentem.

— Skala naszej produkcji osiągnęła poziom, przy którym zaczęło nas niezwykle interesować uzyskanie licencji na eksport naszego produktu na rynek północnoamerykański. A coś mi podpowiada, że mógłby nam pan udzielić skromnej pomocy w przebrnięciu przez odpowiednie procedury.

Mówcie-mi-Roger pokiwał głową i zanotował coś na kartce. Widziałem, że miał przed sobą na biurku nasz list i wyglądało na to, że zakreślił kółkiem słowo „guma”, Miałem ochotę zapytać, dlaczego, ale chwila nie była ku temu odpowiednia.

— Roger — powiedziałem, wstając z krzesła — zanim przejdziemy do poważniejszych spraw…

Roger podniósł wzrok znad notatnika.

— W głębi korytarza, drugie drzwi na prawo.

— Dzięki — mruknąłem.

Ubikacja była pusta i pachniała sosną. Zaniknąłem drzwi na klucz, sprawdziłem godzinę, po czym wdrapałem się na deskę klozetową i otworzyłem okno.

Po lewej stronie zraszacz wystrzeliwał pełne gracji fontanny wody na równo przystrzyżony trawnik. Kobieta w sukience w drukowane wzory stała przy murze, wydłubując brud spod paznokci, a kilka metrów dalej mały pies gwałtownie się wypróżniał. W odległym narożniku ogrodnik w krótkich spodenkach i żółtym podkoszulku przycinał krzewy.

Na prawo pusto.

Więcej muru. Więcej trawnika. Więcej grządek.

I araukaria.

Zeskoczyłem z sedesu, ponownie sprawdziłem godzinę, otworzyłem drzwi i wyszedłem na korytarz.

Pusty.

Podszedłem szybko do schodów i zbiegłem na dół w podskokach, przeskakując co dwa stopnie, bębniąc dłonią po poręczy niespecjalnie do rytmu. Minąłem mężczyznę bez marynarki niosącego papier, ale zanim zdążył otworzyć usta, rzuciłem w jego stronę głośne „dzień dobry”.

Dotarłem na pierwsze piętro, skręciłem w prawo i zobaczyłem, że na tym korytarzu panował większy ruch.

W połowie długości stały dwie kobiety zagłębione w rozmowie, a po lewej stronie mężczyzna zamykał lub otwierał drzwi do biura.

Zerknąłem na zegarek i zwolniłem, przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu czegoś, co być może zostawiłem gdzieś, a jeśli nie tam, to w innym miejscu, ale w sumie może w ogóle tego nie miałem, chociaż jeżeli jednak miałem, to czy powinienem wrócić i poszukać? Zatrzymałem się, marszcząc brwi, tymczasem mężczyzna po lewej otworzył w końcu drzwi do pokoju i spojrzał na mnie. Zaraz zapyta, czy się zgubiłem.

Wyciągnąłem rękę z kieszeni i uśmiechnąłem się do niego, pokazując pęk kluczy.

— Znalazłem — oznajmiłem, a on niepewnie skinął głową, kiedy go mijałem.

Z końca korytarza dobiegł sygnał windy. Przyspieszyłem trochę, pobrzękując trzymanymi w prawej ręce kluczami. Drzwi od windy otworzyły się i niski wózek wysunął się na korytarz.

Francisco i Hugo w czyściutkich niebieskich kombinezonach ostrożnie wyprowadzili wózek z windy; Francisco pchał, a Hugo przytrzymywał obiema rękami butelki, z wodą. Spokojnie, chciałem powiedzieć, kiedy zwolniłem aby ich przepuścić. To tylko woda, na litość boską. Obchodzisz się z nią, jakbyś wiózł żonę na salę porodową.

Francisco poruszał się powoli, sprawdzając numery na drzwiach, i prezentował się naprawdę bardzo dobrze, podczas gdy Hugo rozglądał się na wszystkie strony i oblizywał usta.

Zatrzymałem się przy tablicy ogłoszeniowej i obejrzałem ją dokładnie. Zdarłem trzy kartki papieru, dwie z nich dotyczyły ćwiczeń przeciwpożarowych, a trzecia zapraszała na barbecue u Boba i Tiny w niedzielne południe. Zacząłem je czytać, jakby zawierały coś interesującego, po czym ponownie sprawdziłem godzinę.

Spóźniali się.

Czterdzieści pięć sekund.

Nie mogłem w to uwierzyć. Po wszystkim, co uzgodniliśmy, co przećwiczyliśmy, co przysięgliśmy i ponownie przećwiczyliśmy, te małe dranie się spóźniały.

— Tak? — odezwał się głos.

Pięćdziesiąt pięć sekund.

Spojrzałem w głąb korytarza i zobaczyłem, że Francisco i Hugo dotarli do recepcji. Kobieta siedząca za biurkiem spoglądała na nich znad wielkich okularów.

Sześćdziesiąt pięć pieprzonych sekund.

— Salem alejkum — odezwał się łagodnym głosem Francisco.

— Alejkum salem — odparła kobieta.

Siedemdziesiąt.

Hugo poklepał ręką butelki, odwrócił się i spojrzał na mnie.

Ruszyłem w ich kierunku, zrobiłem dwa kroki i wtedy usłyszałem huk.

Usłyszałem i poczułem. Brzmiał jak wybuch bomby.

Kiedy oglądamy w telewizji zderzenie samochodów, do naszych uszu dociera dźwięk o określonym poziomie przygotowany przez dźwiękowca. Myślimy wtedy, że taki właśnie odgłos towarzyszy wypadkowi samochodowemu. Zapominamy jednak, a szczęśliwcy mogą tego w ogóle nie wiedzieć, jak wiele energii uwalnia się, kiedy pół tony metalu uderza w inne pół tony metalu. Albo w ścianę budynku. Ogromne ilości energii zdolne wstrząsnąć całym ciałem od stóp do głów, nawet jeżeli ktoś znajduje się w odległości stu metrów.

Klakson land rovera, zablokowany nożem Cyrusa, przerwał ciszę niczym ryk zwierzęcia. Po czym szybko ucichł, przytłumiony odgłosami otwierających się drzwi, odsuwanych krzeseł, ludzi przepychających się w drzwiach — patrzących po sobie, spoglądających w głąb korytarza.

Wszyscy zaczęli mówić na raz, najczęściej: „Jezus Maria, niech to szlag, co to, kurwa, było?”, i nagle przed moimi oczami znalazł się tuzin pleców, mknących w przeciwną stronę, potykających się, podskakujących i obijających się o siebie w pędzie ku klatce schodowej.

— Myśli pani, że powinniśmy sprawdzić, co się dzieje? — zapytał Francisco kobietę za biurkiem.

Spojrzała na niego, a następnie spod przymrużonych powiek w głąb korytarza.

— Nie mogę… rozumiecie… — wykonała gest w kierunku telefonu. Nie mam pojęcia, do kogo zamierzała zadzwonić.

Wymieniliśmy z Franciskiem spojrzenia trwające jedną setną sekundy.

— Czy to była… — zacząłem, patrząc nerwowo na kobietę. — Czy nie wydaje wam się, że to brzmiało jak bomba?

Położyła jedną rękę na słuchawce, drugą rękę wyciągnęła przed siebie, kierując dłoń w stronę okna, prosząc świat, aby zatrzymał się na chwilę i pozwolił jej dojść siebie.

Ktoś krzyknął w oddali.

Musiał zobaczyć krew na koszuli Benjamina, przewrócić się albo po prostu nabrać ochoty, żeby sobie krzyknąć. Kobieta podniosła się z krzesła.

— Cóż tam się mogło stać? — zapytał Francisco, a Hugo zaczął okrążać biurko.

Tym razem nawet na niego nie spojrzała.

— Poinformują nas — rzuciła, spoglądając obok mnie w głąb korytarza. — Powinniśmy pozostać na miejscach, a powiedzą nam, co mamy robić.

Kiedy wypowiedziała te słowa, rozległ się metaliczny trzask i kobieta natychmiast zorientowała się, że był czymś nienaturalnym, zupełnie niepasującym do tego miejsca. Istnieją dobre trzaski i złe trzaski, a ten brzmiał zdecydowanie jak jeden z najgorszych.

Obróciła się gwałtownie i spojrzała na Hugona.

— Droga pani — powiedział z błyszczącymi oczami — trzeba było skorzystać z okazji.

Już po wszystkim.

Sytuacja opanowana, humory dopisują.

Od trzydziestu pięciu minut sprawujemy kontrolę nad budynkiem i ogólnie rzecz biorąc, sytuacja mogła wyglądać o wiele gorzej.

Marokański personel opuścił parter, a Hugo i Cyrus opróżnili całe drugie i trzecie piętro, kierując mężczyzn i kobiety schodami na dół i na ulicę, pokrzykując przy okazji niepotrzebnie co chwilę „No, dalej”, „Ruchy, ruchy”.

Benjamin i Latifa zainstalowali się w holu, skąd w razie potrzeby mogą się szybko przemieścić między frontem a tyłem budynku. Mimo że wszyscy wiemy, że taka potrzeba nie zajdzie. Przynajmniej nie przez jakiś czas.

Pojawiła się policja. Najpierw samochodami, później jeepami, a teraz na ciężarówkach. Rozproszyli się na dole w tych swoich obcisłych koszulach, wykrzykując i przestawiając pojazdy; nie zdecydowali się jeszcze, czy mogą chodzić nonszalancko po ulicy, czy powinni przebiegać na drugą stronę z nisko pochylonymi głowami, aby uniknąć ognia snajpera. Zapewne widzą Bernharda na dachu, ale nie wiedzą jeszcze, kto to jest i co tam robi.

Francisco i ja znajdujemy się w biurze konsula.

Przetrzymujemy tu ośmioro zakładników — pięciu mężczyzn i trzy kobiety skutych razem zebranymi przez Bernharda policyjnymi kajdankami. Zapytaliśmy, czy pogniewają się, jeżeli każemy im usiąść na niezwykle pięknym kilimie. Wyjaśniliśmy, że jeżeli któreś z nich wyjdzie poza jego obręb, ryzykuje, że zostanie zastrzelone przez Francisca lub przeze mnie z jednego z dwóch pistoletów maszynowych Steyr AUG, których inteligentnie nie zapomnieliśmy ze sobą zabrać.

Wyjątek uczyniliśmy dla samego konsula, ponieważ nie jesteśmy zwierzętami — mamy świadomość rangi oraz protokołu i nie chcemy zmuszać ważnego człowieka do siedzenia po turecku na podłodze — poza tym musi mieć dostęp do telefonu.

Benjamin pomajstrował przy centrali telefonicznej i zapewnił nas, że każde połączenie z dowolnym numerem w budynku zostanie przekierowane do tego pokoju.

Tak więc pan James Beamon, będący przedstawicielem rządu Stanów Zjednoczonych w Casablance, drugi w kolejności na marokańskiej ziemi po ambasadorze w Rabacie, siedzi teraz przy swoim biurku, wpatrując się we Francisca chłodnym, oceniającym wzrokiem.

Beamon, jak dobrze wiemy z zebranych wcześniej informacji, to zawodowy dyplomata. Nie jest emerytowanym sprzedawcą butów, którego można by się spodziewać na tej placówce — człowiekiem, który przekazał pięćdziesiąt milionów dolarów na kampanię wyborczą prezydenta i dostał w nagrodę biurko oraz trzysta darmowych lunchów rocznie. Beamon dobiega sześćdziesiątki, jest wysoki, mocno zbudowany i potrafi bardzo szybko myśleć. Zachowa się mądrze i odpowiedzialnie.

Na to właśnie liczymy.

— A co z wyjściami do toalety? — pyta Beamon.

— Pojedynczo raz na pół godziny — odpowiada Francisco. — Sami ustalacie kolejność, idziecie tam z którymś z nas i nie zamykacie drzwi.

Francisco podchodzi do okna i wygląda na ulicę. Podnosi do oczu lornetkę.

Spoglądam na zegarek. Dziesiąta czterdzieści jeden.

Przybędą o świcie, myślę. Atakujący zawsze tak robią, odkąd w ogóle wynaleziono atak.

O świcie. Kiedy będziemy zmęczeni, głodni, znudzeni i wystraszeni.

Przybędą o świcie, przybędą ze wschodu, mając za plecami słońce wiszące nisko nad horyzontem.

O jedenastej dwadzieścia konsul odbiera pierwszy telefon.

Wafik Hassan, inspektor policji, przedstawił się Francisco, po czym przywitał się z Beamonem. Nie miał nic specjalnego do zakomunikowania, poza wyrażeniem nadziei, że wszyscy zachowają zdrowy rozsądek i że bez — większych komplikacji uda się rozwiązać sytuację. Francisco powiedział później, że Hassan mówił dobrze po angielsku, a Beamon dodał, że dwa dni wcześniej był zaproszony do Hassana na kolację. Rozmawiali o tym, jak spokojna jest Casablanca.

O jedenastej czterdzieści dodzwoniła się prasa. Przepraszamy, że zawracamy głowę, ale czy chcą państwo wydać jakieś oświadczenie? Francisco dwukrotnie przeliterował swoje nazwisko, po czym poinformował, że przekaże pisemne oświadczenie przedstawicielowi CNN, kiedy tylko ten dotrze na miejsce.

Za pięć dwunasta telefon zadzwonił ponownie. Beamon odebrał i poinformował rozmówcę, że nie może w tej chwili rozmawiać, czy tamten mógłby zadzwonić jutro, a najlepiej pojutrze? Francisco wziął słuchawkę i słuchał przez chwilę, po czym wybuchnął śmiechem — turysta z Karoliny Północnej chciał się dowiedzieć, że konsulat może zapewnić wodę do picia w Regency Hotel.

Nawet Beamona to rozbawiło.

O drugiej piętnaście przysłali nam lunch. Duszona baranina z jarzynami, do tego ogromny garnek kuskusu. Benjamin odebrał go ze schodów przed głównym wejściem, podczas gdy Latifa nerwowo wymachiwała przez drzwi na prawo i lewo swoim uzi.

Cyrus znalazł gdzieś papierowe talerzyki, nie mieliśmy jednak sztućców, więc musieliśmy zaczekać, aż jedzenie ostygnie, i w końcu zjedliśmy je palcami.

Biorąc pod uwagę okoliczności, potrawa smakowała zupełnie dobrze.

Dziesięć po trzeciej usłyszeliśmy, że ciężarówki zaczynają się przemieszczać. Francisco podbiegł do okna.

Obserwowaliśmy, jak kierowcy zwiększają obroty i zgrzytają skrzyniami biegów, zawracając na dziesięć razy.

Dlaczego je przestawiają? — mruknął Francisco, przyglądając się ciężarówkom przez lornetkę.

Wzruszyłem ramionami.

— Chcą uniknąć mandatu za złe parkowanie?

Spojrzał na mnie ze złością.

— Skąd mam, kurwa, wiedzieć — powiedziałem. — o coś im chodzi. Może hałasują, żeby zagłuszyć odgłosy kopania tunelu. Nic na to nie poradzimy.

Przez chwilę przygryzał wargę, po czym podszedł do biurka. Podniósł słuchawkę i zadzwonił do holu. Telefon musiała odebrać Latifa.

— Lat, bądź w gotowości — powiedział. — Jeżeli tylko usłyszysz lub zobaczysz coś podejrzanego, dzwoń natychmiast.

Rzucił słuchawkę na widełki, trochę za gwałtownie.

Nie jesteś aż taki opanowany, jak udawałeś, pomyślałem.

O czwartej telefon dzwonił już na całego, Marokańczycy i Amerykanie zgłaszali się co pięć minut i zawsze chcieli rozmawiać z kimś innym niż osoba, która podniosła słuchawkę.

Francisco postanowił, że czas na zmianę pozycji. Zawołał Cyrusa i Benjamina na pierwsze piętro, a ja zszedłem na dół do Latify.

Stała na środku holu, wyglądając przez okna, przestępując z nogi na nogę i przerzucając sobie małe uzi z ręki do ręki.

— Co się dzieje? — zapytałem. — Musisz iść do toalety?

Skinęła głową. Powiedziałem, żeby poszła i przestała — się tak bardzo wszystkim przejmować.

— Słońce zachodzi — stwierdziła Latifa pół paczki papierosów później.

Spojrzałem na zegarek, potem przez okna wychodzące na tył budynku. Faktycznie słońce spadało, podnosiła się noc.

— No — przyznałem.

Latifa zaczęła poprawiać włosy w szybie przy biurku w recepcji.

— Wychodzę na zewnątrz — oznajmiłem.

Obejrzała się na mnie, zaskoczona.

— Co? Zwariowałeś?

— Chcę tylko rzucić na coś okiem, to wszystko.

— Na co rzucić okiem? — spytała Latifa i widziałem, że naprawdę jest na mnie wściekła, jakbym opuszczał ją na dobre. — Bernhard siedzi na dachu i ma najlepszy widok z nas wszystkich. Po co chcesz wyjść na zewnątrz?

Cmoknąłem niezadowolony i ponownie zerknąłem na zegarek.

— Niepokoi mnie tamto drzewo.

— Chcesz się przyjrzeć jakiemuś pieprzonemu drzewu? — zapytała.

— Gałęzie przechodzą przez mur. Chcę tylko rzucić na to okiem.

Podeszła do mnie i wyjrzała mi przez ramię na zewnątrz. Zraszacz cały czas działał.

— Które drzewo?

— Tamto — pokazałem jej. — Araukaria.

Dziesięć po piątej.

Słońce pokonało połowę drogi do horyzontu.

Latifa siedziała u podnóża głównych schodów, rysując butem marmurową posadzkę i bawiąc się uzi.

Spojrzałem na nią i przypomniało mi się oczywiście, co robiliśmy w łóżku — ale też chwile wesołości, frustracji i spaghetti. Latifa potrafiła się czasami zachowywać w sposób nieznośny. Była kompletnie popieprzona i niereformowalna niemal pod każdym względem. Ale jednocześnie wspaniała.

— Wszystko będzie dobrze — powiedziałem.

Uniosła głowę i spojrzała na mnie.

Zastanawiałem się, czy myśli o tym samym, co ja.

— A kto, kurwa, powiedział, że nie będzie? — rzuciła i przeczesała palcami włosy, spuszczając kilka kosmyków na twarz, żeby zasłonić się przed moim wzrokiem.

Zaśmiałem się.

— Ricky — zawołał Cyrus, wychylając się przez poręcz na pierwszym piętrze.

— Co? — krzyknąłem.

— Chodź na górę. Cisco chce cię widzieć.

W czasie mojej nieobecności zakładnicy rozsiedli się po całym kilimie, trzymając sobie głowy na kolanach, opierając się o siebie plecami. Dyscyplina rozluźniła się na tyle, że kilkoro z nich wyprostowało nogi, wystawiając je poza obręb kilimu. Troje lub czworo śpiewało Swannee River cichym, znużonym głosem.

— O co chodzi? — zapytałem.

Francisco wskazał na Beamona, który podał mi słuchawkę telefonu. Skrzywiłem się i machnąłem ręką, jakbym mówił, że zapewne dzwoni moja żona, zresztą i tak będę w domu za pół godziny. Ale Beamon trzymał uparcie słuchawkę w powietrzu.

— Wiedzą, że jesteś Amerykaninem — stwierdził.

Wzruszyłem ramionami: i co z tego.

— Pogadaj z nimi, Ricky — powiedział Francisco. — Co ci szkodzi?

Jeszcze raz wzruszyłem ramionami, nachmurzony — Jezusie, po co tracić czas — po czym podszedłem wolnym krokiem do biurka. Beamon posłał mi gniewne spojrzenie, kiedy podawał mi słuchawkę.

— Przeklęty Amerykanin — wyszeptał.

— Pocałuj mnie w dupę — powiedziałem i przyłożyłem słuchawkę do ucha. — Tak?

Usłyszałem trzask, brzęczenie i ponownie trzask.

— Lang — odezwał się głos.

Zaczyna się, pomyślałem.

— Tak — powiedział Ricky.

— Co słychać?

Głos należał do Russella R Barnesa, dupka z tamtej parafii. Mimo trzasków zakłócających połączenie w jego głosie przebrzmiewała pewność siebie człowieka, który lubi wszystkich poklepywać po plecach.

— Czego, kurwa, chcesz? — zapytał Ricky.

— Pomachaj do mnie — powiedział Barnes. Dałem znak Franciscowi, który podał mi przez stół lornetkę. Podszedłem do okna. — Chcesz spojrzeć w lewo.

Tak naprawdę nie chciałem.

Kilka budynków dalej, otoczona jeepami i wojskowymi ciężarówkami, stała grupka mężczyzn. Jedni w kombinezonach, inni nie.

Podniosłem lornetkę do oczu i zobaczyłem powiększone drzewa i domy, po czym nagle w pole widzenia wskoczył Barnes. Oddaliłem i wycentrowałem obraz. Oto i on, w pełnej krasie, z telefonem przy uchu i lornetką przy oczach. Naprawdę do mnie machał.

Przyjrzałem się reszcie grupy, ale nie dostrzegłem nigdzie prążkowanych szarych spodni.

— Chciałem się tylko przywitać, Tom — powiedział Barnes.

— Jasne — odparł Ricky.

Linia telefoniczna trzeszczała, a każdy z nas czekał, aż drugi się odezwie. Wiedziałem, że wytrzymam dłużej niż on.

— A więc, Tom — odezwał się wreszcie Barnes — kiedy możemy się spodziewać, że stamtąd wyjdziesz?

Odwróciłem wzrok od lornetki i zerknąłem na Francisco, Beamona i zakładników. Spojrzałem na nich i pomyślałem o innych ludziach, którzy mieli zginąć.

— Nie mamy zamiaru wyjść — powiedział Ricky. Francisco powoli skinął głową.

Spojrzałem przez lornetkę i zobaczyłem, że Barnes się śmieje. Nie słyszałem go, bo odsunął słuchawkę od twarzy, ale widziałem, jak odrzucił do tyłu głowę i wyszczerzył zęby. Po chwili zwrócił się do pozostałych mężczyzn, powiedział coś do nich i niektórzy z nich również się zaśmiali.

— Jasne, Tom. Kiedy…

— Mówię serio — powiedział Ricky a Barnes nadal się uśmiechał. — Kimkolwiek jesteś, nic nie wskórasz.

Barnes potrząsnął głową ubawiony moim występem.

— Może i jesteś sprytny — powiedziałem i zobaczyłem, że kiwa głową. — Może i jesteś wykształcony. Może nawet jesteś absolwentem college'u. — Uśmiech zamarł na twarzy Barnesa. Podobało mi się to. — Ale żadne twoje sztuczki na nic się tu zdadzą.

Opuścił lornetkę i wytrzeszczył oczy. Nie dlatego, że chciał mnie zobaczyć, ale dlatego, że chciał, abym to ja zobaczył jego. Miał kamienną twarz.

— Lepiej w to uwierz, panie absolwencie — dodałem.

Stał w bezruchu, przeszywając wzrokiem niespełna — dwieście metrów, jakie nas dzieliły. Krzyknął coś i przyłożył słuchawkę do ucha.

— Posłuchaj mnie uważnie, gnoju. Nie obchodzi mnie, czy opuścisz budynek, czy nie. A jeżeli już go opuścisz, to nie obchodzi mnie, czy wyjdziesz na własnych nogach, zostaniesz wyniesiony w dużym gumowym worku czy w wielu malutkich gumowych workach. Muszę cię jednak ostrzec, Lang — przycisnął słuchawkę mocniej do ust, tak że słyszałem ślinę w jego głosie. — Lepiej nie zadziera) z postępem. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Nie możemy hamować postępu.

— Jasne — powiedział Ricky.

— Jasne — powiedział Barnes. Zobaczyłem, że spogląda w bok. — Popatrz w prawo, Lang. Niebieska toyota.

Zrobiłem, jak kazał, i przed oczami zatańczyła mi przednia szyba samochodu. Zatrzymałem na niej obraz.

Naimh Morderstone i Sara Woolf siedzieli obok siebie na przednich siedzeniach toyoty, pijąc coś ciepłego z plastikowych kubków. W oczekiwaniu na rozpoczęcie finału mistrzostw świata. Sara patrzyła na coś, albo na nic, między nogami, a Morderstone przeglądał się w lusterku wstecznym. Najwyraźniej nie przeszkadzało mu to, co widział.

— Postęp, Lang — powiedział głos Barnesa. — Postęp służy wszystkim.

Przerwał, a ja ponownie przesunąłem lornetkę w lewo i zdążyłem zobaczyć, że się uśmiecha.

— Posłuchaj — powiedziałem, nasycając głos niepokojem — pozwól mi tylko z nią porozmawiać, dobrze?

Kątem oka zobaczyłem, że Francisco wyprostował się na krześle. Musiałem go uspokoić, więc oddaliłem słuchawkę od twarzy i uśmiechnąłem się zawstydzony przez ramię.

— Moja mama — wyjaśniłem. — Martwi się o mnie.

Zaśmialiśmy się obaj cicho.

Spojrzałem ponownie przez lornetkę i zobaczyłem, że Barnes stoi obok toyoty. W środku Sara trzymała słuchawkę przy ustach, a Morderstone obrócił się na siedzeniu i się jej przyglądał.

— Thomas? — odezwała się niskim, chropowatym głosem.

— Cześć.

Zapadło milczenie, podczas którego podzieliliśmy się jedną czy dwoma interesującymi myślami za pośrednictwem trzaskającej linii.

— Czekam na ciebie.

To właśnie chciałem usłyszeć. Morderstone powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Barnes sięgnął ręką przez okno i odebrał Sarze słuchawkę.

— Nie mamy czasu na zabawy, Tom. Możecie sobie porozmawiać do woli, kiedy już tu dotrzesz — uśmiechnął się. — Chciałbyś się ze mną podzielić jakimiś przemyśleniami, Thomas? Zamienić słówko? Jedno mi wystarczy: tak lub nie.

Stałem, przyglądając się, jak Barnes mi się przygląda, i zwlekałem z odpowiedzią, na ile tylko starczyło mi śmiałości. Chciałem, żeby poczuł wagę mojej decyzji. Sara na mnie czekała.

Proszę, Boże, lepiej, żeby to się udało.

— Tak — powiedziałem.

Rozdział 25

Skoncentruj się proszę,
To wyjątkowo trudne zadanie.

Valerie Singleton

Przekonałem Francisca, aby wstrzymać się jeszcze na jakiś czas z wydaniem oświadczenia.

On chciał je upublicznić natychmiast, ale zasugerowałem, że kilka dodatkowych godzin niepewności nie może nam zaszkodzić. Kiedy media dowiedzą się, kim jesteśmy, i nadadzą nam nazwę, historia straci na świeżości. Nawet gdyby później zdarzały się jakieś fajerwerki, tajemnica się ulotni.

Tylko na kilka godzin, powiedziałem.

Czekaliśmy przez całą noc, zmieniając się na pozycjach.

Dach cieszył się najmniejszą popularnością, ponieważ na dworze było zimno i siedziało się tam samotnie, dlatego nikt nie wytrzymywał na górze dłużej niż godzinę. Poza tym jedliśmy, gawędziliśmy albo nie gawędziliśmy, zastanawialiśmy się nad swoim życiem i drogą, która przywiodła nas w to miejsce. Niezależnie od tego, czy byliśmy porywaczami, czy porwanymi.

W nocy nie przysłali nam już jedzenia, ale Hugo znalazł na stołówce zamrożone bułki do hamburgerów. Rozłożyliśmy je na biurku Beamona, aby się rozmroziły, a kiedy — nie mieliśmy nic innego do roboty, dźgaliśmy je palcami, sprawdzając, czy nadają się do jedzenia.

Zakładnicy przeważnie drzemali i trzymali się za ręce. Francisco zastanawia! się, czy ich nie rozdzielić i nie porozmieszczać po całym budynku, ale ostatecznie uznał, że będziemy musieli poświęcać więcej czasu na pilnowanie; zapewne miał rację. Francisco miał rację w wielu sprawach. Również w tym, że korzystał z rad innych, co stanowiło miłą odmianę. Przypuszczam, że nie ma na świecie zbyt wielu terrorystów, którzy są obznajomieni z sytuacją przetrzymywania zakładników i mogą sobie pozwolić na dogmatyzm w rodzaju: nie, masz to zrobić w ten a ten sposób. Francisco, podobnie jak cała reszta, wypłynął na nieznane wody, co uczyniło go w pewnym stopniu milszym człowiekiem.

Minęła czwarta. Postarałem się być o tej godzinie w holu z Latifą. Francisco zszedł, kuśtykając, ze schodów z oświadczeniem dla prasy.

— Lat — powiedział z czarującym uśmiechem — idź, przemów do świata w naszym imieniu.

Latifa odwzajemniła uśmiech, zachwycona, że mądry, starszy brat powierzył jej ten honor, choć nie chciała tego za bardzo okazywać. Wzięła kopertę i przyglądała się z miłością, jak kuśtyka z powrotem na górę.

— Czekają na ciebie — dodał, nie odwracając głowy. — Daj im kopertę i powiedz, że mają ją przekazać bezpośrednio CNN, nikomu innemu, a jeżeli nie przeczytają oświadczenia słowo w słowo, to będą tu mieli martwych Amerykanów — zatrzymał się na półpiętrze i odwrócił w naszą stronę. — Osłaniaj ją, Ricky.

Skinąłem głową. Francisco zniknął, a Latifa westchnęła. Co za gość, myślała sobie. Mój bohater. Wybrał mnie.

Francisco wybrał Latifę oczywiście głównie dlatego, że w jego ocenie istniało mniejsze prawdopodobieństwo, iż pełni galanterii Marokańczycy przeprowadzą atak, jeżeli dowiedzą się, że wśród porywaczy znajduje się kobieta. Nie podzieliłem się z nią tą refleksją, aby nie zepsuć chwili radości.

Latifa odwróciła się i wyjrzała przez główne drzwi, ściskając kurczowo kopertę i spoglądając spod przymrużonych powiek na światła ekip telewizyjnych. Przyczesała sobie włosy.

— Nareszcie zdobędziemy sławę — powiedziałem, a ona zrobiła do mnie minę.

Podeszła do biurka w recepcji i zaczęła poprawiać bluzkę, przeglądając się w szybie. Zbliżyłem się do niej.

— Poczekaj — powiedziałem, wziąłem od niej kopertę i pomogłem ułożyć kołnierzyk bluzki w fantazyjny sposób. Nastroszyłem jej włosy, odgarniając je zza uszu, i starłem plamę z policzka. Poddała się tym zabiegom. Nie było w tym nic intymnego, przypominało to raczej przygotowywanie boksera do następnej rundy w narożniku, podczas gdy sekundy płynęły strumieniami, ocierały się o siebie, obmywały nas i się stroiły.

Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem kopertę i podałem ją Latifie, która wzięła kilka głębokich oddechów.

Ścisnąłem jej ramię.

— Poradzisz sobie — powiedziałem.

— Nigdy wcześniej nie występowałam w telewizji — wyznała.

Brzask. Wschód słońca. Świt. Cokolwiek.

Nad horyzontem nadal wisi mrok, ale ma już pomarańczowy odcień. Noc cofa się ku ziemi, a słońce po omacku szuka oparcia na linii horyzontu.

Większość zakładników śpi. W nocy skupili się bliżej siebie, ponieważ zrobiło się zimniej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Żaden z nich nie wystawia już nóg poza obręb kilimu.

Francisco wygląda na zmęczonego, kiedy podaje mi słuchawkę telefonu. Siedzi z nogami opartymi o krawędź biurka i ogląda CNN, wyłączywszy głos, okazując tym życzliwość śpiącemu Beamonowi.

Też jestem oczywiście zmęczony, ale być może mam w tej chwili we krwi trochę więcej adrenaliny. Biorę słuchawkę od Francisca.

— Tak.

Słychać jakieś trzaski i dźwięki urządzeń elektronicznych. Odzywa się Barnes.

— Piąta trzydzieści. Pobudka — mówi radośnie.

— Czego chcesz? — natychmiast zdaję sobie sprawę, że powiedziałem to z angielskim akcentem. Zerkam na Francisca, ale chyba nic nie zauważył. Odwracam się zatem do okna i słucham przez chwilę Barnesa. Kończy, a ja biorę głęboki oddech wyrażający jednocześnie desperacką nadzieję i kompletny brak zainteresowania. — Kiedy.

Barnes chichocze. Ja również się śmieję bez żadnego szczególnego akcentu.

— Pięćdziesiąt minut — mówi i się rozłącza.

Kiedy odwracam się od okna, Francisco przygląda mi się uważnie. Jego rzęsy wydają się dłuższe niż kiedykolwiek.

Sara na mnie czeka.

— Przyniosą nam śniadanie — mówię, koncentrując się tym razem na minnesotańskich samogłoskach.

Francisco kiwa głową.

Słońce niedługo rozpocznie wspinaczkę po niebie, stopniowo przesuwając się po parapecie okna. Zostawiam zakładników, Beamona i Francisca drzemiących przed telewizorem. Wychodzę z pokoju i wjeżdżam windą na dach.

Trzy minuty później, czterdzieści siedem minut przed godziną zero, upewniam się, że wszystko znajduje się na swoim miejscu. Schodzę schodami na dół.

Pusty korytarz, pusta klatka schodowa, pusty żołądek. Puls w uszach jest głośniejszy niż moje kroki na dywanie. Zatrzymuję się na podeście drugiego piętra i wyglądam na ulicę.

Przyzwoita liczba widzów, jak na tak wczesną porę.

Myślałem o tym, co się zdarzy, dlatego zapomniałem o teraźniejszości. Teraźniejszość się nie zdarzyła, nie dzieje się, istnieje tylko przyszłość. Życie i śmierć. Życie lub śmierć. To są, rozumiecie, poważne sprawy. Odgłosy kroków to mało znaczący problem wobec nicości.

Pokonałem kilkanaście stopni i zakręcałem właśnie na półpiętrze, kiedy je usłyszałem i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak niepokojąco brzmią — niepokojąco, ponieważ były to odgłosy biegnącego człowieka, a nikt nie powinien biegać w tym budynku. Nie teraz. Nie czterdzieści sześć minut przed godziną zero.

Benjamin wypadł zza rogu i się zatrzymał.

— Co się stało, Benj? — zapytałem najswobodniej, jak potrafiłem.

Wpatrywał się we mnie przez chwilę, ciężko oddychając.

— Gdzie ty się, kurwa, podziewałeś?

Zrobiłem zdziwioną minę.

— Byłem na dachu — wyjaśniłem. — Poszedłem…

— Latifa jest na dachu — warknął.

Mierzyliśmy się wzrokiem. Dyszał, częściowo z wysiłku, częściowo ze złości.

— Powiedziałem jej, żeby zeszła do holu, Benj. Mamy dostać śniadanie…

Wtedy, w przypływie gniewu, Benjamin podniósł steyra na wysokość policzka, zaciskając pięści na kolbie.

Lufa pistoletu nagle zniknęła.

Jak to się mogło stać, zastanawiałem się. Jak to możliwe, że lufa steyra, długa na czterysta dwadzieścia milimetrów, sześć żłobień, prawoskrętne gwintowanie… jak coś takiego może zniknąć.

No cóż, oczywiście nie mogła i nie zniknęła.

Była wycelowana we mnie.

— Ty zasrany sukinsynu — powiedział Benjamin.

Stałem, wpatrując się w czarny otwór.

Zostało czterdzieści pięć minut do godziny zero, a to, powiedzmy sobie szczerze, najgorszy moment, w którym Benjamin mógł podnieść kwestię tak poważną, zawiłą i wieloaspektową, jak Zdrada. Sugeruję, uprzejmie mam nadzieję, że moglibyśmy wrócić do tego później, ale Benjamin sądzi, że to doskonały moment.

— Ty zasrany sukinsynu. — Tak to ujmuje.

Problem polega częściowo na tym, że Benjamin nigdy mi nie ufał. Oto istota całego problemu. Benjamin podejrzewał mnie od samego początku i chce, abym teraz się o tym dowiedział, na wypadek gdybym miał ochotę zaprzeczyć.

Wszystko zaczęło się, mówi, od twojego wyszkolenia wojskowego.

Doprawdy, Benj?

Tak właśnie.

Nie mógł zasnąć w nocy, gapiąc się w dach namiotu i zastanawiając się, gdzie opóźniony w rozwoju mieszkaniec Minnesoty nauczył się rozkładać na części ml6 z zamkniętymi oczami dwa razy szybciej niż ktokolwiek inny. Od tego momentu zaczął się najwyraźniej zastanawiać nad moim akcentem, sposobem ubierania i gustami muzycznymi. I dlaczego licznik land rovera wskazuje, że przejechałem wiele mil, kiedy mówiłem, że wyskakuję tylko po piwo.

To oczywiście błahostki, które Ricky mógłby wyjaśnić bez większego wysiłku.

Jednak druga część problemu — natenczas, prawdę mówiąc, większa część — wynika z tego, że Benjamin majstrował przy centrali telefonicznej podczas mojej rozmowy z Barnesem.

Czterdzieści jeden minut.

— Więc jak będzie, Benj? — pytam.

Przyciska mocniej policzek do karabinu i, jeżeli dobrze widzę, palec spoczywający na spuście robi się biały.

— Zastrzelisz mnie? — pytam. — Teraz? Pociągniesz za spust?

Oblizuje wargi. Wie, o czym myślę.

Odsuwa twarz od steyra, nie odrywając swoich wielkich oczu ode mnie.

— Latifa! — woła przez ramię. Głośno. Ale nie dostatecznie głośno. Najwyraźniej ma jakiś problem z mówieniem.

— Usłyszą wystrzał, Benj — mówię — i pomyślą, że zabiliśmy zakładnika. Przypuszczą szturm na budynek. Zabiją nas wszystkich.

Wzdryga się na dźwięk słowa „zabiją” i przez moment wydaje mi się, że może wystrzelić.

— Latifa! — woła jeszcze raz. Tym razem głośniej. Nie mogę pozwolić, żeby zawołał po raz trzeci. Bardzo powoli ruszam w jego kierunku. Maksymalnie rozluźniam lewą rękę; na tyle, na ile można rozluźnić rękę.

— Wiele osób tam na zewnątrz, Benj — mówię, zbliżając się do niego — marzy tylko, aby usłyszeć wystrzał. Chcesz im zrobić taki prezent?

Ponownie oblizuje wargi. Raz. Drugi. Odwraca głowę w kierunku schodów.

Chwytam lufę lewą ręką i wpycham pistolet w jego ramię. Nie mam wyboru. Gdybym próbował mu ją wyrwać, nacisnąłbym na spust. Tak więc pcham ją do tyłu i w bok, a kiedy jego twarz wyłania się zza kolby wbijam nasadę dłoni pod nos Benjamina.

Pada na ziemię jak kłoda — szybciej niż kłoda, zupełnie jakby jakaś ogromna siła przycisnęła go z góry — i przez moment zastanawiam się, czy go nie zabiłem. Jednak jego głowa zaczyna się poruszać na boki i widzę, że z warg bucha mu krew.

Zabieram mu steyra, opuszczam bezpiecznik i w tym samym momencie Latifa krzyczy z góry.

— Tak?

Słyszę jej kroki na schodach. Nie idzie szybko, ale też nie powoli.

Spoglądam na Benjamina.

Tak wygląda demokracja, Benj. Jeden przeciwko wielu.

Latifa wychodzi zza rogu. Wciąż ma przewieszone przez ramię uzi.

— Jezus Maria — mówi, kiedy widzi krew. — Co się stało?

— Nie wiem — odpowiadam. Nie patrzę na nią. Pochylam się nad Benjaminem i przyglądam się z niepokojem jego twarzy. — Musiał upaść.

Latifa podchodzi do Benjamina, prawie się o mnie ocierając, i kuca przy nim. Spoglądam na zegarek.

Trzydzieści dziewięć minut.

— Zajmę się nim — mówi Latifa. — Idź do holu, Rick.

Co też czynię.

Przechodzę przez hol, przechodzę przez główne wejście, przez schody i przez sto pięćdziesiąt dwa metry dzielące schody od kordonu policji.

Kiedy do niego docieram, jest mi gorąco w głowę, ponieważ przyciskam kurczowo obie dłonie do jej czubka.

Jak można się było spodziewać, obszukali mnie, zupełnie jakby zdawali egzamin z obszukiwania, aby dostać się na Królewski Uniwersytet Obszukiwania. Pięć razy, od stóp do głów, usta, uszy, krocze, podeszwy butów. Zdarli ze mnie większość ubrań i na koniec wyglądałem jak otwarty prezent od Mikołaja.

Zajęło im to szesnaście minut.

Zostawili mnie na następnych pięć opartego o bok policyjnej furgonetki z rozstawionymi rękami i nogami, w tym czasie krzyczeli i kłębili się dookoła. Patrzyłem w ziemię. Sara na mnie czeka.

Chryste, lepiej, żeby tak było.

Minęła kolejna minuta, więcej krzyku, więcej przepychania się. Obejrzałem się przez ramię, myśląc, że jeżeli coś się szybko nie stanie, będę musiał to sprowokować. Cholerny Benjamin! Ramiona zaczęły mnie boleć od ciężaru opierającego się na nich ciała.

— Dobra robota, Thomas — odezwał się głos.

Spojrzałem w lewo pod ramię i zobaczyłem parę podniszczonych butów marki Red Wing. Jeden spoczywający płasko na ziemi, drugi odchylony w prawo z czubkiem wbitym w piasek. Powoli podniosłem głowę i odszukałem wzrokiem resztę Russella Barnesa.

Opierał się uśmiechnięty o drzwi furgonetki, wyciągając w moim kierunku paczkę marlboro. Miał na sobie skórzaną kurtkę lotniczą z nazwiskiem Connor wyszytym nad lewą piersią. Kto to, kurwa, jest Connor?

Obszukiwacze cofnęli się trochę, ale tylko trochę, wyraźnie z respektu przed Barnesem. Wielu z nich przyglądało mi się cały czas, zastanawiając się pewnie, czy nie przegapili jakiegoś kawałka mojego ciała.

Potrząsnąłem głową, dziękując za papierosa.

— Pozwól mi się z nią zobaczyć — powiedziałem.

Ponieważ na mnie czeka.

Barnes przyglądał mi się przez chwilę i ponownie się uśmiechnął. Czuł się dobrze, był zrelaksowany i rozluźniony. Dla niego zabawa się skończyła.

Spojrzał w lewo.

— Jasne.

Odepchnął się beztrosko od furgonetki, strzeliła metalowa powłoka drzwi, i dał mi znak gestem, żebym udał się za nim. Morze obcisłych koszul i panoramicznych okularów przeciwsłonecznych rozstępowało się, kiedy przekraczaliśmy je, zmierzając w kierunku niebieskiej toyoty.

Na prawo od nas za metalową barierką stały ekipy telewizyjne, zwoje kabli wiły się na ziemi, a niebieskobiałe światło reflektorów przebijało resztki nocy. Kilka kamer nakierowano na mnie, ale większość pozostawała wymierzona w budynek ambasady.

Odniosłem wrażenie, że CNN zajmowało najlepszą pozycję.

Morderstone wysiadł z auta jako pierwszy, Sara siedziała w środku z rękami ściśniętymi między kolanami i patrzyła przed siebie. Dopiero kiedy zbliżyliśmy się na kilka metrów, odwróciła głowę w moją stronę i spróbowała się uśmiechnąć.

Czekam na ciebie, Thomas.

— Panie Lang — zaczął Morderstone, obchodząc samochód i stając między mną a Sarą. Miał na sobie ciemnoszary płaszcz i białą koszulę bez krawata. Połysk na jego czole wydawał się odrobinę słabszy, niż go zapamiętałem, na brodzie widać było kilkugodzinny zarost, ale poza tym wyglądał dobrze.

Bo niby dlaczego nie miałby wyglądać dobrze?

Przez jedną czy dwie sekundy wpatrywał się w moją twarz, po czym skinął z zadowoleniem głową. Jakby dziękował za skoszenie trawnika do znośnego standardu.

— Cieszy mnie to — powiedział w końcu.

Ja również spojrzałem mu prosto w oczy. Z pozbawioną wyrazu twarzą, ponieważ nie miałem specjalnie ochoty obdarzyć go w tamtej chwili czymkolwiek.

— Co pana cieszy? — zapytałem.

Morderstone dał znak oczami komuś stojącemu za mną. Usłyszałem czyjeś kroki.

— Do zobaczenia, Tom — powiedział Barnes.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że zaczął się wycofywać tyłem, idąc powoli swobodnym, gibkim, „będę tęsknił” krokiem. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, posłał mi słabo zauważalne, ironiczne pozdrowienie, po czym obrócił się na pięcie i skierował w stronę wojskowego jeepa zaparkowanego na tyłach kłębowiska samochodów. Blondyn w cywilnym ubraniu zapalił silnik, widząc zbliżającego się Barnesa, zatrąbił dwukrotnie, aby oczyścić sobie drogę w otaczającym tłumie. Odwróciłem się przodem do Morderstone'a.

Przyglądał się uważnie mojej twarzy, z trochę bliższej odległości i trochę bardziej profesjonalnym wzrokiem. Niczym chirurg plastyczny.

— Co pana cieszy? — zapytałem ponownie i czekałem, aż pytanie przebędzie ogromny dystans dzielący nasze światy.

— Wykonałeś swoje zadanie zgodnie z moim życzeniem — powiedział wreszcie Morderstone. — Zgodnie z moimi przewidywaniami.

Ponownie skinął głową. Małe nacięcie tu, naciągnięcie skóry tam — tak, myślę, że uda nam się poprawić panu twarz.

— Niektórzy, panie Lang — kontynuował — niektórzy z moich przyjaciół, mówili, że przysporzy nam pan problemów. Jako człowiek, który mógłby spróbować zabawić się w samotnego strzelca — wziął głębszy oddech. — Ale jednak to ja miałem rację. I to mnie właśnie cieszy.

Wtedy, nie spuszczając ze mnie wzroku, podszedł do toyoty i otworzył drzwi.

Sara obróciła się powoli w fotelu i wysiadła. Wyprostowała się, skrzyżowała ręce na piersiach, jakby chciał się ochronić przed chłodem poranka, i podniosła na mnie wzrok.

Znajdowaliśmy się tak blisko siebie.

— Thomas — powiedziała, a ja dosłownie na sekundę pozwoliłem sobie zanurzyć się w jej oczach, głęboko, aby dotknąć tego, co mnie tu przywiodło. Nigdy nie zapomnę tamtego pocałunku.

— Saro!

Objąłem ją — osłaniając, chroniąc, skrywając przed — wszystkim i wszystkimi — a ona stała z rękami wyciągniętymi przed siebie.

Opuściłem prawą rękę, wsunąłem ją między nasze ciała, dotarłem na wysokość brzucha, szukając kontaktu.

Dotknąłem go. Chwyciłem.

— Żegnaj — wyszeptałem.

Spojrzała mi w oczy.

— Żegnaj — powiedziała.

Metal rozgrzał się od jej ciała.

Puściłem ją i odwróciłem się powoli, stając twarzą w twarz z Morderstone'em.

Rozmawiał cicho przez komórkę, spoglądając na mnie z uśmiechem, z głową przekrzywioną lekko na bok. Ale kiedy zauważył moją minę, od razu wiedział, że coś jest nie tak. Spojrzał w dół na moją dłoń i w jednej chwili uśmiech wyparował z jego twarzy, jak kropla wody upuszczona na rozżarzony piec.

— Chryste — jęknął głos za mną, więc domyśliłem się, że również ktoś inny zauważył pistolet. Nie miałem pewności, ponieważ wpatrywałem się uważnie w oczy Morderstone'a.

— Wolnego — powiedziałem.

Ręka trzymająca telefon bezwolnie opadła w dół.

— Wolnego — powtórzyłem. — A nie samotnego.

— O czym… o czym ty mówisz?

Morderstone stał, wpatrując się w pistolet, tymczasem informacja o tym pięknym żywym obrazku rozeszła się falą po morzu obcisłych koszul.

— Powinien pan powiedzieć — powiedziałem — „spróbujesz się zabawić w wolnego strzelca”.

Rozdział 26

Słońce ubrało kapelusz,
Hip, hip, hura!

L. Arthur Rose i Douglas Furber

Znajdujemy się z powrotem na dachu konsulatu. A co, nie można?

Słońce wystawia już głowę nad horyzont, roztapiając linię ciemnych dachówek w zamglony pas bieli. Myślę sobie, że gdyby to ode mnie zależało, kazałbym helikopterowi wyruszyć już teraz. Słońce świeci mocno, jest tak jasne, tak straszliwie oślepiające, że nie zdziwiłbym się, gdyby helikopter znajdował się już w powietrzu — pięćdziesiąt helikopterów mogłoby unosić się dwadzieścia metrów ode mnie, przyglądając się, jak rozwijam dwa pakunki z brązowego pergaminu.

Pomijając oczywiście fakt, iż bym je usłyszał.

Mam nadzieję.

— Czego chcesz? — pyta Morderstone.

Stoi za mną w odległości około sześciu metrów. Przypiąłem go kajdankami do drabinki pożarowej i skupiłem się na tym, co miałem do zrobienia. Nie za bardzo podoba mu się ta sytuacja. Wydaje się poruszony.

— Czego ty ode mnie chcesz? — wrzeszczy.

Nie odpowiadam, więc kontynuuje wrzaski. Niespecjalnie artykułowane. Przynajmniej ja nie rozpoznaję słów. Gwiżdżę kilka taktów jakiejś melodii, aby stłumić hałas i dalej przyczepiam zacisk A do wypustki oporowej B, upewniając się, że kabel C nie wplątuje się we wspornik D.

— Czego chcę — mówię w końcu — to, żebyś zobaczył, jak będzie nadlatywać. To wszystko.

Odwracam się i widzę, w jak fatalnym jest stanie. Naprawdę fatalnym, ale stwierdzam, że zupełnie mnie to nie obchodzi.

— Chyba oszalałeś — wykrzykuje, szarpiąc nadgarstkami. — Jestem tutaj. Nie widzisz? — śmieje się albo niemal się śmieje, ponieważ nie może uwierzyć, jaki jestem głupi. — Jestem tutaj. Absolwent nie przyleci, ponieważ ja tu jestem.

Ponownie się odwracam i wpatruję się w niską ścianę światła słonecznego.

— Mam taką nadzieję, Naimh — mówię. — Naprawdę. Mam nadzieję, że możesz jeszcze liczyć choć na jeden głos.

Zapada milczenie, a kiedy odwracam się do niego, przekonuję się, że połysk przeobraził się w zmarszczone brwi.

— Głos? — pyta cicho po chwili.

— Głos — powtarzam.

Morderstone przygląda mi się uważnie.

— Nie rozumiem.

Więc biorę głęboki oddech i staram mu się to wyjaśnić.

— Nie jesteś handlarzem bronią, Naimh. Już nie. Odebrałem ci ten przywilej. Za twoje grzechy. Nie jesteś bogaty, nie masz władzy, powiązań, straciłeś nawet członkostwo w Garricku — na to akurat nie reaguje, więc może jednak nie należał do klubu. — W tej chwili jesteś jedynie człowiekiem. Jak my wszyscy. A jako człowiek masz tylko jeden głos. A czasami nawet i tego nie masz.

Długo zastanawia się, zanim odpowie. Wie, że jestem obłąkany i że musi ze mną postępować delikatnie.

— Nie wiem, o czym mówisz.

— Ależ wiesz — odpowiadam. — Nie wiesz tylko, czy ja wiem, o czym mówię. — Słońce pomalutku przesuwa się wyżej, wspinając się na palce, żeby nas lepiej widzieć. — Mówię o dwudziestu sześciu pozostałych osobach, które mogą bezpośrednio zyskać na sukcesie rynkowym Absolwenta, i setkach, a może tysiącach ludzi, którzy zyskają pośrednio. Ludzi, którzy pracowali, lobbowali, przekupywali, zastraszali, a nawet zabijali, abyście mogli znaleźć się tak blisko celu. Oni również dysponują głosami. Barnes rozmawia z nimi w tej chwili, prosząc o odpowiedź tak lub nie, a kto może wiedzieć, jaki będzie wynik głosowania?

Morderstone stoi nieruchomo. Ma szeroko otwarte oczy i usta, jakby zjadł coś niesmacznego.

— Dwudziestu sześciu — mówi bardzo cicho. — Skąd wiesz, że dwudziestu sześciu? Skąd to wiesz?

— Byłem kiedyś dziennikarzem finansowym — wyjaśniam skromnie. — Przez jakąś godzinę. Pewien człowiek w Smeets Velde Kerplein prześledził dla mnie twoje operacje finansowe. Dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy.

Opuszcza wzrok, maksymalnie się koncentrując. Dostał się tu dzięki swojemu umysłowi, więc jego umysł musi go również z tego wyciągnąć.

— Oczywiście — mówię, przerywając jego myśli — możesz mieć rację. Być może dwadzieścia sześć osób stanie za tobą murem, wstrzyma operację, anuluje ją, cokolwiek. Tyle tylko, że nie postawiłbym na to swojego życia.

Zawieszam głos, ponieważ czuję, że w ten czy inny sposób zasłużyłem sobie na tę chwilę.

— Ale z radością postawię twoje — kończę.

Widzę, że jest wstrząśnięty. Moje słowa wyrwały go z otępiania.

— Zwariowałeś — krzyczy. — Wiesz o tym? Zdajesz sobie sprawę, że zwariowałeś?

— No i dobrze — mówię. — Jak chcesz, to do nich zadzwoń. Zadzwoń do Barnesa i powiedz mu, żeby wstrzymał akcję. Jesteś na dachu z szaleńcem, impreza skończona. Wykorzystaj swój głos.

Potrząsa głową.

— Nie przylecą — mówi. Po czym dodaje znacznie ciszej: — Nie przylecą, bo ja tu jestem.

Wzruszam ramionami, ponieważ nic innego nie przychodzi mi do głowy. Mam ochotę powzruszać sobie ramionami. Taki właśnie nastrój zwykł mi towarzyszyć przed skokiem na spadochronie.

— Powiedz, czego chcesz — krzyczy nagle Morderstone i zaczyna szarpać kajdankami. Na jego nadgarstkach dostrzegam jasne, mokre ślady krwi.

Moje biedactwo!

— Chcę zobaczyć wschód słońca — mówię.

Francisco, Cyrus, Latifa, Berhnard i zakrwawiony Benjamin dołączyli do nas, ponieważ dach wydaje się miejscem, w którym w tej chwili przebywają interesujący ludzie. Odczuwają mieszaninę strachu i zdezorientowania, nie są w stanie uchwycić istoty wydarzeń. Stracili swoje miejsce w scenariuszu i mają nadzieję, że ktoś wkrótce poda im numer strony, na którą powinni zajrzeć.

Nie muszę dodawać, że Benjamin zrobił wszystko, co mógł, aby nastawić ich przeciwko mnie. Ale jego wszystko przestało wystarczać, kiedy wróciłem do konsulatu z pistoletem przyciśniętym do szyi Morderstone'a. Wydało im się to dziwne. Osobliwe. Niespójne z szalonymi teoriami Benjamina na temat Zdrady.

Tak więc stoją teraz przede mną, przenosząc wzrok to na mnie, to na Morderstone'a. Wdychają świeże powietrze, a Benjamin cały się trzęsie, plując sobie w brodę, że mnie nie zastrzelił.

— O co tu, kurwa, chodzi, Ricky? — pyta Francisco.

Wstaję powoli, czuję, jak strzela mi w kolanach; robię — krok w tył i podziwiam owoc moich wysiłków.

Odwracam się i macham ręką w stronę Morderstone'a. Ćwiczyłem tę przemowę kilka razy, więc większą część znam już chyba na pamięć.

— Ten człowiek — wyjaśniam im — był kiedyś sprzedawcą broni. — Podchodzę bliżej do drabinki pożarowej, ponieważ chcę, aby wszyscy wyraźnie mnie słyszeli. — Nazywa się Naimh Morderstone, jest dyrektorem naczelnym siedmiu oddzielnych przedsiębiorstw i większościowym udziałowcem kolejnych czterdziestu jeden. Posiada domy w Londynie, Nowym Jorku, Kalifornii, na południu Francji, w zachodniej Szkocji, a w północnym czymśtam z basenem. Wartość netto jego majątku przekroczyła bilion dolarów — w tym miejscu kieruję wzrok na Morderstone'a. — Musiała to być dla ciebie ekscytująca chwila, Naimh. Jak sobie wyobrażam, zjadłeś tego dnia duży kawałek ciasta — ponownie zwracam wzrok na moją widownię. — Co istotniejsze z naszego punktu widzenia, jest samodzielnym właścicielem ponad dziewięćdziesięciu kont bankowych, a z jednego z nich przez ostatnich sześć miesięcy wypłacano nam pensje.

Nikt jakoś nie kwapi się, żeby podskoczyć z wrażenia, więc zadaję ostateczny cios.

— Ten człowiek obmyślił, zorganizował, wyposażył i finansował Miecz Sprawiedliwości.

Zapada milczenie.

Tylko Latifa wydaje z siebie jakiś dźwięk: prycha z niedowierzania, strachu lub złości. Poza tym wszyscy milczą.

Długo wpatrują się w Morderstone'a, a ja przyłączam się do nich. Zauważam teraz, że ma również ślady krwi na karku — prawdopodobnie zbyt brutalnie popędzałem go na schodach — ale poza tym wygląda dobrze. Niby dlaczego nie miałby wyglądać dobrze?

— Gówno prawda — stwierdza Latifa.

— Słusznie — mówię. — Gówno prawda. Panie Morderstone, to wszystko gówno prawda. Zgodzi się pan z tym?

Morderstone również się w nas wpatruje, starając się desperacko wywnioskować, kto z nas jest najmniej szalony.

— Zgodzi się pan z tym? — powtarzam pytanie.

— Jesteśmy ruchem rewolucyjnym — odzywa się niespodziewanie Cyrus.

Zerkam na Francisca, ponieważ prawdę mówiąc, on powinien to powiedzieć. Ale Francisco rozgląda się dookoła, marszcząc brwi; wiem, że zastanawia się nad różnicą między zaplanowaną akcją a prawdziwą akcją. Zażalenie Francisca wiąże się z faktem, iż informacja na ten temat nie znalazła się w broszurce.

— Oczywiście, że jesteśmy — mówię. — Jesteśmy ruchem rewolucyjnym z komercyjnym sponsorem. To wszystko. Ten człowiek — wskazuję na Morderstone'a w najbardziej dramatyczny sposób, w jaki potrafię — wrobił was, wrobił nas wszystkich, wrobił cały świat, żeby kupił od niego broń. — Zaczynają przestępować z nogi na nogę. — Nazywa się to marketingiem. Agresywnym marketingiem. Wytwarza się zapotrzebowanie na produkt w miejscu, gdzie dawniej rosły tylko żonkile. Tym właśnie zajmuje się ten człowiek.

Obracam się, żeby spojrzeć na tego człowieka z nadzieją, że wtrąci się do rozmowy i powie: tak, każde jego słowo to najprawdziwsza prawda. Ale Morderstone najwyraźniej nie ma na to ochoty i w związku z tym zapada długie milczenie. Myśli kłębią się i zderzają w ruchach Browna.

— Broń — odzywa się w końcu Francisco. Ledwo go słychać, zupełnie jakby dzwonił z innego miasta. — Jaka broń?

Teraz. Nadszedł moment, w którym muszę doprowadzić do tego, że zrozumieją. I uwierzą.

— Helikopter — mówię i oczy wszystkich, również Morderstone'a, kierują się na mnie. — Wyślą tu helikopter, żeby nas wszystkich pozabijał.

Morderstone chrząka.

— Nie przyleci — mówi i sam nie wiem, czy próbuje przekonać siebie, czy mnie. — Jestem tu, więc nie przyleci.

Odwracam się do reszty.

— W każdej chwili — wyjaśniam — z tamtej strony może nadlecieć helikopter. — Wskazuję na słońce i zauważam, że jedynie Bernhard kieruje wzrok w tamtym kierunku. Reszta patrzy cały czas na mnie. — Helikopter mniejszy, szybszy i lepiej uzbrojony niż jakikolwiek, który widzieliście. Pojawi się tu naprawdę niedługo i zmiecie nas wszystkich z dachu. Prawdopodobnie zmiecie również dach i dwa górne piętra, ponieważ dysponuje niewiarygodną siłą ognia.

Zapada milczenie, kilkoro z nich opuszcza wzrok. Benjamin otwiera usta, aby coś powiedzieć albo, co bardziej prawdopodobne, aby coś wykrzyknąć, ale Francisco wyciąga rękę i kładzie ją na ramieniu Benjamina. Następnie kieruje wzrok na mnie.

— Wiemy, że mają przysłać helikopter, Rick — mówi.

Prr!

Nie brzmi to dobrze. Nie brzmi to ani odrobinę dobrze. Rozglądam się po ich twarzach, a kiedy spotykam się wzrokiem z Benjaminem, ten traci nad sobą kontrolę.

— Nie rozumiesz, pieprzony zasrańcu? — krzyczy, niemal się śmiejąc, tak bardzo mnie nienawidzi. — Wypełniliśmy zadanie — zaczyna podskakiwać; z nosa znów cieknie mu krew. — Na nic się zdała twoja zdrada.

Przenoszę wzrok na Francisca.

— Powiadomili nas Rick — wciąż mam wrażenie, jakby mówił z oddali. — Dziesięć minut temu.

— Naprawdę? — mówię.

Wszyscy patrzą na mnie.

— Przysyłają helikopter — wyjaśnia Francisco. — Zabierze nas na lotnisko — wypuszcza z płuc powietrze i opuszcza ramiona. — Wygraliśmy.

Kurwa, ale kanał, myślę.

Stoimy zatem dalej na pustyni z papy, z kilkoma wylotami przewodów klimatyzacyjnych w charakterze palm, czekając na życie lub śmierć. Na miejsce pod słońcem albo miejsce w mroku.

Muszę teraz coś powiedzieć. Próbowałem już kilka razy dojść do głosu, ale towarzysze prowadzili nieskoordynowaną, głupkowatą dyskusję na temat zrzucenia mnie z dachu, więc się powstrzymywałem. Teraz jednak słońce znajduje się w idealnym położeniu. Bóg sięgnął ręką z nieba, umieścił słońce na podkładce i przetrząsa właśnie torbę golfową w poszukiwaniu odpowiedniego kija. Nadszedł idealny moment i muszę coś powiedzieć.

— A więc co robimy? — pytam.

Nikt nie odpowiada z prostego powodu, że nikt nie może. Wszyscy oczywiście wiemy, co chcielibyśmy, aby się zdarzyło, ale chęci to już za mało. Między ideą a rzeczywistością zapada cień i tym podobne rzeczy. Czuję na sobie spojrzenia ze wszystkich stron. Absorbuję je wszystkie.

— Zamierzacie po prostu zostać na dachu, dobrze myślę?

— Stul pysk — mówi Benjamin.

Nie zwracam na niego uwagi. Nie wolno mi tego robić.

— Czekamy na dachu na helikopter. To właśnie kazali wam zrobić? — Nikt nie odpowiada. — A może zasugerowali jeszcze, żebyśmy ustawili się w szeregu i obrysowali jaskrawopomarańczowymi kółkami? — Milczenie. — Zastanawiam się tylko, jak jeszcze moglibyśmy im ułatwić zadanie.

Słowa te kieruję głównie do Bernharda, ponieważ odnoszę wrażenie, że jako jedyny ma wątpliwości. Pozostali chwytają się brzytwy. Są podekscytowani, pełni nadziei, zajęci rozważaniami, czy usiądą przy oknie i czy będą mieli czas na wizytę w sklepie wolnocłowym — jednak Berhnard, podobnie jak ja, obracał się wielokrotnie w stronę słońca i być może również myśli, że atak mógłby nastąpić właśnie teraz. Trudno o lepszy moment i Bernhard czuje się bezbronny, stojąc na dachu.

Zwracam się do Morderstone'a.

— Powiedz im.

Potrząsa głową. To nie odmowa, ale niepewność, strach i jeszcze coś innego. Robię kilka kroków w jego kierunku, a Bernhard natychmiast podrzuca do góry steyra.

Nie wolno mi się zatrzymać.

— Powiedz im, że to wszystko prawda — nalegam. — Powiedz im, kim jesteś.

Morderstone zamyka na chwilę oczy, a po chwili otwiera je szeroko. Być może liczył na to, że zobaczy przystrzyżone trawniki i kelnerów w białych marynarkach albo sufit jednej ze swoich sypialni; ale kiedy przed oczami pojawia mu się jedynie grupka brudnych, głodnych, wystraszonych ludzi z bronią, osuwa się na gzyms.

— Wiesz, że mam rację — mówię. — Wiesz, w jakim celu przyleci ten helikopter. Co zrobi. Musisz im powiedzieć. — Robię kilka kolejnych kroków. — Powiedz im, co się stało i dlaczego muszą z tego powodu umrzeć. Wykorzystaj swój głos.

Ale z Morderstone'a uszły już wszystkie siły. Podbródek opadł mu na piersi, znów zamknął oczy.

— Morderstone… — przerywam, ponieważ ktoś za moimi plecami syknął.

To Bernhard. Stoi nieruchomo, przekrzywiając głowę na bok.

— Słyszę go — mówi.

Zastygamy w bezruchu.

Teraz ja również go słyszę. Po chwili także Latifa, wreszcie Francisco.

Brzmi jak mucha brzęcząca gdzieś daleko w butelce.

Morderstone również go usłyszał albo uwierzył, że my go słyszymy. Podniósł podbródek i otworzył szeroko oczy.

Ja jednak nie mogę czekać, aż coś zrobi. Podchodzę do gzymsu.

— Co ty wyprawiasz? — mówi Francisco.

— To coś nas zabije — odpowiadam.

— Uratuje nas, Ricky.

— Zabije nas, Francisco.

— Ty zasrany sukinsynu — wrzeszczy Benjamin. — Co ty, kurwa, wyprawiasz?

Wszyscy patrzą na mnie. Słuchają i patrzą. A to dlatego, że sięgnąłem do małego namiotu z szarego pergaminu i odsłoniłem znajdujące się pod nim skarby.

Produkowany przez Brytyjczyków javelin to lekki, naddźwiękowy, przenośny pocisk ziemia-powietrze. Jest wyposażony w dwuetapowy silnik rakietowy o masie całkowitej trzydzieści ileś kilogramów, pozwalający na uzyskanie faktycznego zasięgu między pięcioma a sześcioma kilometrami. Można go zamówić w dowolnym kolorze, pod warunkiem, że jest nim oliwkowa zieleń.

Jednostka składa się z dwóch poręcznych części: pierwsza to zaplombowana wyrzutnia tubowa zawierająca pocisk, a druga to półautomatyczny system identyfikacji celów, który składa się z wielu bardzo małych, bardzo sprytnych, bardzo drogich podzespołów elektronicznych. Pocisk Javelin po zmontowaniu potrafi wykonać swoje zadanie niezwykle skutecznie.

Zestrzeliwuje helikoptery.

To właśnie dlatego go zamówiłem. Za odpowiednim wynagrodzeniem Bob Rayner załatwiłby mi ekspres do parzenia herbaty, suszarkę do włosów albo bmw kabriolet.

Ale ja powiedziałem, nie, Bob, dajmy sobie spokój z tymi kuszącymi urządzeniami. Chcę kupić dużą zabawkę. Chcę kupić javelina.

Ten konkretny egzemplarz, według Boba, upadł na ciężarówkę wyjeżdżającą ze składu sprzętu wojskowego Armii Brytyjskiej niedaleko Colchester. Zapewne zastanawia was, jak w dzisiejszych czasach mogło dojść do czegoś takiego, gdzie się podziały komputerowe ewidencje mienia, pokwitowania, strażnicy przy bramie — ale, wierzcie mi, armia nie różni się od domu towarowego. Ubytki w magazynie to stały problem.

Javelin został ostrożnie zdjęty z ciężarówki przez znajomych Raynera, którzy umieścili go pod podłogą furgonetki yolkswagena, gdzie, dzięki Bogu, przejechał bezpiecznie prawie dwa tysiące kilometrów trasy do Tangeru.

Nie miałem pojęcia, czy ludzie jadący furgonetką wiedzieli o jego istnieniu. Dowiedziałem się tylko, że pochodzili z Nowej Zelandii.

— Odłóż to — krzyczy Benjamin.

— Bo co? — pytam.

— Bo cię, kurwa, zabiję! — wrzeszczy, zbliżając się do krawędzi dachu.

Ciszę, jaka zapada, wypełnia odległe bzyczenie. Rozjuszona mucha w butelce.

— Nic mnie to nie obchodzi — mówię. — Naprawdę. Jeżeli odłożę rakietę, i tak zaraz zginę. A zatem, dzięki, potrzymam ją sobie.

— Cisco — krzyczy zdesperowany Benjamin. — Wygraliśmy. Powiedziałeś, że wygraliśmy! — Nikt mu nie odpowiada, więc Benjamin znów zaczyna podskakiwać. — Zabiją nas, jeżeli zestrzeli helikopter.

Do moich uszu docierają kolejne krzyki. Więcej krzyków. Coraz trudniej określić, skąd dochodzą, ponieważ bzyczenie stopniowo przekształca się w terkot. Terkot dochodzący od strony słońca.

— Ricky — mówi Francisco i orientuję się, że stoi tuż obok mnie. — Odłóż rakietę.

— Pozabijają nas, Francisco.

— Odłóż rakietę, Ricky. Liczę do pięciu. Jeżeli jej nie odłożysz, zabiję cię. Mówię serio.

Uznaję, że chyba rzeczywiście mówi serio. Naprawdę wierzy, że ten dźwięk, trzepot skrzydeł, oznacza Łaskę, a nie Śmierć.

— Jeden — zaczyna.

— Twój wybór, Naimh — mówię, przykładając oko do gumowego pierścienia wokół celownika. — Powiedz im prawdę. Powiedz im, co to za maszyna i co zamierza zrobić.

— Zginiemy przez niego — krzyczy Benjamin; kątem oka widzę, że podskakuje gdzieś z tyłu po mojej lewej stronie.

— Dwa — mówi Francisco. Włączam system sterowania. Bzyczenie znika, zagłuszone przez dźwięki o niższej częstotliwości. Niskie tony. Terkot skrzydeł.

— Powiedz im, Naimh. Jeżeli mnie zastrzelą, wszyscy zginiecie. Powiedz im prawdę.

Słońce zakrywa niebo, obojętne i bezlitosne. Nie istnieje nic poza słońcem i terkotem.

— Trzy — mówi Francisco. Czuję dotyk metalu za lewym uchem. Może to być łyżeczka, w co jednak wątpię.

— Tak czy nie, Naimh? Jak będzie?

— Cztery — mówi Francisco.

Hałas robi się coraz większy. Równie wielki jak słońce.

— Rozwal go! — mówi Francisco.

To jednak nie on. To Morderstone. Nie mówi, ale krzyczy. Wpada w furię. Wyrywa się z kajdanek, krwawi, — wrzeszczy, wierzga nogami, rozrzucając piasek po całym dachu. Wydaje mi się, że Francisco zaczął z kolei krzyczeć na niego, mówić mu, żeby się zamknął, podczas gdy Bernhard i Latifa krzyczą na siebie albo na mnie.

Tak mi się wydaje, ale nie jestem pewien. Wszystko zaczyna się rozpływać. Usuwa się w cień, zostawiając mnie samego pośrodku wypełnionego ciszą świata.

Ponieważ teraz go widzę.

Mały, czarny, szybki. Mógłby być muchą na szkle celownika.

Absolwent.

Rakiety Hydra. Pociski powietrze-ziemia Hellfire. Karabiny maszynowe kaliber .50. Sześćset pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Mam tylko jedną szansę.

Zbliży się i wybierze cele. Z naszej strony nie musi się niczego obawiać. Banda zwariowanych terrorystów wymachująca karabinami maszynowymi. Nie trafiliby nawet we wrota stodoły.

Tymczasem Absolwent jednym naciśnięciem guzika może wykroić z budynku cały pokój.

Mam tylko jedną szansę.

Pieprzone słońce. Oślepia mnie, wypala swój obraz na celowniku.

Od tego blasku z oczu zaczynają mi lecieć łzy, ale trzymam oczy cały czas otwarte.

Odłóż rakietę, woła Benjamin. Wrzeszczy mi do ucha z odległości tysiąca mil. Odłóż rakietę.

Mój Boże, ale jest szybki. Sunie nad dachami niecały kilometr od nas.

Ty pieprzony zasrańcu.

Zimny i twardy przedmiot na karku. Ktoś zdecydowanie próbuje mnie zniechęcić. Wbijając mi lufę w kark.

— Zastrzelę cię! — wrzeszczy Benjamin.

Zdjąć osłonkę zabezpieczającą i odciągnąć spust. Pański javelin jest teraz uzbrojony.

Nie mogę złapać oddechu.

Odłóż rakietę!

Dach eksploduje. Po prostu się rozpada. Ułamek sekundy później słyszę dźwięk karabinu maszynowego. Niewiarygodny, ogłuszający, wstrząsający całym ciałem dźwięk. Kawałki kamieni latają w powietrzu, każdy z nich równie śmiercionośny jak pocisk, który go wybił. Pył, przemoc i zniszczenie. Krzywię się i odwracam. Łzy płyną mi po policzkach, kiedy wyswobadzam się z uścisku słońca.

Przeleciał po raz pierwszy. Z niewiarygodną prędkością. Szybciej niż cokolwiek, co widziałem, nie licząc myśliwca. A zwrot, jaki wykonał, był po prostu niewiarygodny. Przechylił się na skrzydło i okręcił wokół własnej osi. Przelot z maksymalną prędkością, obrót, przelot z maksymalną prędkością w drugą stronę. Nie zwolnił ani na sekundę.

Czułem w ustach smak spalin.

Uniosłem ponownie javelina i w tym momencie zobaczyłem głowę i ramiona Benjamina. Chuj wie, gdzie była reszta.

Francisco znowu krzyczy coś w moją stronę, tym razem po hiszpańsku. Nigdy nie dowiem się, o co mu chodziło.

Nadlatuje. Czterysta metrów.

Tym razem naprawdę go widzę.

Tym razem miałem słońce za plecami, wschodzące, rozpędzające się, oświetlające z pełną mocą mały, czarny pakunek nienawiści lecący w moją stronę.

Skrzyżowanie linii. Czarny punkt.

Leci po prostej. Żadnych uników. Po co miałby się tym przejmować? Banda zwariowanych terrorystów, co oni nam mogą zrobić?

Widzę twarz pilota. Nie w celowniku, ale w umyśle. Obraz twarzy pilota pojawił mi się w umyśle podczas pierwszego przelotu.

No, dalej.

Nacisnąłem spust, pobudzając baterię termiczną, i napiąłem mięśnie, kiedy siła odrzutu silnika startowego odepchnęła mnie w kierunku gzymsu.

Newton, pomyślałem.

Nadlatujesz. Jak zawsze szybko, najszybciej na świecie, ale tym razem cię widzę.

Widzę cię, ty pieprzony zasrańcu.

Silnik marszowy drugiego etapu zapalił, wypychając ochoczo javelina z wyrzutni. Niech pies zobaczy królika.

Trzymam go. Nic więcej nie muszę robić. Trzymam go na przecięciu linii celownika.

Kamera w jednostce celowniczej śledzi płomień wydobywający się z ogona pocisku, porównuje go z danymi z celownika — w przypadku jakiejkolwiek niezgodności wysyła do rakiety sygnał korygujący tor lotu.

Muszę tylko utrzymywać cel na przecięciu linii.

Dwie sekundy.

Jedna sekunda.

Przelatujący kamyk zranił Latifę w policzek; mocno krwawi.

Siedzieliśmy w biurze Beamona i próbowaliśmy zatamować krwawienie ręcznikiem, podczas gdy Beamon trzymał nas na muszce steyra.

Niektórzy z pozostałych zakładników również chwycili za broń i rozproszyli się po pokoju, wyglądając nerwowo przez okna. Rozejrzałem się dookoła, zobaczyłem zdenerwowanie malujące się na ich twarzach i nagle poczułem się wyczerpany. I głodny. Głodny jak wilk.

Z korytarza dobiegły jakieś hałasy. Odgłosy kroków. Krzyki po arabsku, francusku i angielsku.

— Możesz zrobić głośniej? — poprosiłem Beamona.

Zerknął przez ramię na telewizor, gdzie jakaś blondynka poruszała do nas ustami. Na dole ekranu widniał napis: „Connie Fairfax — Casablanca”. Odczytywała coś.

Beamon podszedł do telewizora i podkręcił dźwięk.

Connie miała sympatyczny głos.

Latifa miała sympatyczną twarz. Krew wydobywająca się z rany zaczynała gęstnieć.

— … przekazane trzy godziny temu stacji CNN przez młodą kobietę o wyglądzie Arabki — powiedziała Connie, a na ekranie pojawił się film przedstawiający mały, czarny helikopter najwyraźniej borykający się z poważnymi problemami. Connie czytała dalej:

— Nazywam się Thomas Lang. Zostałem zmuszony do tego przez oficerów amerykańskich służb wywiadowczych, rzekomo w celu przeniknięcia do organizacji terrorystycznej o nazwie Miecz Sprawiedliwości.

Na ekranie ponownie pojawiła się Connie. Podniosła wzrok i dotknęła słuchawki w uchu.

Męski głos zapytał:

— Connie, czy oni przypadkiem nie byli odpowiedzialni za to zabójstwo w Austrii?

Connie potwierdziła, że ma całkowitą rację. Poza tym, że to się stało w Szwajcarii.

Ponownie przeniosła wzrok na kartkę papieru.

— Miecz Sprawiedliwości jest tak naprawdę finansowany przez zachodniego sprzedawcę broni działającego wspólnie z osobami, które zdradziły CIA.

Krzyki na korytarzu ucichły i kiedy wyjrzałem przez drzwi, zobaczyłem Solomona, który stał w progu i patrzył na mnie. Skinął głową raz, po czym powoli wkroczył do pokoju, lawirując między resztkami zniszczonych mebli. Grupka obcisłych koszul pojawiła się za jego plecami.

— To prawda! — krzyknął Morderstone i ponownie zwróciłem wzrok na ekran telewizora, aby zobaczyć, co — udało im się nagrać z jego wyznania na dachu. Nie najlepiej to wypadło, muszę przyznać. Czubki dwóch głów poruszające się od czasu do czasu. Głos Morderstone'a był zniekształcony, nakładały się na niego stłumione odgłosy z tła, a to dlatego, że nie udało mi się umieścić mikrofonu dostatecznie blisko drabinki pożarowej. Tak czy inaczej wiedziałem, że to on mówi, a to znaczyło, że pozostali też wiedzą.

— Na końcu oświadczenia pan Lang — kontynuowała Connie — podał CNN częstotliwość VHF 254. 125 megaherców, z której pochodzi to nagranie. Nie udało się jeszcze zidentyfikować głosów, jakie się na nim znajdują, ale wydaje się…

Dałem znak ręką Beamonowi.

— Może pan ściszyć — powiedziałem.

Nie zrobił tego, a ja nie miałem zamiaru się z nim sprzeczać.

Solomon przysiadł na krawędzi biurka. Przez chwilę przyglądał się Latifie, później przeniósł wzrok na mnie.

— Nie powinieneś się przypadkiem zająć zgarnianiem podejrzanych? — zapytałem.

Solomon uśmiechnął się nieznacznie.

— Pan Morderstone jest w tej chwili bardzo zgarnięty — powiedział. — A panna Woolf znajduje się w dobrych rękach. A jeżeli chodzi o Russella P Barnesa…

— Siedział za sterami Absolwenta — dokończyłem.

Solomon uniósł brew. A dokładnie zostawił ją na — swoim miejscu, za to opuścił nieznacznie resztę ciała. Sprawiał wrażenie, jakby nie miał ochoty na kolejne niespodzianki.

— Rusty latał helikopterami w piechocie morskiej — wyjaśniłem. — Przede wszystkim dlatego wmieszał się w tę sprawę. — Delikatnie odjąłem ręcznik od twarzy Latify i przekonałem się, że krwawienie ustało. — Myślisz, że mogę stąd zadzwonić?

Dziesięć dni później wróciliśmy do Anglii na pokładzie rafowskiego herculesa. Siedzenia były twarde, w kabinie panował hałas i nie puścili nam filmu. Mimo to czułem się szczęśliwy.

Czułem się szczęśliwy, widząc Solomona śpiącego w drugim końcu kabiny. Podłożył sobie pod głowę zwinięty brązowy płaszcz przeciwdeszczowy, ręce złożył na brzuchu. Solomon w każdej sytuacji był dobrym przyjacielem, ale kiedy spał, czułem, że niemal go kocham.

A może tylko rozgrzewałem swój mechanizm miłosny, przygotowując go dla kogoś innego.

Tak, prawdopodobnie to właśnie miało miejsce.

Wylądowaliśmy na lotnisku RAF-u w Coltishall zaraz po północy. Stado samochodów podążało za nami, kiedy kołowaliśmy w stronę hangaru. Zatrzymaliśmy się i po chwili drzwi otworzyły się ze szczękiem i na pokład wsiadło zimne powietrze Norfolk. Wziąłem głęboki oddech.

ONeal czekał na zewnątrz z rękami wetkniętymi głęboko w kieszenie płaszcza i ramionami owiniętymi wokół uszu. Na mój widok podniósł podbródek i zaprowadził nas z Solomonem do rovera.

ONeal i Solomon usiedli z przodu, a ja wślizgnąłem się za nich — powoli, aby nacieszyć się ta chwilą.

— Cześć — powiedziałem.

— Cześć — powiedziała Ronnie.

Zapadło milczenie z gatunku tych lepszych. Uśmiechaliśmy się do siebie i kiwaliśmy głowami.

— Panna Crichton ogromnie chciała znaleźć się tutaj, kiedy przylecisz — wyjaśnił ONeal, wycierając rękawiczką zaparowaną szybę.

— Naprawdę? — powiedziałem.

— Naprawdę — powiedziała Ronnie.

ONeal uruchomił silnik, a Solomon majstrował przy ogrzewaniu tylnej szyby.

— No cóż — oznajmiłem — czegokolwiek zażyczy sobie panna Crichton, z pewnością należy spełnić jej prośbę.

Siedzieliśmy z Ronnie uśmiechnięci na tylnym siedzeniu, podczas gdy rover wytaczał się z bazy prosto w noc panującą nad Norfolk.

W ciągu sześciu miesięcy, które nastąpiły po opisanych tu wydarzeniach, międzynarodowa sprzedaż rakiety ziemia-powietrze Javelin wzrosła o ponad czterdzieści procent.